Feliks W. Kres to bardzo dziwny pisarz. Debiutował jeszcze na początku lat 80., wziąwszy pod uwagę ten dystans czasowy ktoś mógłby powiedzieć, że dorobek literacki ma niezbyt duży (choć to samo można powiedzieć o Sapkowskim). Warsztatowo jest wyśmienity. W niektórych jego zdaniach można się zakochać, a w budowaniu atmosfery pokazuje kunszt doprawdy niezrównany. To takie naprawdę bardzo solidne rzemiosło, eksperymentów z formą tu nie doświadczycie, ale brak też zdań pisanych od niechcenia.
Ale jest też z Kresem pewien poważny problem. Ilekroć sięgam po jego książki, odnoszę wrażenie, że pisarz dokonuje autosabotażu. Swoich bohaterów zmienia jak rękawiczki, kolejne tomy opowieści przenosi w skrajnie odmienne zakątki świata. W ogóle pisze niewiele, a jak już, to nie po kolei, przyprawiając swych czytelników o migrenę. Dodajmy do tego fakt, że kilkukrotnie zmieniał wydawnictwa w połowie wydawania powieściowych serii oraz że jakiś czas temu w ogóle poszedł na przedwczesną emeryturę (mimo że jego Księga Całości wciąż nie została skończona), a obraz będzie kompletny. To jest facet, który chyba – podświadomie – nie chce być popularnym.
A szkoda, bo jego książki są naprawdę świetnym kawałkiem fantasy. Księdze Całości chciałbym jeszcze poświęcić kiedyś osobny tekst (najchętniej po wydaniu Wiecznego Cesarstwa, ale na to szanse są mniej więcej takie jak na Sen o wiośnie w przyszłym roku). Myślę za to, że warto zacząć od mniej znanego z jego cyklu opowieści fantasy. O świecie Piekła i szpady, w który pierwszy raz dałem nurka… strasznie dawno temu. Nie pamiętam które z pism literackich (pewnie Fenix albo Science Fiction, ale nie zdziwiłbym się nawet, gdyby to była Magia i Miecz) opublikowało swego czasu opowiadanie Kresa o Egaheer. Oczarowała mnie ta demonica. Szkoda tylko, że po cykl książek, których akcja toczy się w Zjednoczonych Królestwach, mogłem sięgnąć dopiero teraz. Ale co nagle, to po diable.
Zjednoczone Królestwa mogą na pozór kojarzyć się z awanturniczą Europą Zachodnią z XVII wieku. Z zapachem czarnego prochu, pojedynkami na rapiery i szpady, kapeluszami z szerokim rondem, nazwiskami budzącymi skojarzenia z Hiszpanią czy Francją. Ale to tylko jeden wymiar tej rzeczywistości. Pod tą fasadą podobieństw kryje się świat zupełnie inny od naszego. Świat, w którym chrześcijańskie wierzenia sąsiadują z pogańską magią, a nawet bytami niemal lovecraftowskimi. Tu żyją istoty, których boi się Szatan i z którymi woli nie zadzierać sam Bóg. Tu Stworzyciel zsyła na swych wyznawców klątwy za to, że krzewili wiarę w niego ogniem i mieczem… a ludzie zaprzedają duszę diabłu z czysto altruistycznych intencji. Tak, to bardzo dziwny świat. A najdziwniejsza jest Egaheer. Czy to demon, czy może po prostu zjawisko? Tego nie można osądzić. Ale na pewno Egaheer jest kobietą.
Wezwany uczynił kilka sztywnych kroków i gryząc usta, patrzył na malutki, wyschnięty do cna bukiecik polnych kwiatów, bezbarwnych jak popiół i lekkich jak kurz. Jakże dawno złożono je na tej zimnej kamiennej płycie!
— Po raz ostatni, hrabio, wzywam cię: zaniechaj. Popatrz, ktoś ją kochał… Powiesz, że kochał zło? Więc ty w imię dobra strącisz ten bukiecik, odbierając jej ostatnią rzecz, jaką ma?
Del Velaro stał, trzymając uniesioną pochodnię. W tej samej pozie, wyczekując, stał Hamirez. Nagle hrabia przemógł się, zebrał w sobie i z gniewem, niezwykle gwałtownie, starł uschnięte kwiaty z sarkofagu, przemieniając je w pył i kurz.
— Hamirez, pan jesteś złym duchem, próbującym przywieść mnie do błędu! — zawołał tak głośno, że echo z łoskotem uderzyło w stare ściany. — Pojmijże, waszmość, wreszcie: to zło! Jakże z nim walczyć, jakże je pokonać, skoro zawsze gdy zaśnie, litujemy się nad jego bezbronnością?! Nie! Czyś usłyszał, Hamirez? Nie zawrócę i nie zrezygnuję!
Drżące światła łuczyw pokazywały miejsce, gdzie leżały kwiaty. Cień zalał szczerby w kamieniu i niezwykle wyraźnie dało się odczytać:
AKASA. FATANH. AMARE.
—Piekło i Szpada: Sorgethergeft—
W tym równie obrazoburczym, co fascynującym świecie, Feliks W. Kres umieścił fabułę opowiadań, które – niechętnie i powoli – wydają się w końcu łączyć ze sobą. A przynajmniej takie odniosłem wrażenie skończywszy lekturę Piekła i Szpady i przewertowawszy kilka stron drugiego tomu zatytułowanego Klejnot i wachlarz. Tylko… czy to na pewno drugi tom? Technicznie rzecz biorąc, Kres zaczął całą opowieść jeszcze w 1993, pisząc Strażniczkę Istnień. Piekło i szpada powstało w 2001, a Klejnot i wachlarz w 2003. Ale reedycja Strażniczki Istnień z 2007 roku jest już traktowana nie jako tom pierwszy, ale ostatni. Ale nie przez wszystkich. Niektóre serwisy nadal sugerują, że to tom pierwszy, to samo tyczy się części recenzentów. No więc nie jestem pewien, czy ja to w ogóle czytam chronologicznie. I mam nadzieję, że rozumiecie, dlaczego się na pisarza trochę zżymam.
Wrażenie mętliku potęguje jeszcze fakt, że Kres dość lekko porzuca wątki i w ogóle już do nich nie wraca. Świetne pomysły, z których każdy mógłby stać się zaczynem powieści, wybrzmiewają w jednym czy dwóch opowiadankach i już więcej nie wracają. Gdzie się podziały Koty-Mordercy? Gdzie sześciuset sześćdziesięciu nieśmiertelnych? Gdzie Klątwa? Tyle tu fantastycznych opowieści, po trochę ściągniętych z Dumasa, po trochę z horroru. Panowie kawalerowie walczą na szpady i pistolety, dworne damy sięgają po pradawną magię, Bóg się obraża i zsyła kataklizmy… wszystko to jest cudowne, ale zbyt często prowadzi donikąd. A prawdę powiedziawszy, to nawet spinający wszystko wątek Egaheer potrafi nieźle namieszać w głowie, bo tak się składa, że jest podzielony na opowiadania z bardzo podobnymi protagonistami prowadzącymi narrację z pierwszej osoby. I tak, może to źle świadczy o mojej umiejętności czytania, ale do końca byłem przekonany, że bohater pierwszego z opowiadań – pułkownik Bon Arpat, to ta sama postać, co bohater późniejszy – kawaler Del Wares. Dwaj narratorzy, dwaj słudzy Egaheer, ale jednak inne postacie.
Zgrzyta też kilka innych rzeczy. Postaci są czasem przerysowane, innym razem mdłe, część opowiadań wydaje się niepotrzebnie odciągać uwagę od głównego wątku (wybaczcie Koty-Mordercy, o was mowa), inne zaś aż krzyczą do czytelnika w proteście za to, jak mało miejsca poświęcił im pisarz. Jest to ogólnie tomik, o którym można byłoby powiedzieć, że go autor stworzył bez ładu i składu. Tyle tylko, że to chyba najlepsze „bez ładu i składu”, jakie w życiu czytałem. Mógłbym jeszcze z tuzin innych zarzutów podnieść, ale wszystkie one blakną wobec tej prostej prawdy, że Kres w dwóch gatunkach czuje się jak ryba w wodzie – w opowieści awanturniczej i w horrorze. A tu jednego i drugiego jest pod dostatkiem. Może się ktoś oburzy za to stwierdzenie, ale powiem wprost. Lubię Jacka Komudę i jego powieści awanturniczo-szlacheckie. Ale do czysto pisarskiego kunsztu Kresa, to Komuda niestety startu nie ma. Dlatego, choć Kres robił wszystko, żebym Piekła i szpady nie polubił, ja sięgnąłem już po tom kolejny.
-
Ocena DaeLa - 8/10
8/10
Przeczytać wszystko, a potem zrobić wywiad – nie ma innej rady 😉
Czytałem kiedyś. O ile pamiętam to Fenix albo Magia i Miecz. Science Fiction na pewno nie, bo nie miałem okazji czytać tego pisma. Ewentualnie jeszcze może być Złoty Smok, ale raczej któreś z tych dwóch pierwszych. Fakt, dialogi i narracja świetne, choć nawet wtedy bez trudu wychwyciłem parę błędów w prowadzeniu fabuły. Choćby to bezsensowne zachowanie głównego bohatera, który zabija własnych ludzi chyba tylko po to, żeby sprzedać towarzyszowi efektowną przemowę o naturze dobra i zła. 🙂
Daelu, czytałeś cykl inkwizytorski Piekary?
Uwielbiam Księgę Całości oraz felietony Kresa publikowane w SFFiH a zebrane później w „Galerii dla dorosłych” ale przez cykl o Egaheer nie przebrnąłem. Zamiast powieści są zbiory opowiadań, na dodatek chaotycznie poukładane (problem z kolejnością). Ale za zajęcie się twórczością Kresa bardzo dziękuję i proszę o więcej.