Amerykańska piosenkarka, poetka, diva popkultury – Cherilyn Sarkisian* – zastanawiała się kiedyś „Do you believe in life after love?” Czy istnieje życie po miłości? Jakże głębokie i w ogóle nie tandetne. Żarty odłóżmy jednak na bok, bo jeśli z ukochaną osobą umiera cząstka nas, to co się dzieje z pozostałą resztką naszego jestestwa? Czy to jeszcze życie, czy już tylko wegetacja? A może swoiste życie po życiu? After life?
Jeden z najbardziej znanych i uznanych brytyjskich komików też się nad tym zastanawiał. Aż pod egidą Netflixa napisał i wyreżyserował serial o wiele mówiącym tytule: „After Life”. Zagrał w nim główną rolę i o ile zawodowe doświadczenie Ricky’ego Gervaisa (bo o nim mowa) gwarantuje dobrą zabawę i sporo śmiechu, ogólny wydźwięk produkcji wcale wesoły nie jest.
Tony pochował żonę. Zmarła na raka. Razem z nią, dwa metry pod ziemią, znalazły się fragmenty duszy Tony’ego odpowiedzialne za radość, nadzieję i chęć do życia. Gdyby nie cudowna suczka w typie owczarka niemieckiego – Brandy – Tony popełniłby samobójstwo. Wierna psina jako ostatnia deska ratunku trzyma go jeszcze na powierzchni, ale jak długo można tak wegetować? Na to pytanie odpowiada dwanaście (póki co) odcinków, w których Tony próbuje radzić sobie z traumą i własnymi emocjami.
Brzmi mrocznie, ale jeśli ktoś zna i lubi brytyjski humor, wie, że nie ma tematów tabu i z wszystkiego można się pośmiać. W serialu występuje cała parada genialnych postaci drugoplanowych, których interakcje z głównym bohaterem są źródłem masy świetnych gagów i ironicznych żartów. Jest wścibski listonosz z niską samooceną, lokalna prostytutka (pardon, „seksworkerka”), postrzelony psychiatra, pielęgniarka w domu pomocy społecznej (opiekuje się cierpiącym na demencję ojcem Tony’ego) czy cała załoga lokalnej gazety, w której Tony pracuje. Galeria osobliwości, a każdy jest na swój sposób i sympatyczny i jednocześnie zdrowo pokręcony.
Okazji do wzruszeń nie zabraknie. Tony nie potrafi zerwać z uzależniającym nałogiem składającym się z trzech elementów: picie alkoholu, użalanie się nad sobą i oglądanie materiałów wideo z ukochaną żoną. Część z nich wyjątkowo potrafi dziabnąć nożem w serce, bo Lisa (a tak miała na imię) nakręciła kilkanaście filmików, kiedy wiedziała, że zbliża się koniec. Takich wiecie, osobistych, z przekazem dla Tony’ego. Żeby się nie poddawał i może nawet spróbował szukać szczęścia, kiedy jej już zabraknie. Lisa jest niemniej kąśliwa i ironiczna niż Tony, więc po pierwsze wiadomo co ich połączyło, po drugie: nawet tak smutne momenty bywają przełamane niezłym żartem czy ciętą ripostą.
Historia jest naprawdę prosta i to jedna z jej podstawowych zalet. Nie dzieje się wiele i w epicentrum są bohaterowie, ich wybory, emocje i wspólne relacje. Sposób, w jaki na siebie oddziałują i jak – czasem zupełnie niechcący – albo sobie pomagają, albo wręcz przeciwnie. Drobne momenty, małe zwycięstwa, chwile, kiedy Tony czuje się lepiej czy kiedy sprawia, że dzięki niemu inni są lepsi albo ciut mniej nieszczęśliwi w codziennej walce z rzeczywistością – to sól tej ziemi, tego serialu.
Jeśli miałbym na cokolwiek narzekać na podstawie dostępnych dwóch sezonów, nie mogę nie wymienić psychiatry. W pierwszej serii miał pomagać głównemu bohaterowi, ale Tony szybko zrewidował kompetencje (a raczej ich brak) terapeuty. W drugiej serii pomocy potrzebuje Matt, brat zmarłej Lisy. Nie wiem, jaki miał być cel przemiany, ale psychiatra nagle stał się… pamiętacie Stiflera z „American Pie”? Wyobraźcie sobie taką postać, tylko 5 razy bardziej obleśną i 10 razy bardziej przerysowaną. Ani te jego obrzydliwe teksty zabawne, ani potrzebne. Do reszty pasuje jak pięść do nosa. W drugim sezonie jest też odrobinę za dużo momentów ckliwych, które albo wydają się dziwnie niezasłużone (nic nie wskazywało, że dany bohater zachowa się tak, a nie inaczej), albo słodyczy w nich tyle, że zaczyna trącić komedią romantyczną. To są jednak drobne detale, które nie mają wpływu na świetną kondycję całej produkcji.
Zalecałbym jedynie dawkowanie sobie po jednym odcinku dziennie. „After Life” nie nadaje się do tzw. „binge’owania”, czyli oglądania ciurkiem całości. Tu trzeba się zastanowić, rozsmakować, poczuć trochę tej słodyczy i tej goryczy, którą nam Gervais serwuje w bardzo wyważonych ilościach. Pochłanianie za szybko zabije wykwintny smak potrawy. Nie mogę doczekać się trzeciej serii, bo tak druga jak i pierwsza były bardzo satysfakcjonujące, a jednocześnie zostawiły odpowiedni poziom niedosytu. Polecam.
PS Ciekawostka: ojca Tony’ego gra David Bradley znany jako woźny z Hogwartu, a miłośnikom Gry o Tron bardziej jako Walder Frey. Jest to o tyle istotny element obsady, że David gra w „After life” bezbronnego starca z Alzheimerem, a mimo to ciągle miałem nadzieję, że ktoś go skróci o głowę za to, co zrobił podczas krwawych godów Starkowi i jego rodzinie. Chyba przesiąkłem prozą Martina i serialem zbyt mocno. Grootronoza jako nowa jednostka chorobowa?
After Life (2019-2020: sezony 1 & 2)
-
Ocena SithFroga - 8/10
8/10
* – znana szerszej publiczności jako Cher.
„Zalecałbym jedynie dawkowanie sobie po jednym odcinku dziennie. “After Life” nie nadaje się do tzw. “binge’owania”, czyli oglądania ciurkiem całości. Tu trzeba się zastanowić, rozsmakować, poczuć trochę tej słodyczy i tej goryczy, którą nam Gervais serwuje w bardzo wyważonych ilościach. Pochłanianie za szybko zabije wykwintny smak potrawy. ”
ee tam, ja obejrzalem caly sezon za 1 razem i nie zaluje xD
Nie mówię, że się nie da, ale wydaje mi się, że to jak z dobrym winem/piwem/whisky: lepiej po łyczku i celebrować, rozsmakować się niż chlup do dna 😉
ogólnie to uważam, że binge-watching jest jednym z rakow wspolczesnego nadkonsumpcjonizmu. mało ktory tworca (jeszcze?) tworzy swoj serial z mysla o napieprzaniu odcinków jeden po drugim. dzieje sie wtedy krzywda, bo widz zapamietuje tylko ogolne wrazenie, nie ma szansy dostrzec poukrywanych smaczkow. do dzisiaj bola mnie zeby na wspomnienie, jak w czasie studiow doslownie „zjadlem” Sopranos w bodaj tydzień (oczywiscie sesja :P). W ogole nic z tego serialu nie pamietalem, a na pytanie czy dobry odpowiadalem „ekstra”, chociaz nie bardzo mialem w glowie argumenty, dlaczego.
po latach obejrzalem calosc w ludzki sposób i do dzisiaj uwazam, ze to jeden z najlepszych seriali wszechczasow.
Wydaje mi się, że to mocno zależy od serialu. Są wciągające historie, które „płyną” jak dobry i długi film i binge-watching nie jest zły, oczywiście o ile nie jest to 20-godzinne posiedzenie.
Natomiast procedurale na przykład są fajne kiedy się je dawkuje po 2-3 góra na jedno posiedzenie. Tak oglądałem kiedyś House’a i Supernaturala.
Wszyscy myśleli, że po netflixowej rewolucji „wszystko na raz” stare już nie wróci, ale Mandalorianin na Disney+, Watchmen na HBO i The Last Dance na (o dziwo) Netflixie pokazują, że dawkowanie wcale nie jest złe.
Piekny serial. Tak inny w tym chlamie jakim jest Netflix.
Piękny, ale czasem tak wali w bebechy, że zamiast się śmiać musisz sięgać po chusteczki. Co w sumie jest zaletą w zalewie sitcomów.