Statek kosmiczny, gdzieś daleko od Ziemi, lecący w poszukiwaniu planety do skolonizowania. Główny bohater budzi się z kriosnu i widzi wokół siebie zmasakrowane zwłoki członków załogi. Coś ewidentnie poszło nie tak. Czy napotkany krótko po przebudzeniu jedyny żywy współpasażer to przyjaciel czy wróg? Co się wydarzyło i co dalej z misją? Tak rozpoczyna się dość nietypowa powieść w dorobku najpopularniejszego w ostatnim czasie polskiego pisarza – Remigiusza Mroza. Pan Remigiusz postawił sobie za punkt honoru napisać więcej książek od Stephena Kinga i wytrwale dąży do osiągnięcia tego celu, a wiadomo, że jest to duże wyzwanie. O dziwo, pomimo kiepskiej kondycji czytelnictwa, udaje mu się przy okazji sprzedawać swoje powieści w zawrotnych nakładach i zarabiać na tym całkiem spore pieniądze. Oczywiście jako znany kontestator rzeczy popularnych i będących na topie, unikałem do tej pory kontaktów z “mroźną” prozą. Kiedy jednak doczytałem, że autor oprócz kryminałów i thrillerów prawniczych popełnił również science-fiction, postanowiłem się przełamać. Teraz czuję się prawdziwym Polakiem – przeczytałem Mroza.
Lektura zaczęła się całkiem obiecująco. Odniosłem wrażenie, że autorowi nieobce są gry komputerowe takie jak System Shock 2, czy Dead Space, bo pierwsze rozdziały cechuje niepokojąca atmosfera kosmicznego horroru. Jest też tajemnica, którą mamy nadzieję wyjaśnić pod koniec książki, dużo krwi i wnętrzności, a akcja płynie bardzo wartko. Szybko do gry wkraczają też kolejni uczestnicy na innych statkach kosmicznych, a ton powieści zmienia się najpierw w niemal klasyczną space-operę, a potem… A potem pana Remigiusza przerosła ambicja. Nie zdradzę oczywiście rozwiązania zagadki, ale skala problemów i przygód, które przeżywają bohaterowie, zawstydziłaby wszystkich innych fantastów. Zagadnienie, z którego Lem, Asimov, czy Clarke uczyniłby oś całego dzieła, w “Chórze…” pojawia się na dwa rozdziały i zaraz ustępuje miejsca czemuś większemu. Mamy tu zarówno kolonizację odległych światów, tajemnicze sygnały, gwiezdną flotę, problem dylatacji czasowej, kosmitów, podróże w czasie i mnóstwo innych motywów.
Niestety ta druga, bardzo bombastyczna część książki to zjazd po równi pochyłej. Autor mnoży wydumane pomysły i plącze wątki tak bardzo, że wydaje się sam nad nimi nie panować. Zamiast ekscytować się walką o przetrwanie, zacząłem w pewnym momencie ziewać z nudów, bo wiedziałem, że za parę stron pojawi się kolejna niespodzianka, która niczego nie wyjaśni, a dodatkowo skomplikuje sytuację. Ponadto bardzo szybko okazuje się, że (oczywiście) stawką są nie tylko życia ocalałych członków załogi, ale całej ludzkości. Ciężko o coś bardziej sztampowego, a zapewniam was, że wyjaśnienie zagadki jest godne starych komiksów Marvela (skąd zresztą pewnie autor zaczerpnął jeden z motywów). Uwierało mnie też nieco lakoniczne podejście Mroza do skomplikowanych kwestii technicznych. Widać, że autor orientuje się co nieco w stylistyce i tematyce sci-fi, sprawnie używając tego, co wymyślili inni wcześniej. Brakuje mu jednak wnikliwości, talentu i błyskotliwości, które cechowały najlepszych pisarzy gatunku. Lem to w równej mierze fantasta, co wybitny filozof. Clarke, Watts, czy Asimov to naukowcy, podpierający swoje wizje wiedzą inżynierską i teoretyczną. Naszemu autorowi takiej przenikliwości najzwyczajniej w świecie brakuje, przez co przeskakuje po kolejnych pomysłach ruchem konika szachowego.
Akcja toczy się więc w bardzo szybkim tempie, z dużym rozmachem, ale niekoniecznie z sensem, a na pewno nie ma czasu na to, żeby się przejąć losem bohaterów. Jest ich dwóch – astrochemik Håkon Lindberg oraz nawigator Dija Udin Alhassan. Żaden z nich raczej nie korzysta ze zdobytego w pracy doświadczenia, ale przypomnienia o wyuczonych profesjach czytelnik odnajduje na co drugiej stronie. Podobnie jak określenia “Skandynaw” i “muzułmanin”, będące najczęściej stosowanymi określeniami obu panów. Nie da się ukryć, że Remigiusz Mróz mistrzem słowa nie jest i do takiego miana nie aspiruje, a języka używa w sposób bardzo utylitarny, unikając jakichkolwiek ozdobników. Pisze prosto, choć czytelnie i zrozumiale. Wzorem Dana Browna każdy rozdział kończy tak zwanym cliffhangerem, z którego co prawda za moment nic nie wynika, ale wzmaga on w czytelniku chęć kontynuowania lektury. Gorzej, że wszyscy bez wyjątku bohaterowie to płaskie jak tafla wody, rysowane grubą kreską stwory. Twardy i szorstki dowódca – jest. Piękna panna, zakochująca się w głównym bohaterze – jest. Para niepasujących do siebie złośliwców, będących w gruncie rzeczy kumplami – są. Skandynaw jest uporządkowany i zasadniczy, muzułmanin gwałtowny i religijny. O jakichś przemianach, wewnętrznych rozterkach, czy dylematach nawet nie ma co marzyć. Tu liczy się akcja i rozmach.
Nie chciałbym, żebyście odnieśli błędne wrażenie, że Chór zapomnianych głosów to jakaś koszmarna powieść. Jest to sprawne, niezbyt wyszukane czytadło, które na pewno zyskuje sporo, jeśli wyłapie się w nim smaczki i nawiązania do gier oraz filmów. Momentami książka Mroza bardzo przypominała mi twórczość wspomnianego Dana Browna. Też jest sensacja i tajemnica, dzielny bohater z przypadku i losy świata w jego rękach. Zaczęło się obiecująco, skończyło bardzo słabo, ale nie żałuję kilku spędzonych godzin. Nie sądzę jednak, żebym miał ochotę na kolejne dzieła naszego autora narodowego. Zwłaszcza że z rozpędu sięgnąłem jeszcze po dopełniającą dylogię kontynuację “Chóru…”, która okazała się fatalna od początku do końca. W każdym razie wyzwanie odfajkowane i mogę wrócić do innych autorów oraz ciekawszych książek, po cichu zazdroszcząc panu Remigiuszowi wytrwałości i systematyczności. Gdybym miał tyle zapału i talentu co on, FSGK.PL czytałoby pół Polski.
-
Ocena Crowleya - 5/10
5/10
Pan Remigiusz, z tego co wyczytuję na Wiki, wypluwa z siebie średnio jedną książkę kwartalnie, no może ze 3 książki rocznie. Bez względu na skalę posiadanego talentu pisarskiego, przy takim wyrobnictwie nie da się nie rozmieniać go na drobne. Jak się kiedyś ustatkuje i posiedzi nad jakąś powieścią dłużej to może sprawdzę co potrafi. Na razie dziękuję 🙂
Bieda ostatnio wśród Polskiego SF. Od siebie mogę polecić Pola Dawno Zapomnianych Bitew, Roberta Schmidta, ostatnio mojego ulubionego Polskiego pisarza, nie jest to oczywiście poziom Lema Clarka czy kogo tam jeszcze ale bardzo dobrze napisana Space opera która pretenduje by być czymś więcej niż Space Opera i nawet się to udaje, zwłaszca w ostatnim 5 tomie gdy akcja zwalnia i mamy trochę rozważań na temat natury człowieka oraz przemocy i agresji wśród życia rozumnego.
Nie wiem, czym to jest spowodowane, wkurzają mnie te wielotomowe tasiemce. Nie lubię długich serii, wolę zamknięte i dobrze przemyślane historie, zawarte w jednym, góra dwóch tomach. Mało kto potrafi przekonująco i z sensem wymyślić świat i fabułę rozciągającą się na kilka tysięcy stron. Niestety moda na wszelkiej maści „uniwersa” trwa w najlepsze.
Zgadzam się w 100%. Książka ma dość fajnie zapowiadający się początek, ale im dalej w las tym gorzej. Z ciekawości dałem szansę kontynuacji „Echo z otchłani” , ale tam jest niestety podobny poziom. Jeśli chodzi o historie zawarte w jednym, góra dwóch tomach to polecam zapoznanie się z „Wieczną wojną” Joe Haldemana, oraz ” Modyfikowanym węglem” Richarda Morgana
Echo z otchłani niestety kontynuowało te gorsze wątki z Chóru i przeczytałem to z rozpędu, ale męcząc się pod koniec niemiłosiernie. Te wszystkie podróże w czasie i umieranie ale nie do końca były na siłę udziwnione, a tak naprawdę niezbyt z sensem. Nawet mi się nie chce pisać recenzji.
Za to Wieczna wojna faktycznie jest znakomita. Teraz poluję na komiks, bo podobno też trzyma poziom. Zmodyfikowany węgiel czeka na Kindlu, ale nie wiem, kiedy się do niego zabiorę.