Ho, ho, ho, ho! Czy są tu jacyś grzeczni czytelnicy albo czytelniczki? Nie ma? No trudno, jadę dalej. Nie mogę tracić czasu, w końcu muszę oblecieć w jedną noc cały świat.
No i już go nie ma. Cóż za zajęty człowiek. I ta prędkość, gdy pędzi swoimi saniami po niebie… cóż, w końcu jak sam powiedział, musi przemierzyć w ciągu kilku godzin całą kulę ziemską… i najwyraźniej znaleźć także czas, by odwiedzić inne światy. Co mam przez to na myśli? Otóż, nasz białobrody znajomy najwyraźniej roznosi prezenty również w Narnii.
Pamiętacie scenę z Lwa, czarownicy i starej szafy, gdzie rodzeństwo Pevensie niespodziewanie staje twarzą twarz z pewnym dość charakterystycznym jegomościem: rosłym człowiekiem w jasnoczerwonym płaszczu, z kapturem czerwonym jak jagody ostrokrzewu i z długą siwą brodą? Jest nim oczywiście Święty Mikołaj, a właściwie „Ojciec Świąt” (ang. Father Christmas). Mikołaj wyjaśnia, że magia Białej Czarownicy, która przez stulecie utrzymywała Narnię w stanie nieprzemijającej zimy, ustępuje i dlatego wreszcie był w stanie przybyć. Przez poprzednie sto lat w Narnii nie było Bożego Narodzenia… I tu pojawia się pewien problem.
Skąd w Narnii wzięło się Boże Narodzenie? Teoretycznie w polskiej wersji językowej takie wyrażenie da się jakoś wytłumaczyć – może chodzić tu na przykład o narodziny Aslana. Jednak w oryginale mamy Christmas, słowo które za pośrednictwem średnioangielskiego Cristemasse pochodzi od staroangielskiego Cristes mæsse, które oznacza „Mszę Chrystusa”. We współczesnym wyrazie również wyraźnie można dostrzec odniesienie do Jezusa Chrystusa. Można oczywiście powiedzieć, że Aslan to narnijski odpowiednik Chrystusa, jednak to nadal nie wyjaśnia, dlaczego mieszkańcy tej krainy znają go również pod takim imieniem (zresztą, w książkach nikt nigdy nie łączy narnijskiego „Bożego Narodzenia” z osobą Aslana).Podobnie ma się sprawa z pojawieniem się Świętego Mikołaja – i znów, w oryginale nie można powiedzieć, że jest to jakaś inna osoba o imieniu Mikołaj (które nie wiadomo jak zaplątało się do Narnii), a także że przydomek „święty” nie ma w tym przypadku nic wspólnego z jego chrześcijańskim znaczeniem. W anglojęzycznej powieści Lewisa prezenty wręcza Father Christmas („Ojciec Bożego Narodzenia”, warto zauważyć, że podobne znaczenie ma francuski „Père Noël”).
Właśnie tego typu nielogiczności sprawiały, że J.R.R. Tolkien nie przepadał szczególnie za mitologią Narnii stworzoną przez swojego bliskiego przyjaciela, C.S. Lewisa. Widział w niej dziwną mieszankę różnych postaci i wątków zaczerpniętych z mitów greckich, rzymskich i nordyjski, a także średniowiecznej literatury i filozofii oraz baśni i folkloru. W rezultacie w opisywanej przez Lewisa krainie fauny, driady, karły i olbrzymy idą w ramię w ramię, a tuż obok nich zjawiają się rzymskie bóstwa (jak Bachus) i osoby takie jak Święty Mikołaj (a raczej Father Christmas, ważna persona w angielskim folklorze otaczającym święta Bożego Narodzenia). Tolkien podchodził do źródeł znacznie bardziej metodycznie, z wielką uwagą tkał kolejne sploty swojego misternego dzieła.
W liście oznaczonym jako 265. Tolkien pisał:
To smutne, że Narnia i cała ta część dzieła C.S.L. pozostaje poza zasięgiem mojego zrozumienia, podobnie jak on nie rozumie większości moich prac. —”J.R.R. Tolkien. Listy”, list 265—
Obaj autorzy po prostu mieli inne podejście do wykorzystywania starożytnych i średniowiecznych źródeł – i oczywiście do alegorii, której Tolkien nie lubił. Lewis umieścił Father Christmasa w swojej „mitologii”, podczas gdy Tolkien nigdy nie włączył go do legendarium Śródziemia – podejrzewam, że taki pomysł nigdy nie przeszedł mu przez myśli, a gdyby ktoś mu to zasugerował, natychmiast odrzuciłby takie rozwiązanie. Tolkien „zostawił” Mikołaja tam, gdzie jego miejsce – w naszym świecie, a raczej w świecie dziecięcych opowieści.
Na długo przed powstaniem „Hobbita” albo „Władcy Pierścieni” Tolkien zaczął pisać teksty, które wiele lat później wydano jako Listy Świętego Mikołaja (The Father Christmas Letters). Autor zaczął odpowiadać na listy, które jego dzieci pisały do Świętego. W ten sposób powstał zbiór opowieści, których bohaterami są oczywiście sam Mikołaj, a także cała barwna plejada jego pomocników i przyjaciół (elf Ilbereth, który jest jego sekretarzem; Niedźwiedź Bieguna Północnego; niedźwiedziątka Paksu i Valkotukka) oraz wrogów (gobliny). Główny bohater wspomina, że ma na imię Mikołaj – na część świętego biskupa – i mówi o swoich krewnych: Zielonym Bracie i swoim ojcu, Dziadku Godów (Grandfather Yule). Jak się okaże, przedstawiając rodzinę Ojca Świąt w taki sposób, Tolkien nawiązuje do zawiłych dziejów tradycji związanych z Bożym Narodzeniem.
Wróćmy jednak na moment do Narnii – jak wspomniałem, C.S. Lewis umieścił w swoich opowieściach liczne nawiązania do mitów i legend przeróżnych ludów i epok. W ten sposób powstał świat, który niektórzy nazwą chaotycznym, a inni różnorodnym. Gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że podobnie jest z postacią tego Mikołaja, którego znamy obecnie – ubranego na czerwono tęgiego człowieczka z długą białą brodą, który powozi latającymi saniami do których zaprzęgnięto renifery.
W osobie Świętego Mikołaja spotykają się przeróżne tradycje – niektóre powstały wówczas, gdy wyjściowa opowieść o świętym Mikołaju biskupie rozeszła się po świecie, zaś inne mają zupełnie odmienną genezę. Postać znana jako Santa Claus (którego odpowiednikiem stał się polski Mikołaj) najwięcej zawdzięcza dwóm poprzednikom: Father Christmasowi oraz holenderskiemu Sinterklaasowi. Ten pierwszy pojawił się w XVI wieku i stanowił uosobienie „ducha świąt”. Duch teraźniejszych świąt z Opowieści wigilijnej Dickensa jest jego dobrym obrazem. Z kolei Sinterklaas jest oparty na żyjącym na przełomie III i IV wieku biskupie Myry Mikołaju, na którego osobę nałożono wiele dodatkowych atrybutów (pomocnik Zwarte Piet – Czarny Piotruś, przybywanie statkiem z Hiszpanii itd.).
Samo imię Mikołaj i jego licznie warianty to oczywiście odniesienie do chrześcijańskiego świętego, historycznego biskupa jednego z miast w obecnej Turcji, którego jedna z list wymienia wśród uczestników soboru nicejskiego I w roku 325. Z osobą biskupa związane są licznie legendy – w jednej z najpopularniejszych ratuje żołnierzy niesłusznie skazanych na śmierć, zaś w innej wrzuca ubogiemu sąsiadowi przez okno pieniądze, które wystarczą na posag dla jego trzech córek. Być może to właśnie stąd wywodzi się tradycja wręczania prezentów we wspomnienie świętego. Interesująca jest również opowieść w której Mikołaj policzkuje Ariusza, który zapoczątkował herezję arianizmu (odrzucającą dogmat o Trójcy Świętej).
Wreszcie, liczne atrybuty współczesnego „Mikołaja” mogą mieć korzenie w mitologii (a raczej religii) nordyjskiej i anglosaskiej. Badaczka folkloru, Margaret Baker, sugerowała, że niektóre elementy opowieści otaczających „Santa Clausa” pochodzą jeszcze z wierzeń pogańskich, zwłaszcza tych związanych z Yule (nordyjskie Jól, staroangielskie Gēola), czyli dawnym świętem przypadającym w okresie zimowego przesilenia. To właśnie wtedy po niebie miał galopować Woden (Odyn), pędzący na czele Dzikiego Gonu – orszaku zjaw – na grzbiecie ośmionogiego rumaka Sleipnira. Czy to właśnie ten obraz zainspirował współczesnego Mikołaja i jego zaprzęg reniferów?
W charakterze ciekawostki pozwolę tu sobie wymienić także niektóre spośród licznych postaci legendarnych i historycznych, które również są łączone z Dzikim Gonem (lub Łowem). Tworzą one rejestr bohaterów i bohaterek, którego nie powstydziłaby się żadna opowieść. Są w nim: Odyn i Frigg, staroangielski Herla Cyning (Herla Król), Herne Łowca, król Artur, Hereward Banita, Dziki Eadric (anglosaski możnowładca, który stał na czele powstania przeciwko Wilhelmowi Zdobywcy), Arawn (władca zaświatów w mitologii walijskiej), Gwydion, Sigurd i Gudrun, wreszcie sir Francis Drake.
W poemacie Óðins nöfn wśród licznych imion i przydomków Odyna natrafiamy na „Jólnira” (Yule-figure, Postać-Yule) oraz „Jölfuðra” lub „Jölföðra”. Szczególnie te ostatnie – które znaczą „Ojciec Yule” – przywodzą na myśl późniejszego angielskiego „Ojca Bożego Narodzenia”, Father Christmasa.
Warto również zauważyć, że według tradycji zaprzęg Mikołaja ciągnie osiem reniferów, które mogą w jakiś sposób odpowiadać ośmiu nogom wierzchowca Odyna. Imiona dwóch z nich: Donnera i Blixema, szczególnie dobrze pasują do takiej analogii, gdyż to pierwsze oznacza „grzmot” – thunder, dunder, donder (przy okazji wspomnę, że od „donner” najprawdopodobniej pochodzi nazwisko Martinowskiego lorda błyskawicy, Berica Dondarriona), zaś drugie „błyskawicę” (blitzen, blitz). Te właśnie zjawiska miały towarzyszyć nocnym przejażdżkom Odyna po niebie.
Za sprawą opublikowanej w 1939 roku opowieści Roberta L. Maya do grona reniferów Mikołaja dołączył Rudolf. Co ciekawe, jego imię doskonale pasuje do wcześniejszych, gdyż i Rudolf jest pochodzenia germańskiego – pochodzi od zrekonstruowanego pra-germańskiego imienia *Hrōþiwulfaz, które oznacza mniej więcej „sławnego wilka” (*hrōþiz = sława, cześć, *wulfaz = wilk). Staroangielskim odpowiednikiem Rudolfa był Hrōþwulf, w niderlandzkim jest to Roel. W staronordyjskim imię to miało formy m.in. Hróðulfr i Hrólf, których potomkami są Rollo i Rolf. Co ciekawe, nim May zdecydował się na Rudolfa, rozważał własnie Rolla (imię rozsławione za sprawą Roberta, pierwszego normańskiego władcy Normandii, który przed chrztem nazywał się Hrólfr, czyli Rollo lub Rolf). Inną opcją był Reginald, kolejne germańskie imię. Czyżby pisarz celowo przyjrzał się takim imionom, chcąc by dodany przez niego renifer nosił imię pasujące i do imion swoich kompanów, i do związanej z Yule części folkloru otaczającej święta?
Jako ciekawostkę dodam, że angielskie „reindeer” (renifer) pochodzi od staronordyckiego hreindýri, gdzie dýr oznacza zwierzę (por. angielskie „deer” – jeleń – które pochodzi od staroangielskiego dēor, oznaczającego dzikie zwierzę w odróżnieniu od tych udomowionych), zaś hreinn renifera (od hreinn pochodzi również niemieckie „Ren/Rentier” – renifer – ale nie jestem pewien, czy właśnie stąd do polskiego przeszło”ren” w „renifer”, jeśli ktoś wie więcej na ten temat, będę wdzięczny za informacje).
Jakob Grimm, filolog i badacz folkloru znany również jako autor baśni (razem z bratem Wilhelmem), przekonywał, że pomocnicy Mikołaja (elfy, duszki, niemiecki Knecht Rupert i Krampus itd.) są pozostałościami po wierzeniach w domowe duszki, które mogły płatać ludziom różne psikusy, ale jeśli żyło się z nimi w zgodzie (np. pozostawiając dla nich jedzenie), pomagały w różnych pracach.
Z dawnych wierzeń wywodzą się również takie elementy angielskich świąt jak Yule log, czyli kłoda (polano) Yule – w Złotej gałęzi sir James George Frazer dowodzi, że pierwotnie była ona związana z obchodami przesilenia zimowego i stanowiła odpowiednik ognisk zapalanych w śródlecie. Kolejnym tego typu elementem jest szynka świąteczna (Christmas ham, Yule ham) – Według jednej z sag podczas Yule składano w ofierze dzika zwanego sonargöltr, na którego szczecinę składano później przysięgi, oraz popularna szczególnie w krajach skandynawskich Yule goat (koza Yule) – którą niektórzy łączą z kozłami ciągnącymi po niebie rydwan Thora.
To własnie do staroangielskiego i staronordyjskiego Yule nawiązuje J.R.R. Tolkien, gdy jego Father Christmas wspomina, że jego ojcem był Grandfather Yule, Dziadek Godów (Gody były słowiańskim świętem przesilenia zimowego, dość podobnym do Yule). W ten sposób pisarz nawiązuje do pochodzenia „Ojca Świąt” (który do naszych czasów niemal całkowicie zlał się w jedno z Mikołajem). Tolkien umieścił Yule w swoim Śródziemiu, jednak o tym opowiem nieco szerzej przy innej okazji.
Również brat Ojca Bożego Narodzenia – Zielony Brat – nawiązuje do jednej z postaci związanych z zimowym przesileniem i Bożym Narodzeniem. Jest on najprawdopodobniej oparty na Zielonym Rycerzu, postaci ze średnioangielskiego poematu Pan Gawen i Zielony Rycerz, którego badaczem i tłumaczem był Tolkien. (Takie powiązanie zasugerowali Deborah i Ivor Rogers w J.R.R. Tolkien: A Critical Biography. W skrócie, Zielony Rycerz to tajemnicza postać, która w Nowy Rok zjawia się na dworze króla Artura z propozycją następującej „zabawy”: jeden z obecnych zada mu cios toporem, w zamian za rok i jeden dzień przybysz go odwzajemni. Jeden z rycerzy Okrągłego Stołu, Gawen przystaje na takie warunki i ścina głowę gościa za jednym zamachem. Zielony Rycerz jak gdyby nigdy nic podnosi z ziemi swoją głowę i odchodzi. Po upływie dwunastu miesięcy Gawen wyrusza, by spełnić swoją przysięgę. Poemat relacjonuje jego dalsze przygody, jednak tutaj nie ma potrzeby ich streszczać.
Robert Graves zasugerował, że Zielony Rycerz symbolizuje zimę i jest postacią opartą na archetypie „Króla Ostrokrzewu”, czyli władcy zimy, którego przeciwnikiem (a w wielu wersjach i bratem) jest Król Dębu. Tak czy inaczej, już sama data pojawienia się gościa w Camelocie – Nowy Rok, przypadający w ciągu tak zwanych „dwunastu dni Bożego Narodzenia” (The Twelve Days of Christmas) – wystarczy, by powiązać go ze świętami. Na dodatek Zielony Rycerz w jednej ręce trzyma topór, zaś w drugiej wiązkę ostrokrzewu (ang. holly), kolejnego elementu kojarzonego z Bożym Narodzeniem.
W taki kreatywny sposób folklor związany ze świętami wykorzystał J.R.R. Tolkien – jednak w przeciwieństwie do C.S. Lewisa nie przeniósł Bożego Narodzenia do swojej mitologii. Umieścił w niej jednak Yule, czyli Gody, obchodzone przez Anglosasów i Skandynawów święto przesilenia zimowego (oczywiście pozbawione takich aspektów jak składanie ofiar pogańskim bóstwom). Na samym końcu wspomnę o niezwykle interesującej teorii Laurence’a i Marthy Kriegów, którzy zasugerowali, że Ojciec Bożego Narodzenia (w oficjalnym polskim przekładzie książki Tolkiena „Święty Mikołaj”) był poprzednikiem innej postaci o której przygodach Tolkien pisał dla swoich dzieci – Gandalfa.
Nie ma wątpliwości, że Gandalf jest inspirowany Odynem (twórca nazywa go „odynicznym wędrowcem”). Jeśli zastanowimy się nad tym, że kolejnym jego pierwowzorem może być Święty Mikołaj (z listów pisanych dla dzieci Profesora Tolkiena), którego wiele atrybutów może pochodzić właśnie od Odyna, doskonale widzimy jak zawikłane są te świąteczne tradycje – zaczerpnięte z różnych źródeł elementy stoją w nich ramię w ramię, tak jak postaci z przeróżnych mitologii w dziełach C.S. Lewisa. Przynajmniej ten aspekt folkloru z naszego świata autor Opowieści z Narnii odtworzył idealnie.
Dziękuję za uwagę i do zobaczenia następnym razem!
PS. Dziękuję również DaeLowi, który podsunął mi pomysł na niniejszy tekst.
***
Jako obrazek wyróżniający wykorzystana została ilustracja pochodząca z wydanej w 1901 roku książki Beautiful gems from American writers and the lives and portraits of our favorite authors Williama Wilfreda Birdsalla oraz Rufusa Matthew Jonesa.
Bardzo fajny tekst, i chyba pierwszy twój tekst, który przeczytałem w całości (poprzednie też były spoko, ale dla mnie nazbyt długie i za bardzo zaplątane w językoznawstwo i różne pokrewne, co mnie troszeczkę męczyło)
Dziekuję! 😉
Rzeczywiście, były długie – i pewnie zbyt rozwlekłe. Co do językoznawstwa, to już bardziej kwestia gustów. No i gdy piszę o Tolkienie, praktycznie nie da się nie wspomnieć o filologii, bo to właśnie ta miłość do języków jest podstawą całej twórczości tego pisarza. Myślę też, że pewnie dałoby się te sprawy przedstawiać bardziej przystępnie, co postaram się robić w przyszłości.
Bluetiger
Szanowny Bluetigerze proszę pisz krótsze teksty.
Skutek tych długich jest taki, że potrzebne mi jest wyjątkowo dużo czasu i skupienia, którego akurat nie mam, więc jeszcze powyższego przeczytać nie mogłem. Polecam podział na części z dopiskiem c.d.n. Coś takiego co niedawno zrobił DaeL pisząc o martinowskich piratach.
Jestem pewien, że krótsze teksty sprawią, że będziesz miał więcej czytelników, a to chyba ważne dla autora. Pozdrawiam i mimo pewnych dzielących nas różnic kłaniam się nisko.
Staram się, staram się jak mogę! 😉
Ale mówiąc poważnie, naprawdę zdaję sobie sprawę z tego, że te artykuły są zbyt długie, i w miarę możliwości pracuję nad tym, żeby sytuacja się polepszyła. Wydaje mi się, że taka długość wynika z tego, że – paradoksalnie – bardzo często piszę teksty na ostatnią chwilę. Gdy mam więcej czasu, mogę sobie na spokojnie wszystko przemyśleć, porządnie rozplanować, zastanowić się jak najlepiej przekazać dane informacje… Ale gdy czas goni po prostu piszę i piszę… i skutek jest taki, że powstaje esej na 5000 słów. Szczególnie w ciągu ostatniego miesiąca dawało to o sobie znać. Na szczęście przynajmniej w najbliższym czasie powinno być z tym lepiej. Zaletą krótszych tekstów jest też to, że w tym czasie jaki mam mogę po prostu napisać ich więcej, i omówić więcej tematów – a tych o których chiałbym napisać jest bardzo wiele.
„Father Christmas Special” (ok. nieco ponad 2000 słów tekstu, nie licząc podpisów pod obrazkami) i tak jest postępem w stosunku do np. „Tolkienowskiego Q&A 2” (ponad 10 000 słów, choć nie wiem czy można to porównywać, bo format jest zupełnie inny) albo „Shire i Rohan…” (prawie 4600 słów).
Dziękuję za rady i pozdrawiam,
BT
Długość tekstu to kwestia gustu, ja wolę czasem poczytać coś dłuższego
Ja bardzo doceniam, że Twoje teksty są długie. Owszem, potrzeba czasu żeby je przeczytać i owszem, wymagają skupienia. Jest to miła odmiana od dominujących w internecie krótkich tekstów i fajnie, że są miejsca gdzie można jeszcze znaleźć coś dłuższego i zagłębić się w lekturze, jak przy czytaniu książki.
Tematyka, którą poruszasz bardzo mnie zaciekawiła, więc czekam na kolejne części.
A Mikołaj od razu zyskał w moich oczach i jest jakby mniej irytujący po ukazaniu swojego odynicznego ukrytego oblicza 🙂