FilmyRecenzje Filmowe

The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot (2018)

Czy film pod tytułem “Człowiek, który zabił Hitlera, a potem Wielką Stopę” może być zły? Pierwsze moje skojarzenie to oczywiście klasyczne kino klasy Z i piersiaste blondynki walczące z dwugłowymi rekinami, co spowodowało u mnie przyspieszone bicie serca. Trailer co prawda nieco tonował oczekiwania, ale nadal przed seansem miałem nadzieję na jakieś niebywałe ciekawostki przyrodnicze. Prawda okazała się jednak nieco inna…

Człowiek, który zabił Hitlera… spojrzeniem. W roli głównej wąsy Sama Elliotta.

Zgodnie z tytułem, film opowiada historię niejakiego Calvina Barra, który (niespodzianka) zabił Hitlera i stał się legendą amerykańskich sił specjalnych. Obecnie żyje spokojnie i samotnie, dzieląc ostatnie chwile życia jedynie z psem i szklanką whiskey. W założeniu film Roberta D. Krzykowskiego miał być dekonstrukcją bohatera i opowiadać o rozliczaniu się z historią. W tym celu do roli Barra zatrudniono znakomitego Sama Elliotta, który swym niskim głosem i aparycją człowieka poważnego, żeby nie powiedzieć dostojnego, idealnie nadawał się do sportretowania weterana na późnej emeryturze. Niestety już na samym podstawowym poziomie film zawodzi, gdyż jest najzwyczajniej w świecie nudny. Można nakręcić obraz powolny i niespieszny, leniwy wręcz, ale trzeba dać widzowi coś w zamian. Tak robi Jim Jarmusch, budując narrację na rewelacyjnych, błahych na pozór dialogach. Krzykowskiemu, który jest nie tylko reżyserem, ale i autorem scenariusza, ta sztuka kompletnie się nie udała i powolność, z jaką Sam Elliott przechadza się po ekranie, staje się w pewnym momencie nie do zniesienia.

Człowiek, który jeździł samochodem. Z psem.

Nieco lepiej wypadają retrospekcje, z których dowiadujemy się, jak faktycznie wyglądał tytułowy zamach na Hitlera. Sekwencja ta, stylizowana na film szpiegowski, została zrealizowana całkiem sprawnie i mogła posłużyć za dobrą bazę do rozważań na temat przemijania, poświęcenia dla dobra ogólnego – Barr, lecąc do Europy, zostawia w Stanach miłość swojego życia – czy też wpływu heroicznych czynów na historię – okazało się, że zabójstwo Fuhrera niewiele zmieniło, bo miał sobowtórów. Z tych elementów dałoby się stworzyć całkiem zgrabny i ciekawy film, ale twórcy Człowieka, który zabił Hitlera poszli kilka kroków dalej (i w konsekwencji o kilka kroków za daleko).

Człowiek, który tańczył, zanim zabił Hitlera, a potem Wielką Stopę.

Najpierw widzimy głównego bohatera, który z gracją godną Johna Wicka pacyfikuje kilku osiłków. W tym momencie zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, bo to by oznaczało, że filmy z podstarzałymi superherosami wkroczyły w nową erę, gdzie Liam Neeson, piorący bandytów po ryjach, jawi się jako młodzieniaszek. Nie pociągnięto dalej tego tematu, chociaż może i szkoda. Zamiast tego, zgodnie z tytułem, ojczyzna wezwała Calvina do walki z Wielką stopą, aby ocalić całą ludzkość. I ten biedny emeryt faktycznie jedzie na jakieś odludzie, żeby niczym Rambo, albo inny Predator uganiać się za mitycznym stworem. Przyznacie, że to już brzmi cokolwiek absurdalnie i zapewniam, że takie właśnie jest. Można co prawda tę walkę odczytywać na poziomie symbolicznym, ale byłoby to doszukiwanie się na siłę drugiego dna w historii, która jest najzwyczajniej w świecie słaba i naciągana do bólu.

Człowiek, który się wspinał, żeby zabić Wielką Stopę.

Zamiast studium bohatera u schyłku życia, otrzymaliśmy ciężkostrawną mieszaninę kilku całkowicie różnych filmów. W dodatku żaden z nich nie jest w żaden sposób wybitny. Fragmenty z życia codziennego Barra są przeraźliwie nudne. Retrospekcje, stanowiące najjaśniejszy element, niepotrzebnie poszatkowano na krótkie segmenty. Cały wątek Wielkiej Stopy to wreszcie zwyczajna kpina z widza. Gdyby to zrobiono w jakiejś innej formie, z dystansem, być może wyszłoby coś ciekawego. Nawet Sam Elliott, który ciągnie film w pojedynkę i bardzo dobrze nadaje się do roli zmarnowanego, zmęczonego życiem bohatera, nie jest w stanie przykryć swoją grą, ani fantastycznym głosem wszystkich wad.

Amerykański snajper John Wick Rambo w swym naturalnym otoczeniu.

Nie można odmówić “Człowiekowi…” pewnych walorów artystycznych. To na pewno bardzo ładnie, momentami wręcz poetycko nakręcony film. Statyczne ujęcia, spokojne prowadzenie kamery,ślicznie skomponowane kadry i skupienie na hipnotyzującej postaci kreowanej przez Elliotta to niewątpliwe zalety, o których nie wypada nie wspomnieć. Szkoda, że cała reszta leży na łopatkach. Dawno się tak nie wynudziłem przed ekranem, a nie jestem uprzedzony do powolnych filmów, jeśli w miejsce akcji mają do zaoferowania coś innego. Robert Krzykowski niewątpliwie ma zadatki na oryginalnego twórcę. Jego debiut, chociaż należy do nurtu kina niezależnego, wygląda na produkt całkowicie profesjonalny i przemyślany. Szkoda tylko, że twórca nie skonsultował z kimś tych przemyśleń. Może wtedy jego film nie byłby tak nudny. I miałby więcej sensu.

  • Ocena Crowleya - 3/10
    3/10

 

 

To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 4

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button