FilmyRecenzje Filmowe

Bohemian Rhapsody (2018) – dwugłos Pquelima i SithFroga

Brytyjski zespół Queen to niekwestionowana legenda muzyki. Jeden z najbardziej nieprzewidywalnych, najczęściej eksperymentujących i poszukujących zespołów rockowych, jaki kiedykolwiek zawładnął masową publicznością. Jego wokalista, Freddie Mercury jest uznawany za jednego z najwybitniejszych piosenkarzy wszechczasów, operujący ponad czterooktawową skalą głosu, był dla wielu wzorem scenicznego magika, który jak nikt inny potrafił zawładnąć umysłami i emocjami zgromadzonej publiczności

Queen sprzedał na całym świecie ponad 200 milionów płyt, co stawia go w jednym szeregu z The Beatles, Madonną, Elvisem Presley’em, Led Zepplin, czy Michalem Jacksonem. Jeden z największych gigantów świata rozrywki doczekał się wreszcie – po ośmiu latach starań – filmu biograficznego, opisującego powstanie i rozwój zespołu. Premiera „Bohemian Rhapsody” to jedno z najważniejszych wydarzeń filmowych 2018 roku. Po wieloletnich problemach producenckich, a także zwolnieniu głównego reżysera na dwa tygodnie przed końcem zdjęć, masa oczekujących fanów zespołu miała powody do obaw. Zarówno o spójność opowiedzianej historii, jak i odpowiednią jakość prezentowaną przez wykonawców.

Wszystkich spieszę jednak uspokoić. „Bohemian Rhapsody” nie zawodzi, a legenda Królowej nareszcie doczekała się godnego jej upamiętnienia na wielkim ekranie.

Pierwsza część filmu to opowieść o początkach zespołu i rodzącej się miłości Freddiego do Mary.

Pierwsze zapowiedzi dotyczące produkcji pochodzą z 2010 roku, kiedy Brian May w wywiadzie dla BBC zapowiedział, że pracę koncepcyjne są na zaawansowanym etapie. Z wywiadu gitarzysty zespołu dowiedzieliśmy się również, że  Freddiego Mercury’ego ma zagrać… Sacha Baron Cohen. Ostatecznie brytyjski komik nie dogadał się z producentami (wśród których był May i inni członkowie zespołu) co do ostatecznego kształtu całości (można się domyślać, w jaką stronę Cohen chciał podążać pod kątem scenariusza). W 2013 roku projekt nadal stał w miejscu, a twórcy nie mogli dojść do porozumienia ani w sprawie obsady, ani ostatecznego kształtu skryptu. Sytuację zmienił w 2015 roku Nowozelandczyk Anthony McCarten – pisarz, scenarzysta i dramaturg, odpowiedzialny m.in. za scenariusz do zeszłorocznego „Czasu Mroku” z wybitnym Garym Oldmanem w roli Winstona Churchila (film oparto na sztuce McCartena). Zatrudniony przez Maya i Jima Beacha (wieloletniego agenta Queen) dostarczył satysfakcjonujący wszystkie strony szkic zatytułowany „Bohemian Rhapsody” i produkcja wreszcie mogła nabierać realnych kształtów. Do głównej roli w filmie zakontraktowano znanego z serialu „Mr. Robot”, laureata Emmy, amerykańskiego aktora Ramiego Maleka. Facet przyznał później, że w momencie podjęcia decyzji o udziale w filmie, niewiele wiedział o samym zespole i postaci, w którą miał się wcielić.

Malek szybko nadrobił zaległości, będąc pod ogromnym wrażeniem charyzmy i scenicznej ekspresji, z jakiej słynął Mercury, postanowił wziąć specjalne lekcje warsztatowe mające pomóc mu w wiarygodnym odzwierciedleniu bohatera. Studiował m.in. sposób poruszania się po scenie Arethy Franklin i Dawida Bowiego – gwiazd, na których wzorował się sam Freddie. W międzyczasie, producenci dogadali się z Bryanem Singerem (dotychczas specjalistą od ekranizacji komiksów: cztery części „X-Men”, a także „Powrót Supermana”), który został reżyserem filmu. Zdjęcia zaplanowano na jesień 2017, ale projekt czekało jeszcze jedno trzęsienie ziemi. Singer nie powrócił na plan filmowy po Święcie Dziękczynienia, tłumacząc się sprawami zdrowotnymi i osobistymi. W tamtym momencie powstała już większość materiału, a w kalendarzu studia proces kręcenia filmu miał trwać jeszcze tylko dwa tygodnie. Producenci podjęli decyzję o zwolnieniu Singera, a dokończenie zdjęć powierzono Dexterow Flechtcherowi, który był wcześniej przymierzany do stołka reżyserskiego. Fletcher wypełnił zadanie, ale na liście płac zajmuje miejsce producenta wykonawczego – reżyserię przypisano ostatecznie Singerowi.

Ekspresja i specyficzny image zespołu oddane zostały w stopniu zbliżonym do ideału. Rami Malek może spodziewać się nominacji do wielu branżowych nagród – tchnął życie w postać legendy muzyki.

„Bohemian Rhapsody” zadebiutowało w brytyjskich kinach 24 października, a tydzień później – w Polsce. Film wywołuje ogromne emocje, cieszy się uwielbieniem fanów i umiarkowanym sceptycyzmem krytyków. Wyżej podpisany należy do fanów muzyki tego wybitnego zespołu, toteż lojalnie ostrzegam – nie znajdziecie w tym tekście doszukiwania się dziury w całym, utyskiwania na mętną narrację czy brak obiektywizmu w przedstawionych wydarzeniach.

Ta napisana przez życie historia ma wystarczający potencjał, by porwać milionową widownię. Głównym wyzwaniem stojącym przed ekipą realizacyjną było odarcie jej z niepotrzebnych i zbędnych szczegółów, tak jak rzeźbę wykuwaną w kamieniu należy po prostu pozbawić niepotrzebnych fragmentów. Oczywiście, nie jest to zadanie łatwe, a w tym przypadku wyglądało na wręcz karkołomne. Wokół zespołu urosło tyle legend i kontrowersji, że niepodobna było rozprawić się z nimi w 120 minut. McCarten zdawał sobie z tego sprawę, dlatego napisał scenariusz niepozbawiony trudnych kompromisów i cięć fabularnych, ale trzymający całość w ryzach gatunkowych kinowej rozrywki.

Film rozpoczyna opowieść w czasach, kiedy May i Taylor (perkusista) grali jeszcze w „Smile” – swoim poprzednim zespole, który Freddie śledził na koncertach. Po jednym z występów, Farrokh Bulsara zagaduję do członków „Smile”, opuszczonych własnie przez wokalistę, który stwierdził, że ma lepsze rzeczy do roboty, niż weekendowe rozbijanie się po brytyjskich pubach i granie dla garstki publiczności. Niechęć Maya i Taylora do postaci Bulsary, który ma „ponadprogramowy” zgryz i wystające z jamy ustnej siekacze (Malek nosi na ekranie specjalną protezę), kończy się w momencie zaintonowania przez niego fragmentu piosenki. Odtwarzający główną rolę Rami Malek popisuje się tutaj (i w kilku innych scenach filmu) umiejętnościami wokalnymi, do których nie sposób się przyczepić. Chłopaki się dogadują, co daje początek muzycznej legendzie Queen.

Aidan Gillen jako agent zespołu. Rola zgodna z możliwościami i aparycją aktora – wszyscy fani „Gry o Tron” wiedzą, czego można się w tym przypadku spodziewać.

Relacje pomiędzy członkami zespołu są jednym z najmocniejszych elementów filmu. Sarkastyczne i dowcipne podejście do życia wszystkich członków, połączone z pewnością siebie i przekonaniem, że wspólnie stworzą coś ponadczasowego, niemal wylewają się z ekranu. Nie jest to jednak próżność i buta, a raczej wywołująca sympatię młodzieńcza fantazja i artystyczna odwaga. Od początku widać, że zespół tworzony przez takich oryginałów ma niemal nieograniczone możliwości. W budowaniu tego zajmującego obrazu wydatnie pomagają odtwórcy – obsada filmu jest po prostu wyrazista. Na pochwały zasługują wszyscy członkowie bandu: Gwilym Lee jako Brian May imponuje swoim stoickim spokojem i poczuciem humoru, nawet w obliczu poważnych konfliktów. Świetny jest również Ben Hardy, który wyraziście odtworzył postać charyzmatycznego i narwanego kompozytora i perkusisty Rogera Taylora. Joseph Mazzello (to ten chłopiec Tim z pierwszego „Parku Jurajskiego”, dacie wiarę?) jako zdystansowany basista John Deacon operuje głównie – zgodnie z rzeczywistością – wystudiowanymi, sarkastycznymi grymasami i rozbrajającym spojrzeniem.

Całości dopełnia oczywiście Malek, który znakomicie wcielił się w rolę zniewieściałego i niepewnego Mercury’ego, który podczas nagrywania i rozgrywania koncertów stawał się prawdziwą bombą energetyczną. Kapitalna, pełna kreacja, oddająca nawet detale takie jak charakterystyczna intonacja głosu, mimika twarzy i tiki nerwowe bohatera. Moim zdaniem – nominacja do Oscara byłaby tutaj jak najbardziej na miejscu.

Zagubiony, niepewny i samotny geniusz. Film, choć utrzymany w łagodnym, pozytywnym tonie, nie ucieka się do gloryfikowania kontrowersyjnej postaci Freddiego.

 

Chociaż osią fabularną filmu jest powstanie i rozwój kariery zespołu, dużą w nim część – co naturalne – zajmuje kontrowersyjna postać Freddiego. Jego pierwsza miłość do Mary Austin (bardzo dobra Lucy Boynton) z początku wydaje się uczuciem absolutnym, ponadczasowym i niezmiennym. Później jednak, w miarę rozwoju swojej kariery, Freddie zaczyna ulegać niedostępnym i nieznanym wcześniej pokusom. Zagubienie bohatera świetnie zaprezentował Malek, oddający się roli w pełni, budując wiarygodną postać z krwi i kości.

Film jednak nie próbuje być rachunkiem sumienia kontrowersyjnego wokalisty zespołu – nie należało się tego spodziewać, zwłaszcza biorąc pod uwagę kto jest odpowiedzialny za jego produkcję. „Bohemian Rhapsody” to pełen empatii życiorys, oddający problemy i wewnętrzne rozterki, z którymi Mercury się zmagał, opowiedziany z perspektywy osób mu bliskich i za nim tęskniących. Nie oznacza to, że całość przypomina tandetną laurkę – historia bohatera jest na tyle zawiła, że w przypadku kilku scen wyraźnie wybrzmiewają ponure tony, a rozłam, jaki nastąpił w zespole po 1980 roku i podpisaniu przez Freddiego kontraktu na solowe płyty jest początkiem przygnębiającej, naznaczonej błędami drogi, obranej przez bohatera. Elementem niepokojącym przez większość seansu są również relacje z Paulem Prenterem – wieloletnim partnerem Freddiego, który stanowi chyba jedyną negatywną postać w scenariuszu.

Relacje pomiędzy członkami zespołu, kręte meandry wrażliwej psychiki Bulsary, jego niepewność co do własnej tożsamości – te elementy stanowią główne osi scenariusza filmu. Można się zżymać, że zabrakło w nim kilku innych ważnych wątków, że niektóre elementy narracji zostają jedynie zarysowane, lub porzucone (jak wspomniane solowe płyty, czy relację z rodziną), że niektórym nie poświęcono odpowiednio dużo czasu, etc, itd. Jednak wszystko to blednie w moim przekonaniu w obliczu najważniejszej chyba części opowieści o Queen – czyli ich muzyce.

Nagrywanie płyt to jedne z najciekawszych fragmentów filmu. Błyskotliwi muzycy nie szczędzą sobie ironicznych uwag, dialogi pomiędzy nimi napisane są z werwą i dowcipem. Dodając do tego bardzo dobrą grę aktorską całej ekipy – otrzymujemy piękną pocztówkę z czasów minionych, oddającą ich klimat.

Film prezentuje dyskusje na temat kształtu kolejnych płyt, a także proces powstawania największych hitów (w tym tytułowej rapsodii). Są to obrazki elektryzujące i fascynujące, urzeczywistnione wyrazistym warsztatem aktorskim i uzupełnione o przepiękne kompozycje zespołu. Czuć w tych scenach energię, z jaką Queen projektował i opracowywał swoje piosenki, czuć w nich atmosferę twórczego geniuszu towarzyszącą tym muzycznym oryginałom. Nagrania realizowane w Rockfield Studios w Walli, gdzie w wiejskich warunkach i zaadaptowanej stodole zespół pracował nad „A Night at the Opera”, prezentują się niemal jak fragmenty filmu dokumentalnego.

Główną rolę w całej tej historii odgrywa jednak rzecz najważniejsza, czyli muzyka Queen. W tym przypadku jestem całkowicie bezradny i poddaje się magii wykreowanej na ekranie. Nie ulega wątpliwości, że „Bohemian Rhapsody” posiada jeden z najlepszych soundtracków w historii. Pochwalić muszę umiejętne wplecenie tych nagrań w narrację właściwą dla obranego medium – film pod tym względem przypomina sinusoidę, regularnie podnoszącą emocje widza. Podzielony został na utrzymane w kameralnym stylu części, opowiadające historię zespołu, z których każda kończy się ekspresyjnym wykonaniem piosenki – czy to w studio, czy podczas koncertu. Potem następuję wyciszenie, po którym opowieść jest kontynuowana, aż do kolejnego do muzycznego finału. Nie będę ukrywał, że ta konstrukcja przypadła mi do gustu, ponieważ wyzwala mnóstwo emocji. Zdecydowaną większość seansu spędziłem na ekspresyjnym tupaniu i bujaniu się w takt muzyki, która – uzupełniona o świetną grę aktorską, wylewała nieprzebrane zasoby miodu na moje kubusiowe, muzyczno-filmowe serducho. Całość wieńczy imponujący finał, jedna z najważniejszych scen w historii muzyki popularnej, która pozostawia widza w strzępkach, a fana „Queen” prawdopodobnie przyprawi o wrażenia zbliżone do ekstazy.

W scenie koncertu na Wembley po raz pierwszy opublikowano oryginalne nagrania audio z 1985 roku – mamy więc okazje usłyszeć autentyczne wykonanie piosenek przez zespół. A to dopiero jeden z tysiąca powodów, dla których tę scenę trzeba zobaczyć.

Film porywa i emocjonuje. Daje mnóstwo pozytywnej energii i optymistycznie nastraja do życia. Opowiada o dziwakach, zwłaszcza jednym takim, który dzięki swojej determinacji i niespotykanym talencie, zawładnął światem. Nie boi się również pokazać jego błędów, a interpretację pozostawia w rękach widza. Byłby filmem idealnym, gdyby nie to…, że nie mógł taki być. Cięcia i uproszczenia, na które trzeba było się zdecydować, aby opowiedzieć tę historię musiały przynieść konsekwencje, które w krytycznym oku odbiorcy będą dawały argumenty do formułowania zarzutów. A to, że wypaczone zostały role poszczególnych postaci, lub zmarginalizowane istotne wątki. Że warsztat reżysera kuleje, bo niewystarczająco wybrzmiewają wątki fenomenu zespołu, lub kontrowersji związanych z postacią wokalisty.

Twórcy, co piszę z dużą pewnością, zdawali sobie z tego sprawę i zdecydowali się na coś innego. Wszystkich oczekujących po produkcji Singera-Beacha-Maya dążenia do obiektywizmu i dydaktycznego omówienia związanych z bohaterami sensacji, spieszę rozczarować: to nie jest ten gatunek. To apoteoza wielkości zespołu, znakomicie odmalowany impresjonistyczny obraz, który ma wzbudzić głód odbiorcy: sprawić, aby zechciał więcej, mocniej i bardziej. „Bohemian Rhapsody” miał przypomnieć światu wielkość i geniusz zespołu. Przywrócić koronę Królowej.

I, cholera jasna, zrobił to.


SithFrog się nie zna, ale się wypowie (czyli żabum separatum)

Nie zgadzam się z kolegą Pquelimem praktycznie w każdym aspekcie jego recenzji. Poza jednym: film jest dokładnie tym, czego można się spodziewać biorąc pod uwagę kto go pisał (gość od „Czasu mroku”, bezkrytycznej laurki Churchila) i współtworzył (członkowie Queen robią film o Queen, aha…).

Bohemian Rhapsody to nudna, wyprana z emocji, doskonale nijaka biografia pokazująca wszystko tak, jakby za produkcję było odpowiedzialne studio Disney czy inne Dreamworks. W skrócie: był Freddie, był zespół Queen, trochę się spierali, czasem się kłócili, ale generalnie zawsze się godzili i były kwiatki, cukiereczki i ciasteczka. Wszystkie ciemniejsze karty z historii zespołu są odfajkowane jednym zdaniem, połową sceny i w takim tonie, że w zasadzie to nic wielkiego się nie działo, nie ma czego roztrząsać. Brakuje tylko serduszek i jednorożców dookoła. Szczytem szczytów jest moment kiedy Freddie mówi o swojej chorobie, a członkowie Queen reagują jakby im powiedział, że wczoraj stłukł ich ulubiony kufel na piwo. No spoko Freddie, trudno, ok…

W filmie nie ma alkoholu, nie ma narkotyków, nie ma nic z zakulisowego mięcha, które zazwyczaj stanowi sens opowiadania pełnej historii o artystach. Wyobraźcie sobie „The Doors” ugrzecznione do takiego poziomu, że można by film pokazać dzieciom poniżej 10 roku życia? Niewyobrażalne, co? „Bohemian Rhapsody” można wyświetlić nawet przedszkolakom. Jeśli ktoś zna historię zespołu – wie jak to się ma do rzeczywistości.

Remi Malek wypadł bardzo dobrze – to przyznaje nawet SithFrog.

Technikalia też nie powalają. Produkcję obejrzałem w IMAXie we Wrocławiu i stworzony przy pomocy CGI tłum na Wembley ranił oczy okrutnie. Muzyka jest fantastyczna, ale czy mogło być inaczej? To w końcu jeden z najlepszych zespołów w historii rocka i nawet reklama środka do odtykania rur w kiblu z podkładem „We will rock you” będzie wyglądać kozacko. Gdyby wyjąć ikoniczne momenty z koncertów i muzykę – nie zostaje nic. Może jeszcze Rami Malek, który wypadł wyśmienicie. Ale już rozmowy miedzy członkami zespołu przy produkowaniu utworów są żywcem wyjęte z mocno średnich komedii. Last but not least: scenariusz mocno lansuje hasło, że Mercury tak samo potrzebował Queen jak Queen Mercury’ego. Z całym szacunkiem dla wybitnego muzyka, jakim niewątpliwie jest Brian May, to bardzo śmiała teza.

Wbrew temu co możecie pomyśleć – uwielbiam Queen i ich muzykę, ale kiedy dostaję biografię to chcę się dowiedzieć czegoś, czego nie wiem. Albo zobaczyć coś, co znam tylko z plotek i opowiadań. Jak będę chciał posłuchać ich muzyki i zobaczyć najsłynniejsze koncerty to sobie puszczę mp3, ewentualnie DVD z występów. Nie muszę wydawać pieniędzy i iść do kina na (najwyżej niezłą) imitację. A jak chcecie obejrzeć dobrą biografię to polecam wspomniane „The Doors”.


Bohemian Rhapsody (2018)
  • Ocena Pquelima - 9/10
    9/10
  • Ocena SithFroga - 5/10
    5/10
7/10
To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 26

  1. W przyszłym tygodniu idę do kina i mialem dylemat czy „7 uczuć” czy „Bohemia Rhapsody”. No ale jednak krolowa jest tylko jedna 😉

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  2. 9/10 film typowo dla fanow, ale to bardzo dobrze.

    Lagodnie nawiazuje do kontrowersji, ale mnie to nie przeszkadzalo. Chcialem pieknego filmu o wielkim zespole i pieknej muzyce.
    Dokladnie to dostalem.

    Nie rozumiem wydumanych oczekiwan. Film sie nie dluzy, ma super tempo, oglada sie z przyjemnoscia. Jestt prosty, ale nie prostacki. Powstal dla wielomilionowej rzeszy fanow, a nie milosnikow demitologizowania i poszukiwaczy prawdy. Na to jeszcze przyjdzie czas, zreszta sa ksiazki i filmy dokumentalne na ten temat. Kazdy moze sie zorientowac, jesli tylko zechce dowiedziec sie wiecej.

    A po tym filmie chce sie wiecej, tak jak napisal Pq.

    Zarzuty moze i sa sluszne, ale z zupelnie innego punktu widzenia. Nie mojego. Ja kocham Queen i uwazam, ze zespol zasluguje na taki film.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  3. Zamiast biografia powinno być „na motywach” 😀 Niezły film, wspaniała muzyka, słaba biografia 😉

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Moim zdaniem Queen i Pink Floyd są dość wyraźnie przed tak świetnymi kapelami jak Led Zeppelin, Metallica, Rolling Stones, Deep Purple, Dire Straits, Guns N’ Roses, Aerosmith, Bon Jovi. Jednym słowem te dwie kapele Queen i Pink Floyd pozamiatali silną konkurencję pod dywan w najlepszym okresie muzyki rock 1970-1995.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
    2. Fuck DeBitels! – to chyba inny okres, nie?

      Tu nie ma tak, że ja mam rację czy Pq ma rację. Film jest idealny dla kogoś, kogo nie interesuje „jak było” tylko chce iść i zobaczyć kolorową, pozytywną historię o swoim ukochanym zespole, z ikonicznymi momentami i wspaniałą muzyką. Ja chciałem biografii, a nie laurki. Laurek nie lubię, bo trącą fałszem.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  4. Czy SithFrog oglądał właściwy film, skoro pisze o braku alkoholu czy narkotyków? Te elementy jak najbardziej są obecne w „Bohemian Rhapsody”. A że film nie dotyczy wyłącznie imprez Freddy’ego – cóż, to nie miało być „American Pie”.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Są obecne, tak jak kilka innych kontrowersyjnych tematów. Są obecne, żeby nikt się nie przyczepił, że nie ma. Jednocześnie są tak bardzo wypchnięte na 5 czy 8 plan, że mogłoby ich nie być. Nie chodzi o American Pie. Jak robią film „na motywach” i „z elementami” to spoko, niech tylko nie ściemniają, że to biografia.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  5. Korzystając z okazji polecam rewelacyjny dramat 'Zatrzyj ślady’ / 'Leave no trace’. Od autorki 'Do szpiku kości’. Wielka rewelacja, wielkie odkrycie. Liczę na recenzję. Sith, to coś dla ciebie. Coś jak ”Droga’ bez s-f.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  6. Nie wiem czy trochę nie przeceniacie roli Freddiego Mercurego dla muzyki Queen- w dużej mierze za muzyką stali inni członkowie zespołu, m.in. May. Oczywiście nie twierdzę, że Freddie był tylko odtwórcą tekstu, co to to nie, ale myślę, że po prostu każdy z nich miał szczęście trafiając na pozostałych. Tak jak np przy Metallice ciężko wyobrazić sobie za perkusją kogoś innego niż Ulricha, a jak wiadomo gdy przyszedł na początku nie potrafił nawet rytmu utrzymać. Zazwyczaj w takich zespołach jest jakaś dominująca muzycznie postać, ktoś kto wybija się ponad nawet świetnych pozostałych członków, a w Queen przyznam szczerze, że chyba traktowałbym ich na równo. Oczywiście głos Freddiego nie do podrobienia, więc próby śpiewania przez innych mimo technicznego kunsztu, wiadomo słabsze. Czy jednak Freddie zrobiłby taką furorę przy innych muzykach? Może tak, może nie. Nie zapominajmy, że wielu świetnych technicznie i głosowo wokalistów nigdy nie wybije się dla szerszej publiczności. Dlatego trzeba się cieszyć, że tutaj to się udało.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Akurat Lars do tej pory nie potrafi utrzymywać rytmu. 😉
      A Freddie bez Queen nagrał płytę i wiadomo, jaka klapa z tego wyszła. Fakt, że był to niezbyt szczęśliwy moment, kiedy królowały kiczowate elektroniczne rytmy, ale mimo wszystko widać (słychać), że bez wsparcia reszty zespołu szału nie było. Z drugiej strony (pół)Queen + Paul Rodgers było chyba jeszcze gorszym pomysłem.

      To mi się podoba 1
      To mi się nie podoba 0
  7. Alkohol był i narkotyki też, może mniej niż w rzeczywistości, ale były. W filmie który trwa 2h nie wcisną rzeczy, których średnio ogarnięty fan zespołu już by nie wiedział, więc ten argument do mnie nie trafia. A że cukrują sobie? Czy to takie straszne, bez przesady…

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  8. Poza tym, ja to zwykle ja – pochwale tekst. Ja lubie chwalic 🙂

    Fajne ciekawostki na temat powstawania na poczatku. Pisalem to juz wiele razy, bardzo lubie takie analizy. Tutaj czytalo sie jeszcze lepiej, bo obaj adwersarze maja bardzo rozne opinie i uzywaja innej argumentacji.
    Wiecej dwuglosow 🙂

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  9. Jestem wielką fanką Queen i bawiłam się na filmie bardzo dobrze. Myślę, że w dwugodzinnym filmie bardziej szczegółowe przedstawienie biografii zespołu i naszpikowanie go faktami byłoby przesadą. W filmie był czas na muzykę, na akcję, ale i też momenty, kiedy był czas na refleksję – gdyby film był intensywniejszy fabularnie zwyczajnie widz byłby zasypany faktami. Myślę, że może on natomiast być dla ludzi nieznających historii zespołu zachętą, żeby dalej ją poznawać.
    Faktycznie sztuczny tłum kłuł w oczy, podobnie jak proteza Freddiego, momentami miałam wrażenie że Malek używa wszystkich mięśni na twarzy, żeby ją utrzymać w ustach.
    Aktorsko według mnie super, dobór Maya (szczególnie!) i Deacona w punkt, do Freddiego i Taylora na początku nie mogłam się przekonać, lecz w końcu do tego pierwszego się udało, do tego drugiego niestety nie do końca (ale nie ze względu na grę aktorską, ale na małe podobieństwo do Rogera).
    No i Muzyka, to ona była prawdziwą Królową tego filmu.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  10. Oba spojrzenia świetne, wyśmienicie się to czyta. Oglądając film wiedziałem, że można mieć wrażenia jak Pqelim, lecz moje własne „czucie” bardzo dobrze wpisuje się we wrażenia SithFroga.
    Widziałem film i stawiam mu 6/10 oparte o filary takie jak muzyka, laurka, gra aktorska.
    Spędziłem fajnie czas ale raziły mnie uproszczenia. Nawet jeżeli rozumiem, że trzeba je robić to może mi być źle z tym jak je zrobiono i tak właśnie jest.
    Niczego nowego się nie dowiedziałem. Przeżyłem wzruszenia, które mógłbym przeżywać i bez obrazu dzięki tej niesamowitej, wspaniałej muzyce.
    Oskary? Być może. Pamięć o dziele po 3latach? Wątpie

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  11. Tak w ogóle to fanom zespołu mogę polecić dokument Days od our Lives. Co prawda też autoryzowany przez żyjących członków zespołu, ale bardzo fajny przekrój przez całą historię grupy. Oglądałem z wielką przyjemnością, mimo pominięcia wielu pikantnych szczegółów.
    Dopóki żyją May i Taylor, którzy nadal mocno eksploatują markę Queen, doputy nie doczekamy się rzetelnej biografii grupy. A że była to historia pełna konfliktów i różnych syntetycznych wspomagaczy oraz alkoholu, jest tajemnicą poliszynela. Był czas, kiedy Queen w trasie niewiele różnili się od The Who, których ekscesy obrosły zasłużoną legendą.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  12. niezły film, ale 9/10 to chyba efekt oglądania w IMAX. Na mniejszym ekranie nie będzie juz taki super.

    Zreszta, moze i będzie dla fanów Queen. Ja bym wolał, żeby kręcili filmy o ciekawszych zespolach, jak Rolling Stones, albo Nirvanie.
    dobrze, ze chociaz o Joy Division zrobili nielaurkowy, obiektywny i prawdziwy film.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  13. Ja na filmie bawiłam się świetnie, ale było kilka momentów, które mnie zniesmaczyly, a największym była scena podczas Live Aid, kiedy komitet przec cały czas trwania koncertu, podczas występu takich gwiazd jak David Bowie czy Paul McCartney nie zebrali prawie żadnych pieniędzy, ale jak zaczął grać Queen to licznik nagle podskoczyl na milion… Taki tani chwyt trochę uwlacza temu genialnemu wystepowi. W ogóle ten film to delikatne przedłużenie męskości członków zespołu. Ale też piękna laurka dla przyjaciela, więc w sumie warto zobaczyc

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button