Dziewiąty sezon (tak naprawdę to trzydziesty piąty, ale mniejsza o numerację) Doctor Who przyniósł nam wszystko to, czego przywykliśmy od tego serialu oczekiwać. Dostaliśmy zatem odcinki, które przejdą do klasyki telewizyjnej science-fiction, jak i klasyczne wypełniacze. Mieliśmy doskonałą podbudowę do finału i… finał, który nie sprostał oczekiwaniom. Świetna gra aktorska w niektórych epizodach mocno kontrastowała z mało ciekawymi, sztampowymi kreacjami w innych. Pomysłowe i oryginalne efekty specjalne sąsiadowały z CGI rodem z poprzedniej dekady. Był to – mówiąc krótko – sezon bardzo nierówny, a nierówność stała się już niemalże wizytówką Doctor Who.
Był to także drugi sezon, w którym w rolę Doktora (12 lub 13 – zależnie od tego którą numerację uważacie za prawdziwą) wcielił się doskonały szkocki aktor, Peter Capaldi. W tym roku Capaldi już chyba ostatecznie uciszył rozżalone głosy fanów poprzedniego Doktora, Matta Smitha, i nie tylko w pełni sprostał roli, ale wręcz zagarnął ją na własność. Znów ciężko będzie wyobrazić sobie aktora, który przejmie schedę po Capaldim. Większym problemem była towarzyszka Doktora – Clara, w którą wcieliła się po raz trzeci Jenna-Louise Coleman. Postać Clary była od początku pomyślana jako romantyczne dopełnienie 11 Doktora, i po prostu – wyjąwszy sceny komediowe – nie do końca współgrała ze starszym i pasywnie agresywnym Doktorem Capaldiego.
Charakterystyczną cechą tego sezonu był powrót do starej formuły z dużą ilością odcinków dwuczęściowych. Sezon rozpoczął się od napisanego przez Stevena Moffata dyptyku „The Magician’s Apprentice” i „The Witch’s Familiar”. W odcinkach tych wróciliśmy na ojczyznę Daleków, planetę Skaro, a także spotkaliśmy, być może po raz ostatni Davrosa. Niestety, jak to z odcinkami poświęconymi Dalekom bywa, również te okazały się być sporym zawodem. Być może pora uznać, że Dalekowie, przynajmniej od lat 70-tych, nie spełniają swojej roli? Jeżdżące solniczki wzbudzają raczej politowanie niż strach.
Na znacznie wyższym poziomie stały trzeci i czwarty odcinek, czyli odpowiednio „Under the Lake” i „Before the Flood”. Obydwa odcinki również były połączone fabularnie. Ich scenarzystą był weteran serialu Toby Whithouse. Stworzona przez niego opowieść miała wiele elementów z których zbudowano najlepsze epizody klasycznego Doctor Who: opuszczoną bazę (tym razem podwodną), zjawiska (na pozór) nadprzyrodzone, statki obcych, ciągłe zagrożenie i walkę z czasem. Tym razem chemia i humor pomiędzy Doktorem i Clarą zagrały doskonale, a sprytne odniesienie się do związanego z podróżami w czasie paradoksu zapewne niejednemu widzowi dało do myślenia.
Trochę słabiej wypadł następny dyptyk, czyli „The Girl Who Died” i „The Woman Who Lived”, napisane przez Jamie Mathiesona, Stevena Moffata i Catherine Tregenna’e. W pierwszym odcinku Doktor i Clara wylądowali we wczesnośredniowiecznej, skandynawskiej wiosce, w drugim Doktor udał się do siedemnastowiecznego Londynu. O ile pierwszy epizod miał sporą dawkę zarówno humoru, jak i dramatyzmu, o tyle drugi zawiódł na każdej linii. Obydwa odcinki łączyła postać Ashildr, nieśmiertelnej (wskutek działań Doktora) hybrydy. Rolę Ashildr odtwarzała znana z Gry o tron Maisie Williams, która poszerzyła tym samym bardzo długą listę aktorów znanych zarówno z Doctor Who, jak i ekranizacji prozy George’a R.R. Martina.
Dwa kolejne odcinki, czyli „The Zygon Invasion” oraz „The Zygon Inversion” stanowiły niejako zakończenie wątku rozpoczętego jeszcze w jubileuszowym „The Day of the Doctor” z 2013. Oto okazało się, iż zawieszenie broni pomiędzy ludźmi i Zygonami, wynegocjowane przez trzech Doktorów, dobiega swojego końca. Ziemi grozi otwarta wojna, w której zmiennokształtne Zygony nie będą miały nic do stracenia. Pomysł na odcinek był oczywiście bardzo ciekawy, ale jego egzekucja pozostawiała nieco do życzenia. Odcinki z inwazją na wielką skalę wymagają dużych budżetów, a na to Doctor Who nie może sobie pozwolić. Zamiast wojny mieliśmy więc dużo biegania po blokach.
Następny odcinek, „Sleep No More”, był jedynym samodzielnym epizodem w tym sezonie i powrócił do podobnej formuły jak wspomniany wcześniej dyptyk podwodny. Doktor i Clara znów trafili do zamkniętej stacji (tym razem kosmicznej) i znów przyszło im mierzyć się z bliżej nieokreśloną, wrogą istotą. Scenariusz do odcinka stworzył kolejny weteran serialu, a zarazem wieloletni współpracownik Moffata (nie tylko przy Doctor Who, ale także przy Sherlocku i kilku innych produkcjach telewizyjnych) – Mark Gatiss. Na uwagę zasługuje reżyseria Justina Molotnikova, który pracował również nad następnym odcinkiem – „Face the Raven”. Praca kamery w tym odcinku nawiązywała do horrorów z podgatunku „found footage”, i – co może się wydawać dziwne w kontekście Doctor Who – całkiem dobrze się sprawdziła. Sam epizod nie był może czymś nadzwyczajnym, ale na pewno też nie zawiódł fanów Doktora.
Sezon zakończył tryptyk „Face the Raven”, „Heaven Sent” i „Hell Bent”. Scenarzystką pierwszego z trzech odcinków była Sarah Dollard, za pozostałe odpowiadał showrunner Steven Moffat. Zakończenie sezonu miało doprowadzić do konkluzji przewijające się wcześniej wątki hybrydy, a także rozwoju osobowości Clary. O ile pierwszy motyw przewodni był raczej mało interesujący (i nie został ciekawie uwieńczony), o tyle kwestia towarzyszki Doktora była naprawdę ciekawa. Po słodko-gorzkim zakończeniu poprzedniego sezonu wszyscy widzowie mieli chyba wrażenie, że tragedia nieubłaganie wisi nad Clarą. I rzeczywiście, od początku tej serii Clara udowadniała, iż liczne przygody odcisnęły na niej swoje piętno i pozbawiły ją jakiejś części instynktu samozachowawczego. Z kolei Doktor obserwował jej zachowanie z rosnącą konsternacją, coraz bardziej dając wyraz temu, że nie będzie w stanie poradzić sobie z jej stratą. Trochę szkoda, że twórcy serialu nie zdecydowali się przedstawić zmiany jaką przeszła Clara jako następstwa dotkliwych zdarzeń z końcówki sezonu ósmego. Cóż, może to temat zbyt poważny dla raczej młodej widowni.
Odcinek „Face the Raven”, na początku zapowiadający się na zabawną interpretację motywu Ulicy Pokątnej z Harry’ego Pottera (i cierpiący momentami z powodu dłużyzn), w końcówce przerodził się we wzruszające pożegnanie z Clarą. Doktor znów został sam.
W „Heaven Sent” próbuje sobie z tym poradzić. Rezultatem jest jeden z najlepszych odcinków w historii Doctor Who, a być może w ogóle w historii science-fiction w telewizji. To tour de force talentu aktorskiego Capaldiego. Epizod bije na głowę wszystko, co widzieliśmy w tym sezonie. Jest autentycznie przerażający, na początku przez opresyjną atmosferę i ciągłe poczucie zagrożenia, potem, gdy widz zdaje sobie sprawę z wymowy odcinka, po prostu przez świadomość bezmiaru bólu i cierpienia jakie są udziałem tytułowego bohatera. Trudno jest napisać o odcinku coś więcej, by nie zdradzić jego zakończenia. To po prostu kawałek fantastycznej opowieści science-fiction, moim zdaniem będący – obok „Blink”, „The Doctor’s Wife” czy „Day of the Doctor” – wystarczającą nagrodą za wszystkie te odcinki, w których scenarzyści wychodzili z formy.
Gdyby tylko Steven Moffat był w stanie utrzymać ten poziom w finale sezonu… Niestety „Hell Bent” zawiódł. Na kilku płaszczyznach. Zapewne wielu widzów uzna ostateczne rozstrzygnięcie epizodu za tani chwyt, podważający to, co serial próbował przekazać nam wcześniej. Rzeczywiście o ile jest to pewnym problemem, to jednak powody, dla których „Hell Bent” był rozczarowaniem są inne. Tym razem nie zagrało kilka rzeczy. Nie zagrała scenografia, przez którą w zamierzeniu bardzo ważne sceny odbywające się na Gallifrey (w szczególności na Krużgankach przy Matrycy) raziły swoją małą skalą. Ciągnącym się w nieskończoność dialogom daleko było do prostych i krótkich, ale niesamowicie emocjonalnych scen z „Time of the Doctor”. Moffat niepotrzebnie wabił nas pewnymi tajemnicami (chociażby hybrydą), jeśli i tak planował uniknięcie jasnej odpowiedzi. I w końcu – cały odcinek był po prostu nużąco rozwleczony. Czy „Hell Bent” to najgorszy epizod tego sezonu? Na pewno nie. Ale po „Heaven Sent” miałem nadzieję na więcej.
Tak oto zakończyła się dziewiąta seria przygód Władcy Czasu z Gallifrey. Kolejna, którą – pomimo wszystkich słów krytyki – mogę każdemu polecić. W ostatecznym rozrachunku zawsze warto przecierpieć kilka słabszych odcinków, by potem znów poczuć tę dziecięcą fascynację fantastyką. Fascynację, którą tylko Doctor Who potrafi tak rozniecić.
Daelu, jeśli przesunięcia w czasie Szalonych Teorii są związane z Doctorem rozumiem wszystko i obiecuje już nie sarkać;)
W większości zgadzam się z Twoimi odczuciami. Jeśli chodzi o Capaldiego jako Doctora: przekonałam się do niego pokazując młodszej siostrze odcinki z Tennantem. 12 jest najmroczniejszą stroną 10 (i nie boli mnie kwestia twarzy).
Nie wiem czy się ze mną zgodzisz ale mam wrażenie, że ta seria pod wodzą Moffata jest najbardziej podobna do tego, jak serial prowadził RTD. Jest w tym więcej goryczy, jasne, ale The Woman Who Lived? Naprawde? Kosmita-lew z tajemnym planem inwazji? Straszne. I nie lubie Ashildir: Maise zagrała rewelacyjnie, postać sama w sobie raczej mnie denerwuje. Możliwe, że pojawiła się za często w zbyt krótkim czasie. River na przykład (tu za każdym razem cierpię, Alex Kingstone absolutnie nie pasuje mi do tej roli) była wprowadzona po mistrzowsku: wiedzieliśmy jaka jest ale nie wiedzieliśmy kim jest.
Pomijając finał, najlepsza była historia o Zygonach (Kate Stewart! Osgoods! No i ta paskudna trafność. Obejrzałam znów te odcinki po atakach w Paryżu. Robi robotę.).
Finał:
Face the Reven – cudowny pomysł z ulicą. Wkurzająca Lady Me. Clara ginie: moment, w którym w końcu ją polubiłam. Stworzyli bardzo spójną postać, co widać z perspektywy końca;)
Heavent Send – majstersztyk.
Hell Bent – patrząc na zakończenie-otwarcie historii Clary: końcówka właśnie w stylu RTD: happy end, nikt nie ginie, wszyscy cali. Uśmiechnełam się. Takie tam wibbly wobbly, timey wimey. Podobało się, bo zaskoczyło a Moffatowi dawno nie udało się czymś mnie zaskoczyć POZYTYWNIE;) Co do wątku Gallifrey, uważam, że to po prostu nie był odcinek o Gallifrey. A jeśli był to kiepski. Chociaż plus, że ktoś oprócz samego Doctora nazywał go prezydentem;)
Się rozpisałam. Ha. Wielkie dzięki za tak wielkie zaskoczenie!:)
Ale o Doctor Who żadnych teorii nie będzie. Książek nie czytam, słuchowisk nie słucham, z klasycznej ery obejrzałem tylko kilka odcinków 🙂
Zgadzam się, że w tym sezonie był widoczny styl Russela T. Daviesa. Przede wszystkim w tym, że finał był niesamowicie podbudowany, a potem mocno zawodził 😉
Ale ogólnie jest na plus. Nie było jeszcze chyba takiego sezonu, który by stale trzymał wysoki poziom, zawsze zdarzają się jakieś wypadki przy pracy. Z zakończeniem mam jednak ten problem, że po prostu czuję, że wątek nie będzie kontynuowany. Ot, zrobili po prostu to samo co kiedyś z córką Doktora – Jenny. I chociaż cieszę się, że Clara żyje, to jednak mam wrażenie, że wymowa „Heaven Sent” została przez to trochę spłycona.
No i jeszcze jedna kwestia – czy mi się wydaje, czy wątek wnuka Clary i Danny\’ego został kompletnie opuszczony? Przecież miał być taki gość, w dodatku miał podróżować w czasie… Hmmmm…
Podpowiedzcie od którego sezonu zacząć oglądać Doktora? Obejrzałem kiedyś dwa pierwsze odcinki z sezonu pierwszego według tej nowej numeracji. Jednak jakoś nie przebrnąłem dalej. Zacisnąć zęby i oglądać, czy może zacząć od starszych odcinków?
Sądzę, że sezon piąty (licząc od wznowienia w 2005) jest niezłym miejscem na start. Nowy Doktor, nowa towarzyszka Doktora, nowy scenarzysta – więc to dobre wprowadzenie dla nowych widzów. Ale warto się po obejrzeniu sezonów 5-9 trochę cofnąć, bo jednak było w tych wcześniejszych seriach kilka genialnych odcinków (Blink, Midnight, itd…)
Też nie czytam, nie słucham. Typowy New Who.
A widzisz, ja myślę, że wątek będzie kontynuowany.
1. Doctora robi Moffat. Co jeszcze robi Moffat? Sherlocka czyli, w tej chwili, jeden z głównych produktów eksportowych BBC. Ludzie czekając na następnego Sherlocka (a czekają, oj czekają)w końcu sprawdzą, co tam jeszcze przez Moffata zrobione. O tym, że ambicją BBC jest zdobycie rynku tv w USA wiadomo jest od dawna, pierwszy ukłon to przecież cała otoczka wokół sezonu szóstego.
2. Nie ma żadnego dobrze zrobionego spinn-offa, wszystkie z ery RTD. A jeśli dodamy do tego fakt, że Clara jest nauczycielką a jej towarzyszka jest nieśmiertelna… Doctor Who jest przede wszystkim serialem dla młodzieży. Stara się być jakoś tam edukacyjny. To się zdarzy.
Dlatego sadze, że jeszcze dowiemy się, co z wnukiem Danny\’ego. Może miniserial, może jakiś 30min spin-off.
A co do Jenny, to myślę, że to trolling RTD. Zatrudnić do odtworzenia serialowej córki 10 Doctora, córkę faceta, który grał 5 Doktora. I najlepiej, żeby się pobrali i mieli dzieci. Tylko Brytyjczycy wpadliby na coś tak szalonego;)
Koniec końców RTD stał się większym trollem niż Moffat;p
I bardzo się cieszę, że nie będzie żadnej teorii o Doctorze Who. Ten serial sam w sobie jest szaloną teorią;)