Czas za szybko płynie. Przypominam sobie właśnie, jak prawie 15 lat temu instaluję sobie demo z CD-Action – Metal Gear Solid. Nic nie wiedziałem o tym tytule. Jedynie screeny z czasopisma mniej więcej sugerowały mi, co mogę przeżyć podczas gry. Byłem kiedyś wiernym fanem japońskich produkcji. Zwłaszcza Final Fantasy i Resident Evil. Metal Gear Solid był mi tak obcym tytułem, że zdziwiłem się mocno, gdy dotarło do mnie, że to jest już trzeci tytuł serii. Nie lubiłem zaczynać od środka historii, ale odpaliłem, aby tylko sprawdzić, jak się w to gra… Niewiele było do pogrania, ale to co się widziało, prawie mnie zabiło. Trzy razy przechodziłem demko w ciągu jednego wieczoru. Na drugi dzień z rana – po raz kolejny. Zakochałem się… A był to 2001 rok, kiedy wychodziły znacznie ładniejsze tytuły wykorzystujące na maxa bebechy peceta. Dopiero gdzieś w 2008 roku, po wielokrotnym przejściu takiej perełki, zdecydowałem się zagłębić w poprzednie historie Snake’a. Znalazłem emulator MSX2 i zasiadłem do jednego z bardziej niemrawych początków legendy (opinia dotyczy zarówno wersji na MSX2, jak i wersji z HD Collection na PS3).
Po samym spartańskim menu, widzimy, że nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Wkurzenie, ból uszu i oczu, jesteś tu na własną rękę. Witaj w latach osiemdziesiątych – chowanie się za drzewem nie regeneruje życia. Następnie melodyjka, bardzo „bohaterska”, która przywraca nam czar pegassusa. Widoki wspaniałe, może trochę za buro, ale jednak rozróżniamy każdy element.
Płynący ludzik (lub „felek”, jak mój znajomy nazywał takich herosów) to jeszcze nie legendarny Solid Snake, żółtodziób z organizacji FoxHound. Operacja Intrude N313, w której bierze udział jest wynikiem porażki operacji Intrude N312, gdzie weteran FoxHound – Gray Fox dostał zadanie zinfiltrowania fortecy Outer Heaven i unieszkodliwienie głowic nuklearnych. Agent zostaje schwytany, a ostatnie słowa, jakie przekazuje Big Bossowi (dowódcy FoxHound), to „Metal Gear…”. Solid Snake ma za zadanie uratować Gray Foxa i dokończyć jego misję. Fizycznie jest tutaj sam, ale dzięki odpowiednim częstotliwościom będą mu pomagać: Big Boss i członkowie ruchu oporu.
Osoby, które miały styczność z wersjami „Solid” wiedzą, że kluczem do sukcesu jest tutaj bycie cieniem. To nie są gry, które punktują największą ilość zabitych. Statystyki na końcu dają nam punkty ujemne za masakrę, jakiej się dopuścimy podczas misji. Ku mojemu zdumieniu, na takiej maszynce jak MSX2, potrafiono już coś takiego zrobić. Przez cały czas skradamy się i omijamy patrolujących żołnierzy. Ci za to mają IQ niższe niż Genome Soldiers z MGS1. Zauważą nas tylko w momencie, kiedy nasza postać będzie na wysokości ich głowy. Możemy więc chodzić ramię w ramię, przed nim, oby tylko nie na tej samej linii, co głowa. W przeciwnym wypadku, uruchamiany jest alarm i nie ma możliwości „przeczekania go” – musimy zabić wszystkich strażników (walka do najprostszych nie należy) lub uciekać do windy.
Innym tematem są bossowie. Pierwszy Metal Gear, to okres faceta z shotgunem, faceta z karabinem maszynowym, inny z motaczem ognia. Bardziej pomysłowi to: buldożer, „zaparkowany” Hind, czy żołnierz z bumerangiem. Są rzeczywiście trudniejsi od regularnych przeciwników, jednak i tak nie stanowią większego problemu. Jednak walka z głównym, tytułowym, złym Metal Gear’em jest klasyką w klasyce…
Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do wielkiej sali, obładowani spluwami i rakietami, a przed Wami…, przypięty do muru wielki mech, który z racji braku większych możliwości technicznych MSX2 lub pieniężnych, nie może się poruszyć i czeka tylko, aż wydacie na niego wyrok. Gdzieś tam na ścianie jakieś lasery próbują nam zrobić krzywdę.
Gdy ktoś powie mi „pierwszy Metal Gear” widzę ten właśnie obrazek, słyszę tę muzykę. I podnieca mnie prawdziwość tej sceny. Najgroźniejsza broń, bez operatora. Broń bezbronna. To nie jest żaden sarkazm, bez tej sceny walki z robotem, ta gra byłaby dla mnie niczym.
Niestety dużo jest minusów w tej grze… Pomimo ładnego wstępu z fabułą, tej podczas gry nie widać. Łazimy po tych korytarzach, często nie wiedząc, gdzie mamy się udać. Raz na jakiś czas uwolnimy zakładnika z ruchu oporu, który da nam jakąś wskazówkę. Znów snujemy się po sennej fortecy, czasem przez dobre kilka minut. Kontakt radiowy z bazą lub sojusznikami też tylko ładnie wygląda na piśmie. W większości wypadków, jeśli już na coś się przydadzą, a nie spiszemy konkretnych częstotliwości radiowych, czy samej podpowiedzi (np. jak zniszczyć mecha) – mamy przerąbane. Co za tym idzie, posiłkujemy się opisem z internetu.
Kolejny tragiczny element, który przeszkadza w rozgrywce, to system kart wstępu. Karta poziomu pierwszego daje nam możliwość wstępu na poziom pierwszy. Karta drugiego, TYLKO na drugi. Ganiamy po całej fortecy z ośmioma kartami i klikamy na drzwiach każdą z nich. Nie mamy podglądu, który level drzwi jest przed nami, więc ciskamy wszystkim, co mamy. Może się wydawać głupi zarzut, ale maksymalnie możemy trzymać dwa przedmioty: broń i jedną ze zwykłego ekwipunku. Wchodzimy do pomieszczenia z trującym gazem. Mamy karabin, nakładamy maskę, biegniemy do drzwi, zdejmujemy maskę i wybieramy kartę. Nie ta, więc następna. A mamy ich osiem. W międzyczasie dwa razy musiałem się wyleczyć…
I ostatni przebrzydły minus, to system gwiazdek. Co to? Jeśli uwolnimy, jakiegoś jeńca, to mamy szansę zyskać nieco respektu, a dzięki temu pomoc od Jennifer, przywódczyni ruchu oporu. Pomoc ta jest niezbędna, bez niej nie damy rady przejść pewnego etapu gry. Problem polega na tym, że musimy grzebać się w fortecy i szukać każdego niewolnika, jaki mógłby się nawinąć. Tylko kolesiowi z czterema gwiazdkami udzielana jest pomoc. Gorzej, gdy przez przypadek zabijemy zakładnika, wtedy punkty ujemne też są naliczane…
Wersja na PS3 różni się nieznacznie. Zmieniono kilka kwestii podczas rozmów, które pasowały do wersji playstation. Zmieniono nazwy bossów, żeby pasowały bardziej do uniwersum MGS. Po zakończeniu pojawiły się statystyki, które podliczają ilość użytych racji, zabitych przeciwników, czas gry. A po samym przejściu mamy też możliwość rozpocząć grę ze słynną bandaną (amunicja bez limitu) lub walką z bossami na czas. Oprócz tego, osobom, którzy nie są tak cierpliwe, jak ich odpowiednicy w latach osiemdziesiątych, udostępniono „easy mode”, który jakoś tam ułatwia rozgrywkę.
Podsumowując. Gdy zagrałem pierwszy raz na emulatorze MSX2 w „jedynkę”, pierwsze, co wziąłem do ręki to opis. Nie zależało mi jakoś specjalnie na poznawaniu mechaniki gry i szlajaniu się po korytarzach. Chciałem tylko zobaczyć fabułę i przejść dalej do nowszych części Metal Gear Solid. Kilka dni temu, po siedmiu latach, odpaliłem wersję z HD Colletion na PS3. Bez opisu, bez żadnych podpowiedzi usiadłem i spróbowałem przejść sam. Zajęło mi to niecałe cztery godziny według licznika z gry, a rzeczywiste pewnie jakieś sześć. I było całkiem przyjemnie. Nie jest to gra, którą można się zachwycać, ale ma w sobie to coś, co sprawia, że ekscytuje, w jaki sposób z tego marnego tytułu zrobiła się legenda. Legenda, przy której gracze z wypiekami na twarzy czekają, czym Hideo Kojima jeszcze zaskoczy.
Kończąc tę recenzję, sam nie mogę się doczekać, kiedy zagram w Metal Gear 2: Solid Snake. Tytuł, który stoi w rozkroku między Metal Gear, a Metal Gear Solid.
OCENA: 5/10
Plusy:
– pierwsza część legendarnej już serii Metal Gear Solid;
– świetna i prawdziwa walka z tytułowym bossem;
– i muzyka w tej scenie też kapitalna;
– niezła fabuła poza samą rozgrywką;
– jak na tamte lata, całkiem niezła mechanika gry.
Minusy:
– jak na dzisiejsze czasy, bardzo toporna mechanika gry;
– system „gwiazdkowania”;
– system kart;
– wiejąca nuda w Outer Heaven;
– „jednorazowe”, kluczowe informacje przesyłane drogą radiową;
– mizerna fabuła w trakcie gry.
Recenzja pochodzi z bloga:
http://przegralem-zycie.blogspot.com/