George Clooney chciał stworzyć ciekawy film science-fiction. Ponury, smutny, ale też skłaniający do refleksji, mówiący o tym co naprawdę ważne i pokazujący, że nigdy nie jest za późno na odkupienie. Scenariusz Marka L. Smitha bazuje na książce autorstwa Lily Brooks-Dalton pod tytułem „Good Morning, Midnight”. Nie wiem, na ile wiernie oddaje wydarzenia z papierowego pierwowzoru. Wiem za to coś innego: jeśli Clooney byłby piekarzem, to według przepisu Smitha przygotowałby chleb składający się z dwóch w miarę smacznych piętek (przylepek, dupek, skrajek – zależy z jakiej części Polski pochodzicie), a między nimi byłby upchany kilogram waty.
„Niebo o północy” ma specyficzną strukturę, o której za chwilę. Jeśli jednak chcecie obejrzeć produkcję w trybie tabula rasa bez żadnych, nawet bardzo ogólnych spoilerów, polecam nie czytać dalej i wrócić tu po seansie. Szczegółów fabularnych nie zamierzam zdradzać, ale czasem informacja, że mamy jakiś spektakularny zwrot akcji w jakimś momencie, może być przez niektóre osoby uznana za psucie zabawy. Nawet spojrzenie w obsadę może zdradzić zbyt wiele. Zostaliście ostrzeżeni.
Rzecz dzieje się na Ziemi w 2049 roku, trzy tygodnie po tajemniczym wydarzeniu. Wygląda na to, że życie na planecie czeka zagłada. Śmiertelnie chory naukowiec zamiast wrócić do domu, by tam dokonać żywota, zostaje na Arktycznej stacji w poczuciu misji. Chce ostrzec załogę badawczego statku kosmicznego o sytuacji i odradzić powrót na Ziemię. Sytuacja nie jest beznadziejna, bo owa załoga wraca właśnie z nowo odkrytego księżyca Jowisza, który okazał się zdatny do zamieszkania przez ludzi.
Wracając do metafory z chlebem: początek filmu jest intrygujący i bardzo szybko wsiąknąłem w opowieść. Problem w tym, że poza wprowadzeniem i trzema patentami na zaskoczenie widza w finale, nie było materiału na coś ciekawego pomiędzy. Mamy trzy zaskakujące zwroty akcji. Chociaż może nie tyle zwroty, co po prostu twórcy zdradzają nagle informacje, które pozwalają pełniej zrozumieć motywacje bohaterów i sytuację, w jakiej się znaleźli. Patent znany z filmów pewnego amerykańskiego reżysera o hinduskich korzeniach. W teorii pomysł był ciekawy.
A jak jest w praktyce? Brak koncepcji na to, czym wypełnić przestrzeń między zawiązaniem akcji a zaskakiwaniem widza, boleśnie daje się we znaki. Oglądamy perypetie ludzi lecących w stronę Ziemi na zmianę z walką starego człowieka o przetrwanie w niesprzyjających warunkach i ostrzeżenie w porę kosmonautów. Akcja wlecze się niemożebnie, kłopoty bohaterów pojawiają się znikąd i wydają się być naciągane. Jakby ktoś pisał scenariusz w locie i gdy ktoś miał pomysł na nowy „wypełniacz”, to od razu improwizowali odpowiednie sceny.
Efekt jest taki, że mózg zaczyna albo odpływać, albo (jak u mnie) kombinować, po co to wszystko twórcy nam pokazują. Na przykład: dlaczego oglądamy retrospekcje pozornie oderwane od fabuły? Z intensywnego rozmyślania wyniknęło tylko tyle, że wszystkiego domyśliłem się po 30-40 minutach, a wtedy czar prysnął zupełnie. Dalej było już tylko gorzej. Śledziłem fabułę z recenzenckiego obowiązku i odhaczałem kolejne sceny, w których powinienem się zdziwić, albo krzyknąć „wow, dopiero teraz to ma sens!”. Pod koniec – jeśli chodzi o skróty fabularne i patetyczne dialogi – powiało Christopherem Nolanem.
Strona wizualna zdradza niski budżet, ale sceny w kosmosie, wnętrza statku kosmicznego czy nawet spacer w przestrzeni wyglądają dobrze. Nie mam zastrzeżeń. Inaczej ma się sprawa z walką o przetrwanie na Arktyce. Walka ciężko schorowanego, starszego faceta o przetrwanie w mroźnym piekle jest pokazana dość… nie wiem, sterylnie? Z jednej strony niby jest bardzo zimno i dookoła biała pustynia, a z drugiej kąpiel w lodowatej, oceanicznej kipieli okazuje się bardziej bohatera hartować niż mu szkodzić. Skutecznie zabija taki obraz wszelkie emocje, które wędrówka przez Arktykę powinna wzbudzać.
Clooney chciał stworzyć ciekawy film science-fiction. Zaczyn – zostając przy chlebowych porównaniach – był dobry, ale ciasto już nie. Dlatego poza niezłym początkiem i ewentualnym zaskoczeniem (jak ktoś się nie domyśli, w jaką stronę zmierza historia) w finale, „Niebo o północy” jest nudne, nijakie i na pewno nie trafi do klasyki gatunku.
Niebo o północy (2020)
-
Ocena SithFroga - 4/10
4/10
Mnie równie na początku film wciągnął, ale po pewnym czasie ze znużenia po prostu zasnąłem. Obudziłem się na koniec. Zastanawiałem się czy wrócić do środka filmu, ale skoro to tylko wata to niewarto. Zatem dzięki za uratowanie przed zmarnowaniem czasu,🤩
Środek to mało wciągające perypetie w kosmosie i na ziemi. Nic, co zapada w pamięć. Nie wiem czy widziałeś koniec, trzy wielkie sekrety to:
[spoiler]
1. Clooney to ten sam Augustine co odkrył nowy, potencjalnie zamieszkiwalny księżyc
2. Astronautka grana przez Felicity Jones (dziewczyna kapitana) to jego niechciana córka
3. Dziewczynka, która niby została z Clooneyem na stacji i idzie z nim na drugą stację okazuje się wyglądać jak jego córka 20 lat temu, a tak naprawdę była tylko wytworem jego wyobraźni[/spoiler]
Dla jasności.
To 4/10 to takie jak to na Interstellar, czy faktyczne? 😀
Hie hie… No ja oceniałem Interstellar jednak trochę wyżej niż 4/10, ale w tym wypadku potwierdzam wszystko co napisał SithFrog. To jest 40-minutowa fabułka, którą rozciągnięto do dwóch godzin wypełniaczami. A najgorsze jest to, że mimo godziny spędzonej na statku kosmicznym i tak żadna z postaci nie wydaje się nam bliższa. Jedynie wątek Clooneya jest ciekawy (i to tylko ten w teraźniejszości, bo retrospekcje są kiepskie), ale całego filmu nie jest w stanie pociągnąć.
Interstellar podtrzymuję po kolejnym obejrzeniu. Audiowizualna uczta zepsuta przez ultra-durnowatą fabułę, próbującą kompletnie nielogiczności przykryć miłością i tanimi emocjami 🙂
A tutaj jak Dael słusznie powiedział, materiał na 30-40 minut rozciągnięto na dużo więcej i to czuć na każdym etapie oglądania.
Pytam tylko dlatego bo nie wiem czy warto. 🙂 Tutaj raczej mało mnie zachęca do oglądania. Przy Intetstellar było odwrotnie i głosów przeciwnych ocenom 4/10 było sporo 😉
No tak, tam były skrajne opinie, tu chyba są zgodnie negatywne. Niestety.
Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że głównym bohaterem filmu jest astronom, to roi się od astronomicznych durnot.
1. Księżyc Jowisza, na którym panuje normalna grawitacja, dzięki której normalnie się chodzi i oddycha (jest atmosfera) musi być co najmniej tak duży jak galileuszowe księżyce Jowisza znane od 1610 r. Nie ma szans żeby w epoce współczesnej (duże teleskopy, misje kosmiczne) tak duże ciało było nieodkryte. Księżyce galileuszowe widać przecież przez lornetkę.
2. Nie można od tak sobie zmieniać trajektorii statku kosmicznego jak to zrobiono w filmie.
3. Przelot przez rój meteoroidów to jakaś abstakcja. Najgęstsze znane roje mają gęstość przestrzenną cząstek na poziomie 100-200 na sześcian o boku 1000 km. I w znacznej wielkości są to cząstki wielkości ziarenek piasku. Tymczasem statek dwa razy spotyka się tam z chmarą głazów i co najśmieszniejsze wychodzi z tego spotkania w stanie, w którym może kontynuować misję.
4. Umieszczanie stacji z radioteleskopem w głębokiej dolinie otoczonej wzgórzami to słaby pomysł.
Plus jeszcze kilka głupot… Np. mogli chociaż poprosić o spermę dwóch panów, którzy zdecydowali się wrócić na Ziemię, żeby na tym księżycu Jowisza, odtwarzając cywilizację, mieć bogatszy zestaw genów…
No takich rzeczy to nawet nie punktowałem, bo ewidentnie nikomu z twórców nie zależało na jakiejkolwiek dokładności czy udawanym realizmie.
Czy Clooney nie przesadza aby z braniem się za trudne, bądź dziwne tematy. Ostatnio gdy słyszę rezyser Clooney w pamięci pojawia mi się obraz „Suburbicon” totalnie fatalny gniot i jakoś nie mogę go wymazać. Do tego tu się nawet nie zabieram, bo ani klimat nie dla mnie, ani historia, ani wykonanie sądząc po zwiastunie.
Nie zapominajmy o „komedii” Obrońcy skarbów (The Monuments Men). Też klapa.
W Paragrafie 22 Clooney daje rade.