O tym, jak bardzo Disney zawiódł nas w redakcji swoimi kontynuacjami Gwiezdnych wojen, najlepiej chyba świadczy brak na portalu recenzji pierwszego sezonu The Mandalorian. Jeszcze parę lat temu rzecz to nie do pomyślenia. Chyba każdy z nas ten serial obejrzał, a mimo to nikomu nie chciało się opisać swoich wrażeń. Tymczasem minął rok, Mały Yoda stał się internetowym fenomenem, The Mandalorian okrzyknięto nowym otwarciem w świecie wykreowanym przez George’a Lucasa, no i właśnie doczekaliśmy się startu drugiego sezonu. Jako że wyciągnąłem najkrótszą zapałkę, to na mnie spadł obowiązek nadrobienia zaległości i przypomnienia sobie pierwszej serii.
Otóż więc dawno temu, w odległej galaktyce młody farmer z zapyziałej planety wysadził wielką kosmiczną armatę (dwa razy) i pokonał Galaktyczne Imperium. Jak potoczyły się losy Nowej Republiki? Co dalej z armią Imperatora? Tego na pewno się z Mandalorianina nie dowiecie. To bodaj pierwsza starwarsowa produkcja niezwiązana w żaden sposób z sagą Skywalkerów i pokazująca zupełnie nowe oblicze galaktyki. Przynajmniej w teorii. Mamy więc naszego tytułowego bohatera, czyli gwiezdnego najemnika w charakterystycznej zbroi w stylu Boby Fetta. Mamy knajpę na jakiejś zapomnianej przez wszystkich planecie. I mamy western w kosmosie. Inspiracja filmami Sergio Leone jest widoczna na pierwszy, drugi i trzeci rzut oka. Twórcy chyba zrozumieli, że żaden z bohaterów spoza pierwszej, właściwej trylogii nie był postacią udaną i w zasadzie nikt o nich nie pamięta, bo byli płascy, sztuczni i nudni. W związku z tym tytułowy Mandalorianin (dla znajomych Mando) mówi niewiele, ruchy ma oszczędne, a mimikę skrywa pod kaskiem. Nie wiadomo nawet, czy Pedro Pascal faktycznie siedzi w tej zbroi i gra, czy tylko podkłada głos zza kadru, popijając w międzyczasie oranżadę. I to działa całkiem nieźle. Wszyscy lubią Bezimiennego o twarzy Clinta Eastwooda, bo niewiele mówił i strzelał szybciej niż inni. Mando jest taki sam. Wchodzi do baru pełnego drabów, wychodzi z baru pełnego trupów. Bierze kontrakt, leci swoim statkiem w drugi koniec wszechświata, wykonuje zadanie, wraca i kasuje kredyty. Proste jak budowa cepa, czyli dobre.
Pierwszy sezon podzielono na 8 odcinków, każdy opowiada zamkniętą historię, ale jest też wątek spinający wszystko w całość. Wątek Baby Yody, czyli podobno najbardziej nieoczekiwany sukces w historii show-biznesu, jest tym, co tak naprawdę dało Mando Marianowi paliwo. Nie ma chyba nikogo, kto nie uśmiechnąłby się na widok zielonego pokurcza, a przy okazji tajemnica jego tożsamości i przyszłości intryguje i napędza ten serial. Zadziwiające, jak niewiele potrzeba było, żeby to zrobić. Mały Yoda (oficjalnie zwany Dzieckiem) porusza się w lewitującej spacerówce, psoci w kokpicie statku Mando i wszyscy próbują go złapać. Jest pocieszny jak pluszowy miś, więc nic dziwnego, że serce naszego twardziela bez twarzy topnieje od pierwszego spojrzenia, a on sam za cel stawia sobie odnaleźć pobratymców małego stworka. Ta główna oś fabularna to tylko pretekst do odwiedzenia kilku kolejnych planet, wplątania się w niezłe kłopoty i poznania kilku oryginałów.
Zasadniczo The Mandalorian przypominał mi nieco seriale z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Taki zrobiony za duże pieniądze Herkules w kosmosie, albo sensacyjna odmiana Star Trek Następne pokolenie, a chyba najbardziej Firefly. Owszem, budżet jak na serial jest tu gigantyczny i te disneyowskie dolary widać na każdym kroku, ale idea serialu jest właśnie taka staroszkolna. Każdy odcinek kręci się wokół jakiegoś zdarzenia lub fenomenu i kończy dużą rozróbą. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt, bo im dłużej Mandalorianina oglądałem, tym trudniej było mi dostrzec w nim jakikolwiek oryginalny pomysł. Mando albo pojawia się zupełnie przypadkiem w miejscu, które wydaje się dziwnie znajome (tak, jest Tatooine), albo trafia w środek fabuły jakiegoś innego filmu, na przykład Siedmiu samurajów. Spotyka przy tym postacie niby nowe, ale podejrzanie podobne do innych. Dziwny, mały, śmiesznie mówiący gość, który okazuje się mędrcem? Jest. Nawrócony droid-zabójca? Jest. Szturmowcy i gość w pelerynie? Jest. Pustynne żelazko Jawów? Jest. Psujący się statek kosmiczny? Jest. I tak dalej i tym podobne. Jedni odbiorą to jako mruganie okiem, ja na widok kolejnego znajomego robota, gadżetu, skrzynki, domu, maszyny, śmigacza, broni, czy kosmity po prostu wywracałem oczami. Czy faktycznie w całej galaktyce są trzy modele droidów i cztery rodzaje statków kosmicznych na krzyż? Nie widzę powodu, żeby tak miało być. Po prostu lenistwo twórców i brak wyobraźni nie pozwoliły im wymyślić nic nawet w połowie tak dobrego, jak elementy oryginalnych Gwiezdnych wojen. To jest absolutny fenomen, że przez 40 lat nikomu nie udało się zbliżyć do tamtego poziomu w kwestii designu, spójności, plastyki i po prostu wizji kosmicznego świata. Prequele były pod tym względem miałkie, sequele odtwórcze, albo bzdurne (tak, mam na myśli na przykład bombowce w próżni), a The Mandalorian poszedł o krok dalej – nie sili się praktycznie na nic oryginalnego, wychodząc z założenia, że ludzie najbardziej lubią te filmy, które już oglądali.
Na swojej drodze Mando spotyka oprócz mini Yody również kilku sojuszników oraz wrogów. Carl Weathers wciela się w szefa gildii łowców nagród (taki trochę Lando). Gina Carano, której istnienia w Hollywood osobiście nie rozumiem ze względu na jej nieumiejętności aktorskie, to obowiązkowa silna i niezależna kobieta (Leia, tylko bardziej i bardziej brutalnie i mniej ładnie). Tajemniczego postimperialnego niemilca gra Werner Herzog, z kolei Nick Nolte to głos wspomnianego bieda-Yody, który raczy Mando motywacyjnymi wykładami (obowiązkowo w szyku przestawnym). Jest jeszcze jak zwykle przezabawny Taika Waititi, dubbingujący pewnego robota (wypisz wymaluj HK-47 z gry Knights of the Old Republic) i wreszcie Giancarlo Esposito w roli tajemniczego moffa Gideona, który zapewne będzie Darthem Vaderem drugiego sezonu. Obsada robi wrażenie, a i w kilku pomniejszych rolach pojawiają się znani aktorzy. Jest więc profesjonalnie i na poziomie.
Robotę robią też wizualia oraz udźwiękowienie. The Mandalorian to jedna z pierwszych dużych produkcji, w których użyto nowatorskiej techniki symulowania sztucznych wnętrz i dekoracji. Zamiast zielonego ekranu, który choćby nie wiem jak dobry, prawie zawsze wygląda nienaturalnie, wokół aktorów umieszczono ogromne wyświetlacze, połączone z odpowiednimi źródłami światła, dzięki czemu twórcy mogli na żywo oglądać niemal finalny efekt swojej pracy, bez czekania na czasochłonną postprodukcję. Efekt jest znakomity i byłem pod ogromnym wrażeniem, oglądając zdjęcia zza kulis. To jest nowa jakość w kwestii cyfrowego tworzenia dekoracji i planów. Należy przy tym dodać, że Mandalorianin to serial bardzo ładny i efektowny. Nareszcie Gwiezdne wojny są znowu brudne, zardzewiałe i zakurzone. Maszyny wyglądają jak maszyny, zapyziałe bary są zapyziałe, a strzelaniny szybkie i efektowne. Tu również nawiązania do spaghetti westernów są aż nazbyt widoczne, chociaż muszę przyznać, że momentami czułem przesyt tym brudem i rozpadającymi się rupieciami. Rozumiem, że to taka konwencja, jednak trochę futuryzmu i “czystości” by nie zaszkodziło. To nie Mad Max w kosmosie, chociaż momentami tak właśnie wygląda. Znakomita jest za to tajemnicza i bardzo oryginalna ścieżka dźwiękowa napisana przez Ludwiga Göranssona. Takiej ilustracji muzycznej w odległej galaktyce jeszcze nie było i wcale nie tęsknię przez to za Johnem Williamsem.
Co do samej fabuły, to ciężko powiedzieć, czy jest siłą The Mandalorian, czy raczej jego słabością. Z jednej strony te zamknięte historyjki mają swój urok i udanie nawiązują do starego stylu nagrywania seriali telewizyjnych. Można sobie spokojnie obejrzeć jeden odcinek na tydzień i nie zostać z uczuciem, że najlepsze dopiero przed nami, że to tylko cząstka historii. Owszem, misja odnalezienia reszty yodowego klanu ciągnie się przez wszystkie osiem odcinków, a postacie pojawiające się na początku, wracają w drugiej części sezonu, lecz poza dwuczęściowym finałem, każdy odcinek tworzy w miarę zamkniętą całość. Z drugiej strony te historyjki są jednak strasznie banalne i umiarkowanie ciekawe. Ratowanie wioski nękanej przez bandytów, polowanie na innego łowcę nagród, wkradanie się do siedziby wroga, walka jeden-na-jednego z paskudnym stworem i strzelaniny, które widzieliśmy już wiele razy. Wyróżnia się na pewno odcinek szósty, skupiony wokół misji odbijania więźnia, w którym popis daje Natalia Tena jako szalona Twi’lekanka oraz finał w reżyserii Taiki Waititiego, dzięki któremu dostajemy najzabawniejszy fragment Gwiezdnych wojen w historii. Jeśli tak będzie wyglądał pełnometrażowy film, który ponoć szykuje szalony Nowozelandczyk, to nie mogę się doczekać, bo będzie to coś, przy czym Ten Paskudny Film Riana Johnsona okaże się dziełem nad wyraz konserwatywnym.
Czy zatem The Mandalorian spełnia pokładane w nim nadzieje? Czy jest to nowe otwarcie i nowa jakość w świecie Gwiezdnych wojen? Nie i tak. Powiedzmy sobie szczerze: poprzeczka nie tyle została zawieszona nisko, co po prostu leżała na ziemi. Dwa ostatnie epizody oraz film o Hanie Solo były tak złe, że cokolwiek nie-żenującego spod znaku Skywalkerów i spółki jest przez niektórych odbierane jako ósmy cud świata. Prawda zaś jest taka, że Mandalorianin wygląda trochę jak ekranizacja zbioru opowiadań pt. Opowieści łowców nagród. Kto czytał cokolwiek ze skasowanego przez Disneya Expanded Universe, ten wie, że nie jest to bynajmniej powód do chwały. Proste historyjki, pokazujące znane realia od troszkę innej strony. Z drugiej strony jest to jednak powrót na stare śmieci, który nie żenuje i daje duże pole manewru twórcom kontynuacji. Historia małego Yody ma potencjał, Mando, nawet jeśli jest tylko kopią Boby Fetta, to bohater wzbudzający sympatię, a moff Gideon ma szansę zostać kolejnym fajnym niemilcem. Pomimo ewidentnych wad i niedostatków daję więc Mandalorianinowi kredyt zaufania, bo w gruncie rzeczy oglądało mi się go dobrze. Nie powiem, żebym drugiego sezonu wyczekiwał jak kontynuacji The Boys, czy choćby Gry o tron, ale jest szansa, że z czasem uda się twórcom wyeliminować wady i uwidocznić zalety, czego sobie i wam z całego serca życzę.
SithFrog strzelił drugi…
Obejrzałem, podumałem, nie zachwyciłem się, a nawet posmutniałem. Mam zbliżone wrażenia do kolegi Crowleya. Z jednej strony produkcja dopieszczona audiowizualnie, z ciekawą obsadą, z daleka od epizodów 1-9, a jednocześnie z milionem znajomych maszyn, miejsc i easter eggów. Z drugiej, okrutna bieda fabularna. Ledwie 8 odcinków w sezonie, a zdarzają się sztuczne zapychacze jak cały jeden epizod, który wydarzył się, bo Mando źle zaparkował (serio*!). Po trzecie wreszcie główna oś fabularna prowadzona jest bardzo leniwie, oryginalnością powala jak disco polo i generalnie przypomina mi średniej jakości fanfiki z początku milenium, kiedy do internetu się dzwoniło (0-20 21 22). Dlatego mam problem z oceną.
Klimat jest ewidentnie taki jakbym chciał, gwiezdnowojenny, i to w najlepszym stylu rodem ze Starej Trylogii. Ostatni raz coś podobnego wzbudziły we mnie „Rogue One” i chwilami „Przebudzenie Mocy„. Mando jest prosty, oszczędny w słowach, zabójczy i zagadkowy. Baby Yoda albo was kupi swoim poziomem słodkości (zdecydowanie over 9000) albo odrzuci jako infantylna reklama nowej zabawki do kupienia. Potencjał widzę tu spory, ale pomysłowi scenarzyści potrzebni od zaraz. Nie potrzebuję psychologicznego dramatu w stylu Lyncha, ale coś więcej niż niezbyt efektowna żonglerka ogranymi tropami bym chętnie zobaczył.
Sama stylizacja na western bywa świetna tylko miejscami – jest tego za dużo. Miejscami serial jest po prostu przestylizowany i popada w autoparodię. Tym niemniej fanom Starych Warsów polecam, wszystkim innym też. Odcinki są krótkie, jest ich niewiele, w sam raz, żeby znów zanurzyć się w nasz ukochany świat i jednocześnie nie zaznać tego nadęcia, które towarzyszyło kolejnym premierom filmów sagi.
*
Źle zaparkował, więc Jawy rozkradły statek, więc stoczył z nimi bitwę, potem musiał się dogadać, a dogadał się tak, że musi iść na questa, zdobyć przedmiot i walczyć z potworem. Walczył, zdobył, Jawy oddały sprzęt i zamontowały na statku. Hura, odleciał, koniec odcinka…
The Mandalorian (sezon 1)
-
Ocena Crowleya - 6/10
6/10
-
Ocena SithFroga - 7/10
7/10
Rok 2019 miał być rokiem seriali S-F i fantasy, ale powiedzmy sobie szczerze – stał się rokiem zawodów. Przynajmniej dla mnie. Zawiodły wszystkie produkcje, na które czekałem z takim wytęsknieniem. Wikingowie, Gra o Tron, Wiedźmin i Mandalorianin. Przy czym ten ostatni zawiódł najmniej. Nie jestem psychofanem Gwiezdnych Wojen, żeby kupić mnie czymkolwiek, byle było z uniwersum, ale nie mam też dzięki temu jakichś nazbyt wygórowanych wymagań. Ot, całkiem przyjemna historyjka do obejrzenia przy kolacji z rodziną. Emocjonalnie nawet nie stało koło Łotra 1, ale chyba jednak wolę niż całą nową trylogię. No i lubię Pedro Pascala.
Aha, co jest z tym nieściąganiem hełmów przez Mandalorian? To jakaś tradycja czy tylko ten jeden Mandalorianin to sobie wkręcił? Bo jeżeli tradycja to dlaczego Jango Fett popyla prawie cały czas bez hełmu?
Jango i Boba Fett zdaję się nie byli Mandalorianami, jako członkami religii/narodu, tylko nosili ich zbroje i walczyli ich gadżetami, przynajmniej tak było mówione w którymś odcinku Wojen Klonów. Aczkolwiek faktycznie, Mandalorianie wcześniej nigdzie nie mieli problemów ze zdejmowaniem hełmów (nawet tradycjonaliści z czasów kiedy główną polityką było zerwanie z wojowniczą przeszłością nie mieli jakiś oporów). To pojawiło się dopiero tutaj, z tego co widziałem to dwie teorie są takie, że albo Mando musi mieć ciągle hełm bo nie urodził się jako Mandalorianin, albo bo po prostu znalazła go jakaś ortodoksyjna sekta (może powstała w czasach kiedy panowali pacyfiści, albo jeszcze wcześniej), gdzie po prostu każdy tak ma. Oficjalnego wyjaśnienia na razie raczej nie ma.
To jak oni jedzą, albo myją zęby?
Tak, żeby nikt nie patrzył, samo zdjęcie hełmu jest w porządku, po prostu nic żywego nie może zobaczyć twarzy.
Dokładnie, podobnie ma lud pustynnych wojowników w świecie Roberta Wegnera „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”. Maskę zdejmować mogą, ale jak ktoś zobaczy to trzeba go kilim!
Yatech potwierdza 😀
Jango nie tylko używał zbroi i gadżetów, ale nawet strzygł się „na Mandalorianina”, więc niespecjalnie mnie przekonuje twierdzenie, że nim nie był. 🙂
Co zaś do teorii wyjaśniających sprawę to chyba w którymś odcinku ktoś nawet kpi, że w tej zbroi pewnie siedzi Gunganin. 😀 Ale druga teoria jest całkiem spoko.
Wikingowie cię rozczarowali?? Przecież to był crap już od 4 sezonu 😀
Ja bym powiedział nawet, że już od trzeciego sezonu nie byli tym samym serialem co wcześniej. Nie zmienia to jednak faktu, że w porównaniu z innymi serialami historycznymi/fantasy to wciąż bardzo dobra produkcja. Niepotrzebnie jednak tak rozwlekli te wątki waśni między braćmi. Patrzeć się już na to nie daje. Zwłaszcza Hvitserk to już tragedia. Wystarczyłoby tego tyle, co między Ragnarem a Rollo. Niestety, Ragnar miał za wielu synów. 🙂 A w tym sezonie niepotrzebnie sięgnęli po Ruś. Jeżeli chcieli mieć najazd Słowian na ziemie Wikingów to mogli sięgnąć po Pomorzan i Racibora I, a nie wymyślać cuda niewida.
po 1 odcinku 2 sezonu mozna powiedziec jedno – zapowiada sie powtorka z rozrywki ;(
Odniosłem identyczne wrażenie.
I tak i nie. Bo jednak było to poprowadzone lepiej i sprawniej niż odcinek z wioską atakowaną przez AT-ST. Narracyjnie jakoś tak płynniej plus rewelacyjny Timothy Olyphant.
IG-11 jest wzorowany na IG-88 z Imperium Kontratakuje, do HK-47 nawet nie startuje (i bardzo dobrze, skok na bon moty tego ostatniego mógłby skończyć się tylko źle, meatbag!)
Wyglądem oczywiście tak. Jest chyba identyczny, jak ten z Imperium (jakże oryginalnie). Ale jego mordercze zapędy mi się kojarzyły właśnie z HK-47.
Powiem tak dziwny to jest serial, bo z jednej strony nie ma sie do czego przyczepic, fajnie stworzony klimat gwiezdnych wojen nawet czuć ten świat z tymi wszystkimi kantynami pełnymi gwiezdnych złoczyńców, wizualnie naprawdę wysoki poziom i nawet tak troche celowo to wszystko „przystarzone” żeby bardziej pasowało do starej trylogii nie nowszej ani broń boże najnowszej, nawet ciekawe lokacje i problemy bohaterów. A jednak wszystko tylko i wyłącznie zrobione dobrze, bez efektu wow, bez wybijania się na super-ekstra poziom. Raczej na razie jest to robione w stylu gry komputerowej tylko bez gracza przed kompem. Spotyka kolejnych bohaterów i wykonuje dla nich misje. 6 to chyba jednak minimalnie za słaba ocena, nawet nie wiem czy 7 jest odpowiednia, ale ponieważ nie ma u was połówek, a przynajmniej nie w punktacji to jednak trzeba z tych 7,5 zaokrąglić w dół bo na 8 to jeszcze nie zasługuje, aczkolwiek potencjał jest jak najbardziej. Na pewno nie jest to marnacja czasu, przyjemny serialik do obejrzenia póki co. Czekam na seriale od Disneya – F&WS i Lokiego.
Może czas na recenzję 7 sezonu wojen klonów? 🙂
Nie dotarłem do końca. Ale gdzieś koło 3 sezonu ten serial zrobił się znakomity. Kiedyś obejrzę całość.
Gdzie można obejrzeć / Jak oglądacie ten serial ?
W Polsce legalnie, tego się obejrzeć nie da. Także tego…
Jedynie VPN.
Ta zbroja z 1 odcinka to aby nie po Boba Fetcie? Bardzo podobna.
No popatrz. Ja w ogóle tego nie zczaiłem wtedy. Odcinek „Tragedia” był dla mnie mocną niespodzianką.
Najpierw myślałem podobnie, że to w sumie nie jest jakiś rewelacyjny serial, bo z perspektywy czasu mało pamiętam z 1 sezonu. W sumie tylko Dziecko i końcową walkę.
Jednak wraz z rozpoczęciem 2 sezonu wróciła zajawka. Wizualnie jest to świetnie zrobiony serial i towarzyszenie Mando na tych wszystkich planetach daje większą frajdę niż wszystkie scenerie epizodów 1-3, 7-9, Rouge i Solo razem wzięte. Odcinek w lodowej jaskini fantastyczny. Kojarzy się z pewnym odcinkiem Star Wars Rebels, z Zebem i Kallusem. Rebels też super, jedno oczko niżej niż Clone Wars.
No i chyba historia ruszyła do przodu.
Dodatkowo gruchnęły kolejne wieści. Evan i Hayden razem w serialu o Kebobim 🙂 Coś czuję, że nam wynagrodzą wielką krzywdę związaną z Epizodem 9 🙂
Taa, i podobno jakiś serial o Andorze. Ciekawe czy z Diego Luną?