Egzorcysta III i Legion to film ten sam… ale nie ten sam. By wyjaśnić skąd wziął się podwójny tytuł, musimy wszakże cofnąć się w czasie. Po premierze Egzorcysty i oszałamiającym sukcesie tego obrazu, wytwórnia Warner Bros. postanowiła nakręcić sequel. Miał powtórzyć historię z oryginału, ale za mniejsze pieniądze. No i musiał powstać szybko. Takie przynajmniej były założenia, więc nie ma się co dziwić, że zarówno William Friedkin (reżyser oryginału) jak i William Peter Blatty (autor książki i scenariusza) obrócili się na pięcie i podziękowali studiu za współpracę. Warner Bros. wprawdzie nieco zweryfikowało swoje poglądy na niski budżet i szybkie tempo, ale nie zmieniło to faktu, że nakręcony w 1977 Egzorcysta II: Heretyk, pozbawiony talentów Friedkina i Blatty’ego, wypadł kiepsko. A w dobrym towarzystwie o filmie tym się nie mówi. Nie jest tragicznie zły, ale obejrzawszy wcześniej obraz Friedkina, po prostu przy drugiej części usiedzieć się nie da, bo człowieka szlag trafia na myśl o przepaści dzielącej obie produkcje.
Ale dość już o Egzorcyście II. Wspomnijmy za to, że kilka lat po premierze sequela, Friedkin i Blatty zaczęli rozważać kontynuowanie zaczętej przez siebie historii. Friedkin wprawdzie szybko projekt porzucił, zajmując się kolejnymi obrazami, ale Blatty wciąż pichcił scenariusz – równolegle z jego powieściową adaptacją (a może było na odwrót i to scenariusz był adaptacją powieści?). Historia nosiła tytuł Legion, a pisarz i scenarzysta przeprowadzał w niej manewr, który kilka lat później miał powtórzyć James Cameron biorąc się za sequel Obcego. Zmienił gatunek. Legion nie był horrorem, ale thrillerem kryminalnym z elementami horroru, kontynuującym historię Egzorcysty, ale z perspektywy postaci do tej pory drugoplanowych. Naturalnie Legion – zupełnie słusznie – ignorował fakt istnienia Egzorcysty II.
W międzyczasie wydarzyła się jeszcze jedna ważna rzecz. Blatty zdobył pierwsze szlify jako reżyser. Jego debiutancki obraz The Ninth Configuration spotkał się z ciepłym przyjęciem krytyków i publiczności. Pisarz gotów był więc do samodzielnego kontynuowania swojego dzieła. Choć jak się miało okazać, jego swoboda została ograniczona. O tym jak się to stało dowiecie się z akapitów poniżej… pod warunkiem, że jesteście gotowi na drobne spoilery z Egzorcysty III… i ogromne spoilery dotyczące pierwszego obrazu. Gotowi? No to jedziemy.
Pomysł Blatty’ego na Legion był następujący – kręcimy kryminalny thriller o poruczniku Williamie F. Kindermanie. To ten sam facet, który przewijał się przez oryginalnego Egzorcystę, badając bezczeszczenie kościołów i sporadycznie udając się na pogaduchy z ojcem Karrasem. Piętnaście lat po egzorcyzmie Regan McNeill, w trakcie którego zmarli obydwaj kapłani – Merrin i Karras – policjant trafia na ślad dziwnych morderstw, najwyraźniej dokonywanych przez naśladowcę tak zwanego Bliźniaka (seryjnego mordercy straconego 15 lat wcześniej). Problem polega na tym, że na miejscu zbrodni odnajdowane są ślady „warsztatu” Bliźniaka, o których nie wiedział nikt, poza śledczymi. Co więcej tym razem morderstwa mają wyraźnie antyreligijny charakter… a ofiary są w jakiś sposób związane z egzorcyzmem Regan McNeill. Stary, trochę choleryczny, a trochę cyniczny gliniarz nie ustaje w swoim śledztwie nawet po tym, gdy jedną z ofiar Bliźniaka staje się jego przyjaciel (i również postać drugoplanowa z oryginalnego Egzorcysty) – ojciec Dyer. Tropy prowadzą do szpitala psychiatrycznego, w którym Kinderman odnajduje Pacjenta X. Człowiek ten, po egzekucji seryjnego mordercy, ogłosił, że sam jest Bliźniakiem. Ale nie to jest w historii najdziwniejsze. Gdy Kinderman spogląda przez okno celi, w której szaleniec spoczywa w kaftanie bezpieczeństwa, dostrzega znajomą, choć starszą o 15 lat twarz zmarłego ojca Karrasa.
Oryginalny scenariusz zakładał redukcję elementów nadprzyrodzonych do niezbędnego minimum. Tym razem mieliśmy do czynienia nie tyle z demonicznym opętaniem, co z ostatnim „psikusem” wypędzanego demona, który dla własnej uciechy i pognębienia wszystkich, którzy uczestniczyli w egzorcyzmie, utrzymał przy życiu umierającego Karrasa i przeniósł w jego ciało duszę seryjnego mordercy. Ot, żarcik, drobna uszczypliwość, która miała przynieść owoce piętnaście lat później, gdy ciało i umysł księdza uda się uleczyć.
Takie było założenie, ale studio też miało swoje zdanie. Postanowiono zatem, że film nie będzie nosił tytułu Legion, ale Egzorcysta III, bowiem mimo upływu lat i fatalnego sequela, nazwa ta wciąż miała moc przyciągania do kin szerokiej widowni. Skoro zaś tytuł brzmiał Egzorcysta III, no to w filmie musiał się pojawić egzorcyzm. Wyszło to nieco kuriozalnie, bo scena ostatecznego egzorcyzmu, choć wspaniała wizualnie, wydaje się nie pasować za bardzo do całości. A sama postać „twardziela” jakim jest ojciec Morning sprawia wrażenie odrobinę groteskowej. Więc choć moje powyższe streszczenie jest jak najbardziej prawdziwe, to w ostatecznej wersji filmu istnieje cała masa elementów, które ów realistyczny, kryminalny charakter obrazu nieco osłabiają.
Było wszakże kilka zmian, które ostatecznie wcale nie wyszły filmowi na złe. Pierwotnie Blatty chciał zmienić całą obsadę w stosunku do pierwszego Egzorcysty. Skoro inni aktorzy wcielali się w Kindermana i Dyera, to czemu ktoś nowy nie miałby zagrać ojca Karrasa. Blatty widział w tej roli genialnego Brada Dourifa (o nim za chwile). Studio chciało jednak powrotu Jasona Millera. Ostatecznie (głównie ze względu na problemy zdrowotne Millera) zwyciężyła opcja pośrednia, i Pacjentem X zostali obydwaj aktorzy. I to rzeczywiście chyba najlepsze rozwiązanie.
Są osoby twierdzące, że studio schrzaniło pomysły Blatty’ego i popsuło świetny film. Jako że wydanie Blu-ray zawiera również wersję reżyserską, czyli wspomniany film Legion, miałem okazję zapoznać się z obiema wersjami dzieła. I prawda jest taka, że nawet biorąc poprawkę na fakt, iż owa wersja reżyserska często korzysta z alternatywnych, roboczych zdjęć o gorszej jakości (bo oryginalne taśmy poginęły), nie jestem wcale pewien, czy można tak jednoznacznie stwierdzić wyższość Legionu nad Egzorcystą III. Oba filmy mają swoje słabsze i mocniejsze strony, oba mają nieco niedopracowane elementy. Ale oba są cholernie dobrymi obrazami, jednymi z najlepszych thrillerów/horrorów w historii kina. Z pięciu powodów.
Po pierwsze – nastrój. W obu filmach atmosfera jest ciężka, depresyjna, a jednocześnie intrygująca. Myślę, że można śmiało powiedzieć, że Blatty nakręcił wczesną wersję Siedem. Mniej krzykliwą i chyba nawet bardziej inteligentną od obrazu Finchera.
Po drugie – Blatty złamał podstawową zasadę kina, nakazującą czynić użytek z wizualnego charakteru medium. „Show, don’t tell” – powiada owa zasada, ganiąc przy tym filmy za nadużywanie tak zwanej „ekspozycji” w dialogach. Blatty ma to gdzieś. Albo inaczej – patrząc na film bardzo pobieżnie, można byłoby odnieść takie wrażenie. Ale reżyser jest od nas sprytniejszy. Owszem, wszystkie potworne morderstwa są opisywane, oszczędza się nam tych obrazów… ale obrazy jak najbardziej istnieją, reżyser wykorzystuje cały swój kunszt pisarski, by je nam do głowy wtłoczyć. Jak? Przede wszystkim każąc nam oglądać reakcje innych postaci. I to ich twarze, ich zmieszanie, rozpacz, lęk, ból i zrezygnowanie, stają się naszym udziałem, gdy wysłuchujemy suchego acz pełnego potwornych detali opisu zbrodni.
Po trzecie – gra aktorska. Trafił do mnie Ed Flanders jako ojciec Dyer. George C. Scott jako stary Kinderman jest doskonały. A to co wyprawia Brad Dourif jako Pacjent X po prostu przekracza ludzkie pojęcie. Zapewne kojarzycie tego aktora z Władcy Pierścieni (Grima Gadzi Język), Diuny (Piter de Vries) czy Lotu nad Kukułczym Gniazdem (Billy Bibbit)… ale to właśnie w Egzorcyście III/Legionie zagrał rolę życia.
Po czwarte – humor. Nie potrafię sobie przypomnieć w drugiego filmu, który uraczyłby mnie w takiej ilości absolutnie błyskotliwym, ale jednocześnie niesamowicie cierpkim humorem. Każda rozmowa Kindermana i Dyera bija na głowę najlepsze komedie.
Po piątej – jump scare. Często krytykuję współczesne horrory za nadużywanie tego środka. No bo cóż to za sztuka sprawić, by widz podskoczył w siedzeniu, gdy mu się nagle puszcza dźwięk przebijający bębenki i razi ni z tego ni z owego potwornym obrazem. Jump scares to w większości przypadków takie „puste kalorie” horroru, zabieg, który wywołuje reakcję fizjologiczną, ale nie przyczynia się do odczuwania prawdziwej trwogi. W EIII/L jest inaczej. Obrazy Blatty’ego zawierają prawdopodobnie najlepszy jump scare w historii kinematografii. Przez cztery długie minuty droczą się z widzem swoim tańcem, budzą niepokój dziwnie statycznym ujęciem, tylko po to, by w końcu zaatakować zmysły w sposób równie niespodziewany, co wysmakowany. Dla tej jednej sceny warto byłoby cały film obejrzeć.
No dobrze – powiecie pewnie – ale który film mamy obejrzeć? Egzorcystę III, przy którym Blatty ugiął się przed studiem? A może Legion, pozbawiony większości zjawisk nadnaturalnych i wierniejszy oryginalnej wizji pisarza? Wybór jest trudny, bo tak jak mówiłem oba filmy mają swoje wady. Wątki nadprzyrodzone chwilami burzą atmosferę Egzorcysty III. Z kolei pozbawione ich zakończenie Legionu jest trochę nazbyt raptowne. No i trudno nie zauważyć, że ta wersja reżyserska filmu korzysta z wielu materiałów gorszej jakości. Dlatego właśnie moja rekomendacja jest następująca – zacznijcie od Egzorcysty III. A po Legion i tak sięgniecie później z własnej woli. Albo z jakichś dziwnych podszeptów…
-
Egzorcysta III - 9/10
9/10
-
Legion - 9/10
9/10
Zachęciliście mnie żeby obejrzeć to w Halloween😃
Sorry, ale dla mnie zestawianie tego filmu z oryginalnym Egzorcystą to jak mecz Brazylii z najlepszych lat z reprezentacją Wysp Szetlandzkich. Zgodzę się jednak z autorem, że nie jest to film zły. Po prostu nie chodzi w tej samej lidze co Egzorcysta. Gdyby opowiadał jakąś zupełnie niezależną historię byłby czymś przynajmniej na poziomie The Atticus Institute. Intrygujący temat, ciekawe wykonanie, dobrzy aktorzy, zaskakujące zakończenie. Czego chcieć więcej od horroru? Jednak porównywanie go z arcydziełem, spokojnie mogącym się łapać do dziesiątki najlepszych filmów w historii bez podziału na gatunki, jest niepoważne. Ten przypadek potwierdza tylko prawdę, którą zawsze powtarzam, że niektóre filmy nie powinny mieć sequeli, prequeli, kontynuacji ani nowych wersji. Nieudolne kontynuacje może i nie zaszkodziły jakoś bardzo Egzorcyście, ale też z pewnością mu nie pomogły.
Świetny tekst. Obejrzałem wersję oficjalna i choć nie dałbym 9, to takie 7 na spokojnie. George C. Scott ciągnie ten film, ten facet potrafił zagrać absolutnie wszystkie emocje. Końcówka jest słaba i sprawia wrażenie doklejone na siłę, tak jak DaeL zreferował. Nie zmienia to faktu, że 90% seansu upływa w mrocznym klimacie i ogląda się bardzo dobrze. Idealny film na Halloween, o ile pierwsza część zna się już na pamięć, tak jak w moim przypadku.
Jeszcze pytanie dot. tej sceny jump scare. Czy chodzi o tą pielęgniarkę w szpitalu? Rewelacja 🙂 faktycznie, jedna z najlepszych scen tego typu jakie widziałem.
Tak, ale z końcówką jest ten problem, że w wersji reżyserskiej też jest kiepska, tylko z innej strony. Gdyby nie to, to pewnie dałbym dychę jak pierwszemu Egzorcyście.
Co do jump scare – tak, chodzi o scenę ze szpitala. Absolutny majstersztyk w budowaniu napięcia.
To zdaje się był tzw delayed scare czyli najpierw budujemy napięcie pod standardowego scare jumpa (w tym momencie miłośnicy horroru już wiedzą co zaraz nastąpi), później rozluźniamy atmosferę (i widzowie już myślą że to była podpucha) a następnie pojawia się właściwy scare jump.
Twórcze rozwinięcie ale na mnie niestety nie zadziałało, chyba za dużo horrorów obejrzałem.
Co do całego filmu, niezły ale 7/10 to maks w mojej opinii. Ale spróbuję jeszcze poszukać tego „Legionu”.
Dla mnie po mistrzowsku zbudowano napięcie w „Dziecku Rosemary”, chodzi mi konkretnie o scenę na schodach. Trwa może kilkanaście sekund w trakcie których 3 razy zatrzymywałem film by „rozchodzić” nadmiar emocji.
Hej, ten niewidomy we śnie to był Samuel L. Jackson!!!
Tak. Nb. w sekwencji snu jest bardzo wielu ówczesnych celebrytów.
Gdzie można obejrzeć Legion?