Prisoners of the Lost Universe (1983)

Moja nieprzerwana misja odnalezienia najgorszego filmu świata, tym razem pchnęła mnie w kierunku zaginionego wszechświata, równoległego wymiaru, czy czego tam jeszcze. Właściwie to sami twórcy nie są chyba pewni, bo trailer informuje nas, że szalona przygoda, której będziemy świadkami, odbywa się w dalekiej przyszłości, podczas gdy opis działania “teleportera” mówi raczej o bramie do innego wymiaru. Zresztą trailer też to przyznaje, wspominając w końcówce o bramie między wymiarami. OK, nieważne. W obliczu tak wielkiej sztuki, nie warto czepiać się detali. Ale by nadać odpowiedni ton całej recenzji, zaproszę Was – dość nietypowo – do zapoznania się najpierw ze zwiastunem.

 

A więc teraz – kiedy obejrzeliście najlepsze sceny z filmu, pora na małe streszczenie fabuły. Carrie Madison to dziennikarka, która zmierzając na wywiad z szalonym dr. Hartmanem, wskutek trzęsienia ziemi ma wypadek i niszczy samochód Dana Roebucka (dopóki nie zajrzałem na imdb myślałem, że to Robak), z zawodu elektryka, a z pasji mistrza wschodnich sztuk walki. Po wymianie “uprzejmości”, Carrie znajduje dom doktora, który prezentuje jej maszynę otwierającą bramę między wymiarami. Niestety wskutek trzęsienia ziemi sam w nią wpada. Po krótkiej chwili do domu dociera Dan, który też wskutek trzęsienia ziemi wpada do maszyny. A na koniec wpada do niej również dziennikarka. Oj, ktoś tu nie przestrzega zasad BHP.

To prawdopodobnie najlepszy kawałek scenografii w całym filmie.

Wylądowawszy w innym świecie, Carrie zauważa prędko, że wszystko przypomina tu plenery z RPA (bo i tam film kręcono), ale takie trochę bardziej tandetne – to pewnie od tych rekwizytów używanych w setkach niskobudżetowych filmów. Mamy więc tradycyjnych “ni to fantasy, nie to postapokalipsa” bandytów z gołymi klatami i mieczami, parę koni, trochę lokacji ze sklejki i styropianu, okazjonalnie kogoś z makijażem. Umówmy się – odcinki Xeny i Herculesa wyglądały pod względem przywiązania do detali produkcji lepiej. I pewnie miały większy budżet. Ale dość dygresji – Carrie ratuje życie spotkanego olbrzyma, potem spotyka się z Danem, spędzają razem noc, a na koniec daje się złapać ludziom nikczemnego watażki (w tej roli John Saxon – jeszcze o nim opowiem za chwilę). No i Dan musi ją ratować. Zresztą też zdobywając po drodze nietypowych sojuszników – na czele z Tyrionem Lannisterem.

“Tyrion” to ten niski, brodaty, pełniący klasyczną rolę trickstera.

Fabularnie rzecz jest tak żałosna, że w drugiej połowie filmu musi odgrzewać własne, nieudane pomysły. Ba, dość powiedzieć, że ostateczna ucieczka z tego równoległego wymiaru następuje zupełnym przypadkiem, gdy bohaterowie po prostu się szwendają i odnajdują portal. Minutę później film się kończy. Nie wspominałbym jednak o Prisoners of the Lost Universe, gdyby nie kilka akcentów, które czynią ten obraz wyjątkowym. Po pierwsze – film cierpi z powodu kiepsko zdefiniowanego audytorium. Innymi słowy, cała produkcja sprawia wrażenie niskobudżetówki skierowanej dla dzieci, czegoś, co tysiącami trafiało do wypożyczalni kaset wideo, a oglądalność zawdzięczało wyłącznie okładkom (bardzo mylącym – nawiasem mówiąc). Jak to w tego rodzaju filmach bywa, dostajemy masę slapsticku wzmocnionego przez przygodową muzykę i śmieszne efekty dźwiękowe, gdy ktoś dostaje piąchą w gębę albo kopniakiem w krocze. Nikt nie robi sobie poważnej krzywdy, nie leje się krew, większość pojedynków to różne fikołki. No i OK, tego się spodziewamy. Tylko że małym dysonansem są tu sceny gwałtu. No dobrze, nie tyle sceny gwałtu, co nieustanne jego groźby, i parę momentów, w których jest “o włos”. Prawda jest taka, że pewne napięcie erotyczne przewijało się przez wiele produkcji dla młodzieży i jest nieodłączną częścią literackiego motywu mężczyzny ratującego swą ukochaną z rąk bandziora, nim stanie się jej krzywda. Ale do diaska, przecież tego się nigdy – przynajmniej w produkcjach dla dzieciaków – nie mówiło dosłownie. Groźby gwałtu pasują do tego filmu mniej więcej tak jak do kreskówek Disneya.

John Saxon (wybaczcie, zapomniałem jak się nazywa w filmie) w swoim żywiole.

Drugim powodem, dla którego warto film obejrzeć, jest nauka angielskiego. Albo inaczej – dzięki temu filmowi możecie zrozumieć co znaczą trudne do przetłumaczenia angielskie zwroty idiomatyczne: “stilted dialogue” i “to chew on the scenery”.  Ten pierwszy to – dosłownie – dialog na szczudłach. A więc dialog tak absurdalnie nienaturalny i pozbawiony gracji, jak chodzenie na dwóch długich kijach. Takie jest niemal każde zdanie wypowiadane w filmie. Nawet pozornie banalne stwierdzenia brzmią dziwacznie, jak gdyby autor scenariusza nie słyszał nigdy jak porozumiewają się normalni ludzie. Co się zaś tyczy przeżuwania scenerii, czyli “przesadzonej” gry aktorskiej, to nikt nie dorówna w tym Johnowi Saxonowi, wcielającemu się w rolę przebrzydłego watażki. Jego aktorstwo jest tak groteskowo przerysowane, że aż widz odnosi wrażenie, iż naprawdę znalazł się w jakimś innym wszechświecie. Na przemian a to krzyczy, a to znów cedzi przez zęby. Kreskówkowy Szkieletor wygląda przy nim na niezwykle subtelnego.

Prisoners of the Los Universe to zatem film o jednocześnie żałosnych walorach kinematograficznych, ale – jeśli wprowadzimy się w odpowiedni nastrój – może dostarczyć sporo radości. Gorąco polecam.

 

-->

Kilka komentarzy do "Prisoners of the Lost Universe (1983)"

  • 21 lipca 2020 at 16:55
    Permalink

    Poproszę jakaś listę, ranking wszystkich tutejszych filmowych kaszanek, bo już się zgubiłem. Albo takie top5, albo w ogóle zróbcie oddzielny dzial, żeby to można było przeglądać.

    Lepsze od Boss Nigga?

    Reply
    • DaeL
      22 lipca 2020 at 01:35
      Permalink

      O, nie. Na pewno nie lepsze. Wspomniany western był po prostu przeciętnym westernem, ze śmieszną fabułą w stylu blackspolitation. Natomiast to jest ewidentnie kiepski film nakręcony według fatalnego scenariusza. Niby działa na jego korzyść ogólna śmieszność, ale BN też był zabawny.
      Co do listy – przemyślę, ale muszę najpierw jeszcze kilka innych produkcji zrecenzować. Nie chwaląc się oglądałem w życiu minimum kilkadziesiąt, a może i ze sto filmów klasy Z.

      Reply
      • 22 lipca 2020 at 08:30
        Permalink

        No to tym bardziej poproszę Twój ranking! Top 100 kaszanek Daela. Większość moEsz tylko wymienić z tytułu, co ważniejsze krótko na dwa-trzy zdania. A tam gdzie jest już recenzja, link.

        Raz dwa taki tekst napisać, a mnie byś pomógł w organizowaniu letnich wieczorów 🙂

        Reply
        • DaeL
          26 lipca 2020 at 19:36
          Permalink

          Zacznę pracę nad taką listą 🙂

          Reply
  • 21 lipca 2020 at 18:03
    Permalink

    Sądząc po trailerze to ekipa musiała się nieźle bawić na planie.

    Reply
  • 22 lipca 2020 at 01:46
    Permalink

    “Umówmy się – odcinki Xeny i Herculesa wyglądały pod względem przywiązania do detali produkcji lepiej.”
    Protestuję. Byłem kiedyś fanem. ;P

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków