Mamy z kolegą SithFrogiem takie nieformalne zawody w znajdowaniu filmowych gniotów. Nie wiem, po co to robimy. Czasem ze szlachetnych pobudek, aby uchronić innych przed oglądaniem paździeżowego kina, czasem trafiamy na takie dzieła przypadkowo, a jeszcze kiedy indziej z premedytacją testując własne granice wytrzymałości na ból. Żabski postawił poprzeczkę wysoko porywając się na Potrójną granicę i Tyler Rake: Ocanlenie, więc w ramach odwetu potrzebowałem czegoś mocnego. Szybki rzut oka na dostępne propozycje i już wiedziałem, co mam robić. 0% na Rottentomatoes i 15 na Metacritic mówią same za siebie: Ostatni skok w historii USA to smakowity kąsek dla łowców kasztanów.
Film powstał na kanwie komiksu o tym samym tytule i opowiada historię z niedalekiej przyszłości. Rząd Stanów Zjednoczonych, bezradny wobec wszechogarniającej przemocy, zamieszek i nieopanowanej fali zbrodni, ogłasza uruchomienie projektu API – American Peace Initiative, polegającego na wysłaniu w eter sygnału neuronowego, blokującego w ludziach możliwość popełniania przestępstw. Pewna grupka początkowo niezwiązanych ze sobą osób postanawia, na moment przed uruchomieniem programu i korzystając z zamieszania, obrabować rządową instytucję z równego miliarda dolarów. Punkt wyjścia całkiem intrygujący, zwłaszcza w kontekście aktualnych wydarzeń za oceanem. Komiksu nie znam, więc nie mogę stwierdzić, jak adaptacja ma się do oryginału, ale wiem jedno – jeżeli pierwowzór toczy się w tak samo ślamazarnym tempie, to pewnie liczy sobie koło 1000 stron.
Bohaterów jest trójka: zawodowy złodziej, którego brat ginie w więzieniu, co powoduje w nim chęć zemsty; piękna hakerka, która bardzo łatwo się zakochuje oraz dziwny świr, który okazuje się członkiem rodziny mafijnej i z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu dowodzi całą akcją, chociaż nie ma na nią pomysłu. No i jest jeszcze policjant grany przez Sharlto Copleya, ale istnienia jego postaci nie usprawiedliwia kompletnie nic. Wszyscy ci bohaterowie to ludzie namalowani grubą kreską. Taką zrobioną pędzlem ławkowcem. Złodziej to skrzyżowanie Gerarda Butlera z późnym Nicholasem Cagem – nieogolony twardziel z wiecznie smutną miną i jednakowym spojrzeniem niezależnie od sytuacji. Wszystkie swoje problemy rozwiązuje kopiąc, albo strzelając do ludzi, ale najpierw musi wystarczająco dużo czasu patrzeć ze smutną miną. Hakerka jest wyuzdana i lubieżna, ale tak naprawdę chodzi jej o ratowanie rodziny, a zakochuje się niby przy okazji, bo na początku kocha swojego zbója, który ją poniża. No i świrus to takie skrzyżowanie Jokera Jareda Leto z zakompleksionym synem gangstera. Sharlto Copley jak zwykle nie wie, co się dzieje, krzyczy i ginie w widowiskowy sposób, nie ma o czym pisać. W obsadzie znajdziemy nazwiska niezbyt znane, ale ograne na drugim planie, czy w kilku mniejszych, choć nie anonimowych produkcjach. Z tej czwórki chyba Michael Pitt, jako Kevin Cash poradził sobie najlepiej, bo chociaż ta postać jest groteskowa i w większości przeszarżowana, to przynajmniej widać, że aktor próbował bawić się swoją rolą. Dla kontrastu Edgar Ramirez wygląda jak brodaty klon wspomnianego Nicholasa Cage’a i nie jest to bynajmniej komplement.
Dobry kryminał nie tylko postaciami stoi, ale przede wszystkim intrygą. Sądząc po opisie fabuły, można by się spodziewać jakiejś wariacji na temat Ocean’s 11, czy choćby polskiego Vabank. I tak człowiek czeka na ten skok. I czeka. I czeka… Musi minąć ponad półtorej godziny, zanim ktokolwiek na serio zacznie się przymierzać do kradzieży, która w zasadzie nie ma żadnego sensu. Wcześniej mamy powolną niczym przemówienia Tadeusza Mazowieckiego ekspozycję oraz serię zdrad, wątków pobocznych, knowań, romansów, dramatów rodzinnych i innych całkowicie nieistotnych elementów. Pojawiają się agenci FBI, mafia i jej cyngle, tajemnice z przeszłości, nieuczciwi policjanci, zahacza się o brutalność stróżów prawa, zemstę osobistą i sam nie wiem, co jeszcze, bo mnie to po prostu śmiertelnie znużyło. Wszystko wlecze się niemiłosiernie, a dialogi to albo zlepek górnolotnych haseł, niemal zahaczających o Nolana, albo napakowane testosteronem krzyki i pogróżki, obowiązkowo kończące się rozlewem krwi. O tak, krwi w tym filmie nie brakuje. Chyba ta brutalność miała szokować i nadawać mroczny ton, ale powolność i, co tu ukrywać, średniej jakości sceny akcji, nie podnoszą w żaden sposób adrenaliny. Wszystko zdaje się jakieś duszne, spocone, smętne i zamulone, a jednocześnie okropnie pstrokate i kolorowe. Brakuje też elementu oryginalności, bo wszystko to już gdzieś było, a postacie rażą schematami. To takie popisy macho, ale raczej na poziomie wiejskiej dyskoteki, niż sycylijskiej mafii.
Jeśli zaś chodzi o sam tytułowy ostatni skok, to… jest. Nie stwierdziłem za to wyrafinowania ani efektowności. Zapomnijcie o karkołomnych akrobacjach i szaradach rodem z Mission Impossible, czy wspomnianych przygód Danny’ego Oceana. W świecie Oliviera Megatona (tak nazywa się reżyser i nie jest to pseudonim) fabrykę pieniędzy obrabia się za pomocą wojskowej ciężarówki i broni maszynowej. Trochę huku, trochę wrzeszczących wojskowych, dużo trupów i już można się cieszyć miliardem dolarów. Nie za bardzo tylko zrozumiałem, co bohaterowie chcieli potem z tą całą forsą zrobić. Myk polegał bowiem na tym, że rząd zaczął skupować(!) na rynku przestępczym(!!) brudny szmal, który miał się okazać bezużyteczny po uruchomieniu sygnału i płacił za to innymi pieniędzmi(!!!), co nasz złodziej wykorzystał, drukując trochę fałszywych pieniędzy za pomocą domowej drukarki. Niezrozumiałe? A jakże! Dalej jest lepiej – po co robić skok w momencie uruchomienia API, a nie wcześniej, skoro chodzi o obrabowanie fabryki pieniędzy? Po to, żeby hakerka mogła użyć swoich wdzięków, dostać się w odpowiednie miejsce zhakować w magiczny sposób serwery rządowe i wstrzymać emisję sygnału. To logiczne. Albo po co komu w Kanadzie ciężarówka pełna wycofanych w USA banknotów? Albo po co wszczepiać policjantom implant blokujący API, żeby mogli zabijać obywateli, skoro na początku filmu jest pokazane, że i tak to robią i uchodzi im to na sucho? Zresztą okazuje się, że ten sygnał można zagłuszyć siłą woli, jeśli się chce, więc i tak cała inicjatywa nie ma sensu.
Taki to jest ten film: powolny i pełen pytań bez odpowiedzi oraz dziur fabularnych wielkości województwa mazowieckiego, a także podwójnych i potrójnych zdrad, których widz nie powinien się spodziewać, ale w zasadzie jest mu wszystko jedno. Kilka problemów podniesionych przez scenariusz, czyli kontrola nad obywatelami, wolna wola, brutalność policji, anarchia są niby zasygnalizowane, ale tak naprawdę jest ich mniej niż w filmach Marvela. To, co w idealnym świecie mogło być uaktualnioną wersją Mechanicznej pomarańczy w sensacyjno-kryminalnym sosie, okazało się ciężkostrawnym, boleśnie powolnym klocem. Nie można odmówić mu ogólnej poprawności wykonania – zdjęcia, muzyka, kostiumy, czy gra aktorska stoją na przyzwoitym poziomie, ale co z tego, skoro historia kompletnie nie trzyma się kupy i przeskakuje od jednego oklepanego motywu do kolejnego? Nie zgadzam się przy tym, że film jest aż tak tragiczny, jak wskazywałyby na to średnie ocen krytyków. Widziałem wiele gorszych, a nawet głupszych i mniej sensownych. Jego problemem jest to, że nie jest wystarczająco zły, żeby śmieszyć i bawić w sposób niezamierzony. To po prostu kolejna taśmówka Netflixa, zrobiona bez duszy, bez pomysłu, bez dobrego scenariusza i po prostu bez sensu.
-
Ocena Crowleya - 3/10
3/10
Brakuje oceny w skali od 1 do 10. Samą recenzję miło się czytało, szkoda, że film nie jest jak produkcje Vegi – tak głupie i beznadziejne, że można w nich znaleźć pewną przyjemność.
Chochlik zeżarł. 😉
No właśnie to ten typ filmu: zły, ale nie wystarczająco zły, żeby czerpać z jego oglądania przyjemność.
Hmm, rząd powszechnie wszczepił ludziom implanta? A nie stało się to czasem pod pretekstem epidemii, sztucznie wywołanej przez nadajniki 5G? I nie stał aby za tym demoniczny prezes firmy komputerowej? Przypadek? Nie sądzę…
Nawet nie wszczepił, a po prostu puścił w eter. 5G jak w mordę strzelił. Ale jak pisałem, przy odpowiednim treningu mozna się temu oprzeć siła woli.