Co robisz, kiedy przychodzi do ciebie nieznajomy Niemiec i mówi, że ma milion dolarów, kilkumetrowego ruchomego dinozaura i musi coś z nim zrobić w trzy tygodnie, żeby zoptymalizować podatki? Odpowiedź jest prosta: kręcisz film! Oczywiście nie masz scenariusza, więc zamykasz się na tydzień w domu z zapasem alkoholu i wymyślasz taką historię: jest sobie dwójka kochających się nastolatków: Tammy i Mike oraz bardzo agresywny były chłopak głównej bohaterki. Agresor porywa Mike’a i wywozi go do pobliskiego parku safari, gdzie atakują go dzikie koty (konkretnie lew, bo twoja znajoma akurat posiada jednego). O znajdującym się w śpiączce chłopaku dowiaduje się szalony naukowiec Dr. Gunther Wachenstein, który ma niecny plan ożywienia mechanicznego dinozaura. Nie ważne po co. Zabija więc Mike’a i przeszczepia jego mózg do rzeczonego gada. T-Rex ucieka na wolność i mści się na swoich oprawcach oraz próbuje odzyskać straconą miłość. Do tego wszystkiego dodajesz element komiczny w postaci czarnego geja-fajtłapy oraz policjantów rzucających nieprzyzwoite żarty i jedziesz w teren filmować.
Żeby wyrobić się w czasie, dbasz o to, żeby wszystkie plany zdjęciowe nie były zbyt oddalone od domu – dinozaura masz do dyspozycji jedynie na dwa tygodnie, bo potem jedzie na jakąś wystawę do Teksasu, więc kręcisz w promieniu 25 minut jazdy od domu. Pech chce, że w okolicy wybuchają pożary, więc czasami na planie jest sporo dymu. Nie przejmujesz się takimi drobiazgami. Zatrudniasz też dwójkę kompletnie nieznanych aktorów z ładnymi buziami, kupujesz dużo trawy i liczysz na to, że w trakcie nagrywania jakoś to będzie, a każdy członek ekipy może śmiało dorzucać nowych pomysłów, bo wszyscy mają świadomość, że fabuła nie będzie najmocniejszą stroną waszego dzieła. Na koniec zaś okazuje się, że producent (ten od dinozaura) liczył na film familijny, więc w czasie montażu kazał powycinać sceny drastyczne i zdubbingować co ostrzejsze dowcipy, żeby dało się to puścić w telewizji o ludzkiej porze.
Trochę ci smutno z takiego obrotu sprawy, chociaż cieszysz się, że przynajmniej możesz myśleć o sobie jako o tym, kto odkrył talent Paula Walkera i Denise Richards. Tłumaczysz sobie, że gdyby nie ten cały Spielberg i jego Park Jurajski, to twój film mógł rozpocząć dinomanię w latach 90. Nie wiesz jednak, że ćwierć wieku później niejaki Joe Rubin obejrzy na Youtube nieocenzurowaną wersję Tammy & the T-Rex, która przez przypadek została kiedyś wyemitowana we włoskiej telewizji. Joe Rubin zaś jest jednym z założycieli firmy Vinegar Syndrome, specjalizującej się w odzyskiwaniu, restaurowaniu i ponownym wydawaniu zapomnianych staroci, głównie spod znaku erotyki i gumowych potworów. Ubiegłoroczne wydanie pełnej, odświeżonej wersji filmu w wysokiej rozdzielczości to prawdziwa gratka dla fanów kina niezbyt dobrego.
Powiem więcej. Chociaż spodziewałem się tandetnego kasztana, nic nie mogło mnie przygotować na taką dawkę absurdu, jaką zaserwowało mi dzieło Stewarta Raffilla. W kategorii filmów tak złych, że aż dobrych, jest to pozycja ze ścisłej światowej czołówki, a jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że powstała, zanim jeszcze filmy o dwugłowych rekinach i piraniokondach stały się modne, to mamy do czynienia z dziełem w pewnym sensie przełomowym. Tammy and the T-Rex balansuje między absurdem spod znaku Sharknado, tandetą The Room i totalną parodią braci Zuckerów i Mela Brooksa. To absolutnie bezpretensjonalnie głupia rozrywka, która na szczęście okazała się bardzo zabawna. Gwarantuję, że na widok dinozaura używającego aparatu telefonicznego, nieporadnych efektów specjalnych, najbardziej idiotycznej próby resuscytacji w dziejach kina, fruwających flaków i kończyn, lobotomii za pomocą warsztatowej wyrzynarki, kręcenia worów i kończącego film striptizu Denise spadniecie z fotela. Do tego dochodzi jeszcze stuprocentowo niepoprawny politycznie humor w wykonaniu wspomnianych policjantów, szalonego doktora i geja-fajtłapy, które są nie do pomyślenia w jakiejkolwiek dzisiejszej produkcji, fantastycznie beznadziejne aktorstwo, najgorszy montaż dźwięku w historii i kompletny brak sensu w dosłownie wszystkim.
Oświadczam więc z pełną odpowiedzialnością, że oto objawił się nam nowy klasyk. Chwała niech będzie Vinegar Syndrome za odkopanie tej perełki i wydanie jej w takim stanie, jak sobie to wymyślili twórcy. Jest tu wszystko, o czym miłośnik kina klasy Z może marzyć: pisana na kolanie fabuła, mnóstwo nie do końca zamierzonego komizmu, totalna tandeta, sztuczne flaki, amatorszczyzna oraz gumowy dinozaur. Idealna kompozycja, żeby uraczyć się jakimś wykwintnym alkoholem i rozluźnić przeponę.
-
Ocena Crowleya - 9/10
9/10
Fajnie, ale popraw ocenę na 1/10, bo to niepoważne
Też uważam, że to nieporozumienie. Za Denise Richards w takim stroju powinno być 10/10 😉
@Voo – to raz. Dwa że to naprawdę przezabawny film. Zły, ale dostarczający przedniej rozrywki. Biorę na siebie odpowiedzialność za tę ocenę.
A 1/10 dostanie Velocipastor, bo szykuje mi się „Luty z dinozaurami”. 😉
Widzę w tym filmie spory potencjał. Trzeba obejrzeć.
Można rozwinąć zwrot ,, zoptymalizować podatki”?
W skrócie – inwestujesz w „kulturę” i otrzymujesz zwrot części podatków. Uwe Boll na tym jechał.
Zapewne jakoś tak to było. Opierałem się na słowach reżysera z jednego z wywiadów i użył jakiegoś podobnego określenia.
Dobra ocena, ciekawe kadry. Nie czytam, bo nie chcę sobie psuć zabawy z oglądania, a czuję się mocno zachęcona.