
W zasadzie poniższą recenzję powinien przygotować kolega redaktor Pquelim, który dwa lata temu dzielił się swoimi wrażeniami z pierwszej części ekranizacji przygód sympatycznego klauna i niesfornych dzieciaków z miasteczka Derry. Ale jako że kolega redaktor Pquelim ma teraz na głowie jakieś nic nieznaczące bzdury w rodzaju obrony doktoratu, przyjemność zrecenzowania kontynuacji filmu z 2017 roku przypadła mnie. I od razu powiem, że nie jestem za bardzo z tego faktu zadowolony. Dlaczego? Bo trudno się zabrać do recenzji nie odnosząc się do pierwszego filmu i nie tłumacząc, jak wielkim zawodem jest sequel. Dla porządku chciałbym więc zaprosić Was do przeczytania tekstu sprzed dwóch lat.
Zalety filmu, o których wspominał Pquelim w swojej recenzji – przede wszystkim wciągający klimat, świetne role dziecięce, niesamowita ekranowa chemia i ciekawe zdjęcia, są tu nadal obecne. Tylko że tak jakby mocno rozcieńczone. Film ma poważny kryzys tożsamości i sam już nie wiem, czy wynika on z błędów przy tworzeniu sequela, czy może produkcja była skazana na porażkę od samego początku, poprzez przyjęcie niewłaściwej koncepcji na dwa filmy. Ci z was, którzy czytali książkę, zapewne pamiętają, że przeplatają się w niej dwie narracje. Jest więc opowieść dziejąca się w „teraźniejszości”, opowiadająca o grupie dorosłych osób wracających do Derry. Jest też retrospekcja, przybliżająca ich młode lata spędzone w tym miasteczku. Opowieści przeplatają się bardzo sprawnie, tworząc doprawdy fascynującą historię starcia z Pennywisem. Twórcy filmu postanowili pójść inną drogą.

W części pierwszej przedstawili nam pierwsze starcie z morderczym klaunem odbywające się w czasie, gdy bohaterowie byli nastolatkami. Druga część miała traktować wyłącznie o „dogrywce” z dorosłymi. Tyle że w pewnym momencie koncepcja się zmieniła. Z jednej strony popularność pierwszego filmu i odtwarzających główne role dzieciaków, z drugiej zaś pewne wymogi fabularne (o których nie chcę pisać, by nie spoilerować) sprawiły, że retrospekcje zajęły sporą część filmu. Problem polega na tym, że wszystko co najciekawsze z dziecięcej historii zostało już pokazane w części pierwszej, więc zamiast jakiejś spójnej narracji mamy w retrospekcji raczej zlepek scenek, w którym brakuje tej ekranowej magii, jaka towarzyszyła naszemu pierwszemu spotkaniu z Klubem Nieudaczników. Co gorsza, ten sam problem ma „dorosła” część filmu. Przez pierwsze 15 minut, do spotkania w chińskiej knajpie, wszystko jest na dobrej drodze, ale później film staje się coraz bardziej chaotyczny. Dużo biegania i krzyczenia, za mało budowania relacji albo konfliktów między postaciami.
No i jest jeszcze jeden problem, chyba równie poważny. Stawka. Wybaczcie, ale wielkie zło, które zostało pokonane (nawet jeśli tylko połowicznie) przez bandę dzieciaków, ma niejako z definicji słabszą siłę oddziaływania w sequelu. Dwukrotnie miałem nadzieję, że film zdoła jednak z tego impasu wybrnąć, wykorzystując sprytnie jakieś ukryte tajemnice albo odrzucone uczucia. Ale nie. Może gdzieś w głowie twórców tliły się pomysły, ale nie zostały one zrealizowane. De facto odtwarzamy więc historię z filmu pierwszego – lecz w sposób znacznie mniej ciekawy.

Ale jednak zawiniła tu nie tylko sama koncepcja podziału produkcji na dwie części, bo To: Rozdział 2 ma poważne problemy również w innych departamentach. Jednym z nich jest kłopot z utrzymaniem prawidłowego tonu. Pierwsza część robiła to fantastycznie, umiejętnie łącząc atmosferę młodzieżowej przygody i komedii (prawie jak w The Goonies) z lekkim horrorem. Wszystko było tu na miejscu i w odpowiednich proporcjach. Rozdział 2 w ogóle trudno uznać za horror – sceny autentycznie przerażające nastrojem można policzyć na palcach jednej ręki pracownika tartaku, któremu piła urżnęła trzy palce. A jump scares… są używane w sposób wręcz idiotycznie powtarzalny. Zawsze powtarza się ten sam schemat. Dzieje się coś niepokojącego, muzyka sugeruje nam, że mamy się bać, bohater odsłania zasłonę/otwiera drzwi/zagląda, gdzie nie trzeba i… okazuje się, że nic się nie stało. Po czym równo 8-10 sekund później mamy nagłe „Łup!” i pojawia się monstrum. Po trzecim razie najmniej spostrzegawczy widz zauważy tę prawidłowość, tracąc resztki wiary w obrazki wyświetlane na kinowym ekranie.
Dorzućmy do tego garść kompletnych absurdów i nielogiczności, a ostateczny obraz będzie nieciekawy. Oj, naprawdę zabrakło dwóch spośród trzech scenarzystów, którzy pracowali nad częścią pierwszą. Dauberman bez Palmera i Fukunagi po prostu nie dał rady. Ale prawdę powiedziawszy, są też w filmie sceny, których nie da się zwalić na twórcę scenariusza, bo wina leży po stronie reżysera. Tak, mam na myśli przede wszystkim „rzyganie” i piosenkę, tudzież dwa „mrugnięcia okiem” w stronę widza – pojawienie się Stephena Kinga oraz scenę żywcem skopiowaną (łącznie z pożyczonym zdaniem dialogu) z filmu „The Thing” Carpentera. We wszystkich tych przypadkach czułem ostatnią rzecz, jakiej powinien doznawać widz oglądający horror – zażenowanie.

Na szczęście nie wszystko w filmie zawiodło. Aktorsko rzecz stoi na bardzo przyzwoitym poziomie. Radę dają zarówno dzieciaki z pierwszej części, jak i ich dorośli odpowiednicy – prześwietny James McAvoy, Bryce Dallas Howard Jessica Chastain, Bill Hader (chyba najbardziej wiarygodny jako starsza wersja dzieciaka z części pierwszej), Jay Ryan, Isaiah Mustafa i James Ransone. No i nie wolno zapomnieć o doskonałym Billu Skarsgårdzie, który tchnął życie w morderczego klauna.
Tyle że w moim przekonaniu to nie wystarczy, by uznać To: Rozdział 2 za godny sequel filmu sprzed dwóch lat. Nie jest to produkcja jednoznacznie zła… ale dużo słabsza od części pierwszej.
To: Rozdział 2
-
Ocena DaeLa - 5/10
5/10
Mi się dłużył. Nie podobały mi się też różnice względem książki. Nie dlatego, że w ogóle się pojawiły tylko dlatego, że mam wrażenie, iż nic nie wprowadzały. Były bo były i tyle.
Wczoraj oglądałem pierwszą część i byłem zadowolony z seansu xd jeden z nielicznych filmów z udziałem dzieci w rolach głównych które potrafią wciągnąć.. Dzięki za recenzje drugiej części, chyba jej uniknę
Bo pierwsza część była naprawdę udana. Nie lubię horrorów, ale to była po prostu ekranizacja oddająca ducha oryginału. Małe miasteczko, grupka dziecięcych przyjaciół, walka ze złem, groza – wszystko umiejętnie zmiksowane i zrobione z szacunkiem dla widza, czytelnika i pana Kinga.
„Pquelim ma teraz na głowie jakieś nic nieznaczące bzdury w rodzaju obrony doktoratu,”
Błąd. Tyle życia zmarnowane, tyle tekstów nienapisanych
wiem co mówię, przerabiałem ten temat w rodzinie dwa lata temu.
Ale trzymam kciuki żeby doktor redaktor wrócił jak najprędzej.
Na film, za namowa DaeLa, się nie wybiorę.
*Przerabiałam. Autokorekta w telefonie męża
Czy mąż wie?