Trylogia rożka dobiega swego końca. Reżyser Edgar Wright wraz z fenomenalnym komediowym duetem – Simonem Peggiem i Nickiem Frostem – zdołał zmienić sposób, w jaki patrzymy na komedię. Dowiódł, że filmowy humor nie musi być wyłącznie rezultatem zabawnych dialogów czy splotów sytuacyjnych. Praca kamery i montaż też opowiadają żarty – jeśli odpowiednio ich użyć. Shaun of the Dead oraz Hot Fuzz były jednocześnie zabawne i błyskotliwe, a także pełne smaczków dla miłośników kina. Finał trylogii – The World’s End (po polsku To już jest koniec – ale jako że w poprzednich recenzjach filmów Wrighta używałem oryginalnych tytułów, to będę się trzymał tej konwencji) też jest takim filmem. Jest też spośród całej trylogii rożka dziełem najbardziej dorosłym, próbującym głębiej nakreślić charaktery bohaterów opowieści i poruszyć poważniejsze tematy. No i niestety jest też spośród tych trzech obrazów filmem najsłabszym (choć wciąż dobrym!).
Nim jednak powiem Wam dlaczego, pozwólcie, że zabiorę Was na chwilę w świat Gary’ego Kinga (w tej roli oczywiście Simon Pegg). Był taki czas, gdy Gary King miał wszystko, o czym marzył. W szkole średniej otoczony przez paczkę przyjaciół (a może bardziej – zapatrzonych w niego naśladowców), młody, przystojny, zbuntowany i charyzmatyczny, King rzeczywiście był królem świata. Teraźniejszość była epicka, przyszłość niosła ze sobą powab obietnicy. Aby uczcić powolne wchodzenie w dorosłość, Gary King i jego kumple (w tych rolach Nick Frost, Martin Freeman, Paddy Considine i Eddy Marsan) postanowili odbyć gigantyczny pub-crawl – zaliczając jednego wieczora 12 świątyń browarnictwa i wychylając 12 kufelków złocistego (ewentualnie bursztynowego lub czarnego jak smoła) napoju. Nie dali rady. Polegli po dziewiątym piwie.
Dla większości ludzi historia nieudanego pub-crawlu byłaby najwyżej przedmiotem wspominek na zjeździe absolwentów. Albo – po pewnej refleksji – przestrogą czyniącą z nich bardzo konserwatywnych i restrykcyjnych rodziców. Ale dla Gary’ego Kinga to przeżycie, które musi zostać odtworzone. W wieku 40 lat pozostaje tym samym nastoletnim chłopakiem. Facet, który powinien szykować się na kryzys wieku średniego, nigdy nie wyrósł z młodzieńczości i sprawia wrażenie… cóż, raczej żałosne. Rozpamiętuje dawne popijawy, dawne miłostki i żyje z dnia na dzień. Być może dlatego dawni koledzy zgadzają się spędzić z nim jeszcze jeden wieczór. Ekipa Gary’ego Kinga wraca do rodzinnego Newton Haven, by jeszcze raz odwiedzić 12 pubów. Tyle tylko, że ich miejscowość zmieniła się nie do poznania. Skoro to trylogia rożka, to musi pojawić się element rodem z horroru. W Shaun of the Dead były zombie, w Hot Fuzz tajemniczy spisek, a w The World’s End mamy… inwazję zastępujących ludzi androidów. Pub-crawl może być jeszcze trudniejszy niż za pierwszym razem.
Czy jest więc zabawnie? Jak najbardziej. Komediowe talenty aktorów wspaniale współgrają tu z pomysłowością Wrighta. Czy sceny akcji wciągają? Jasne, pod tym względem Wright jeszcze poprawił warsztat – choć już Hot Fuzz było zrealizowane nie gorzej od hollywoodzkich blockbusterów. Więc w czym problem? Nie jestem na sto procent pewien, ale chyba w poruszonej tematyce. Wright chyba uderzył w nuty zbyt poważne, by współgrały one efektywnie z jego stylem komedii. Sam znam przynajmniej jedną osobę, która będąc po trzydziestce, niezdrowo rozpamiętuje przeszłość i czasy licealne. Dlatego oglądając film, chyba zanadto koncentrowałem się na tym wątku, gubiąc trochę komediowy wymiar obrazu. Wiem, że to dziwna krytyka, ale wydaje mi się, że słabość The World’s End jako komedii wynika nie z problemów z humorem, lecz z bardzo efektywnego zagrania na nutach dramatycznych. I sądzę, że to nie tylko mój wymysł, bo ostatnia część trylogii rożka generalnie jest uważana za najsłabszą odsłonę serii.
Mimo wszystko polecam Wam The World’s End. Jasne, to film „zaledwie dobry”. Stanowi jednak domknięcie fenomenalnej serii komedii i tak jak poprzednie filmy Wrighta przywraca wiarę w to, że film śmieszny może być jednocześnie inteligentny. Zresztą ja sam rozważam jeszcze jeden seans. Ale tym razem po kilku piwkach z przyjaciółmi.
The World's End
-
Ocena DaeLa - 7/10
7/10
Średnio mi się podobał, ale chyba dlatego, że oczekiwałem poziomu Hot Fuzz i Shaun of the Dead, a tamte były po prostu rewelacyjne. Dobrze, że potem Wright poszedł dalej, a Pegg rozwinął skrzydła w Hollywood.
Zdecydowanie najsłabszy z serii. Po Hot Fuzz byłem Wrightem zachwycony, a właśnie World’s End sprowadził mnie na ziemię.
Dobre kino i przewrotnie kolejny bondowski aktor po ciemnej stronie mocy. A R. Pike – creme de la creme.