Westerplatte (Jacek Komuda)

Na księgarskie półki trafiła ostatnio – wydana przez Fabrykę Słów – najnowsza powieść Jacka Komudy. Grafika na okładce, nawiązująca stylem do okładki wcześniejszej powieści tego pisarza o Hubalu, oraz sam tytuł nie zostawiają wątpliwości co do zawartości. Jednak wyraźna próba zdyskontowania klimatu towarzyszącego niedawnym smutnym rocznicom ma prawo wzbudzać wątpliwości co do jakości produktu. Raz, że z pisaniem na specjalne okazje różnie wychodzi i nie zawsze jest to pisanie od serca. Dwa, że popkultura do obrony Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte robiła już podchody. Film Stanisława Różewicza* pozostaje po kilkudziesięciu latach klasyką kina wojennego. Komiks Mariusza Wójtowicza-Podhorskiego i Krzysztofa Wyrzykowskiego wzbudził spore zainteresowanie, ale towarzyszyły mu także liczne dyskusje i wątpliwości. “Tajemnica Westerplatte” Pawła Chochlewa została zaś zrównana z ziemią przez widzów i krytyków, by po kilku latach od premiery zostać filmem kompletnie zapomnianym. Jak na tym tle wypada powieść Komudy i na przedstawienie której wersji wydarzeń zdecydował się pisarz?

Efektowna okładka w całej okazałości.

Akcja książki rozpoczyna się w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku, tuż przed pierwotnie planowaną datą ataku na Polskę (26 sierpnia). Komuda bardzo sugestywnie oddaje atmosferę niemieckiego Gdańska, kipiącego nienawiścią wobec Polaków, oraz poczucie zagrożenia i osaczenia u tych drugich. Nazistowską histerię podsyca przybycie z “kurtuazyjną wizytą” pancernika Schleswig-Holstein. Na tym tle trwają ostatnie gorączkowe przygotowania obrony Składnicy, w tym próby przerzutu broni i medykamentów na jej teren. Poznajemy głównych bohaterów dramatu, czyli wąskie grono oficerów oraz sporą gromadkę postaci drugoplanowych – podoficerów, specjalistów i prostych żołnierzy, którym towarzyszyć będziemy w trakcie obrony. Początkowo mnogość tych postaci wywołuje mały mętlik w głowie, ale z czasem zaczynamy je dobrze kojarzyć. Zaczynamy też rozumieć, jak przemyślane i skuteczne były skromne fortyfikacje Składnicy oraz jak dobrze zaplanowana była jej obrona. Wydatnie pomagają w tym mapki zamieszczone w książce, z zaznaczonymi poszczególnymi placówkami, wartowniami i sektorami ognia. Jak w dobrym filmie sensacyjnym akcja przyspiesza aż do momentu pierwszej salwy z pancernika, kiedy to rozpętuje się już prawdziwe pandemonium. Kolejne rozdziały i podrozdziały opowieści w swoim tytule zawierają informację o miejscu i godzinie wydarzeń. Akcja przeskakuje pomiędzy poszczególnymi punktami oporu i koszarami głównymi. Czasem cofa się nieco w czasie, aby opisać te same wydarzenia z innego punktu widzenia. Momentami pędzi naprzód na złamanie karku, nie dając chwili oddechu czytelnikowi, a niekiedy niespodziewanie zamiera, zupełnie jak walki o półwysep w 1939 roku. W opowieści znalazło się też miejsce na wątek strony przeciwnej. Towarzyszymy odprawom niemieckich oficerów, obserwując tarcia pomiędzy poszczególnymi formacjami oraz presję wywieraną przez dowództwo, niezadowolone z braku postępów w natarciu. Niemcy nie robią u Komudy za anonimowych “szturmowców Imperium”, poznajemy nawet kilku prostych żołnierzy z ich przyziemnymi problemami.

Orientację w sytuacji panującej na półwyspie ułatwiają mapki.

Oczywiście jednym z najważniejszych wątków opowieści musiała pozostać konfrontacja majora Sucharskiego z kapitanem Dąbrowskim. Przyznam, że akurat w tej kwestii Komuda trochę mnie rozczarował. Zdecydował się na powielenie chyba najbardziej negatywnej dla Sucharskiego wersji historii. Major, już od pierwszej sceny z jego udziałem, jest postacią budzącą niechęć u czytelnika. Megaloman dystansujący się od podwładnych, mierny oficer i dowódca, człowiek słaby psychicznie i uzależniony od morfiny. Ponoć to obraz w jakimś stopniu zgodny z niektórymi relacjami uczestników walki. Jednak pod względem literackim takie przedstawienie sprawy uważam za pójście na łatwiznę. Osobiście liczyłem na konflikt dwóch wyrazistych postaci i postaw, na jakąś dyskusję na temat sensu przelewania krwi i rozumienia pojęcia patriotyzmu, nawet jeśli miałoby to odbyć się za cenę przemycenia do opowieści większej dawki fikcji literackiej. Niestety Sucharski u Komudy to postać zupełnie bierna i mierna. Być może taka jak w prawdziwej historii, choć tego tak naprawdę nie wiemy i nigdy się już nie dowiemy. Cóż, tak Komuda zdecydował, a jako twórca beletrystyki – a nie poważnego opracowania historycznego – miał do tego prawo. Jednak w efekcie tego zabiegu, w kontrze do Dąbrowskiego pozostaje raczej kapitan Słaby (postać o bardzo tragicznym życiorysie – bohater i patriota zamordowany po wojnie przez UB) – lekarz placówki, nawołujący Dąbrowskiego do rozsądku i zaprzestania walki. Sam Dąbrowski też wypada trochę dziwnie. Porządny i bardzo honorowy człowiek, znakomity i lubiany oficer, któremu w pewnym momencie bez trudu przychodzi sięgnięcie po broń przeciwko własnym podkomendnym. Ba! Nawet zabicie człowieka, de facto wykonującego rozkazy wyższego przełożonego? Coś mi tu nie gra.

Komunikaty z września ’39 otwierają kolejne rozdziały powieści.

Cóż, trochę ponarzekałem, ale możliwe, że Komuda wcale nie stawiał sobie aż tak ambitnego zadania, jak wyobrażałem sobie przed lekturą. Jeśli książka miała być relacją z obrony półwyspu, podaną w formie atrakcyjnej dla przeciętnego czytelnika, to w zasadzie nie można jej niczego zarzucić. To po prostu kawał mięsistej wojennej literatury, w której pisarz równie dobrze radzi sobie z psychologiczną stroną wojny, jak i z dynamicznymi opisami zaciętej walki. Lektura wywoływała u mnie wrażenia podobne jak podczas oglądania “Szeregowca Ryana” – niepokój a momentami wręcz grozę pomieszaną z fascynacją skalą wojennej destrukcji. Chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, jaki obezwładniający stres czuje człowiek znajdujący się pod ciągłym, ciężkim ostrzałem, pozbawiony odpoczynku, z minimalną ilością wody i jedzenia. Jakie demony rodzą się wówczas w jego głowie, a z drugiej strony – do jakich czynów jest wówczas zdolny. Paradoksalnie po lekturze mam więcej wątpliwości co do sensu przeciągania obrony niż przedtem. To już jednak temat do samodzielnych przemyśleń dla każdego z czytelników.

Ostatecznie, po kilku wieczorach spędzonych na osnutym dymem półwyspie, w towarzystwie desperacko broniącej się polskiej załogi, mogę z czystym sumieniem “Westerplatte” polecić. Komuda to jednak pisarz-pasjonat z piórem stworzonym do batalistyki, rozkochany w detalach i wojennym realizmie. Kto inny tak pięknie potrafiłby pisać o karabinie maszynowym Browninga albo wycisnąć łzy czytelnika sceną pożegnania się żołnierzy z bronią po kapitulacji? Nie interesuje mnie, czy to tylko chwilowa koniunktura zaprowadziła Komudę w czasy II wojny światowej. Jak dla mnie może pozostać w tych realiach na dłużej. Gdybym jednak chciał komuś swój tom „Westerplatte” pożyczyć, to najpierw upewniłbym się, że rozumie, gdzie w tej książce przebiega granica między faktami, a co pozostaje domysłem pisarza. Czy też raczej domysłem historyków, na poglądach których pisarz oparł fabułę. Co najważniejsze – chociaż Komuda zdecydował się na przedstawienie pewnych kontrowersyjnych wątków obrony, to moim zdaniem wystawił także piękny literacki pomnik odwadze i determinacji polskich żołnierzy. Może właśnie lepiej, że nie infantylnie czytankowy i przez to skuteczniej trafiający do współczesnego odbiorcy od wiersza o tych, co szli do nieba czwórkami.

* “Westerplatte”, film z 1967 roku w reżyserii Stanisława Różewicza, w wersji zrekonstruowanej cyfrowo można obejrzeć za darmo w serwisie YouTube, na kanale Studio Filmowe TOR.

-->

Kilka komentarzy do "Westerplatte (Jacek Komuda)"

  • 22 września 2019 at 12:23
    Permalink

    W kwestii literatury wojennej polecam ‘HMS Ulisses’ Alistaira MacLeana. Wiem, że on dziś uchodzi za gościa od akcji sensacyjno- przygodowych. Ale akurat ta książka to arcydzieło na poziomie ‘Okrętu’ Buccheima.

    Film Różewicza uwielbiam, ale prawdy historycznej chyba w nim jest niewiele. Podobnie jak w reportażu Wańkowicza, na którym jest oparty. Westerplatte to fascynująca opowieść. Starczy wspomnieć, że i nowa i stara wersja filmowa prawdopodobnie kłamią.

    Reply
    • 22 września 2019 at 19:58
      Permalink

      Podejrzewam, że więcej niż w dzisiejszych nieudolnych próbach pisania historii na nowo. Dla mody, kontrowersji i kasy. Akurat w filmie Różewicza obaj główni bohaterowie nie są postaciami z brązu i do postaw obydwu można mieć zastrzeżenia. Jak też obydwu cenić i szanować. To raczej bliższe obiektywnej prawdy.

      Reply
    • 23 września 2019 at 15:06
      Permalink

      Piąteczka za HMS Ulisses! Co prawda czytałem to jakieś sto lat temu, ale wspominam bardzo miło. Zresztą wszystkie jego książki są warte przeczytania.

      Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków