Z czego powinien się składać prawdziwy klasyk kina z gatunku blaxploitation?
- Kiepskiego aktorstwa.
- Mnóstwa wpadek w rodzaju przewracających się dekoracji i mikrofonów w kadrze.
- Śmiesznie ubranych czarnoskórych aktorów.
- Dużej liczby “faków”, “nigasów”, “madafakerów” i innej kwiecistej mowy.
- Karate.
- Fatalnego montażu.
- Absurdalnej fabuły.
- Mniej lub bardziej roznegliżowanych dziewczyn pojawiających się niespodziewanie na ekranie.
- Kapitalnej muzyki.
I zgadnijcie co? Dolemite ma to wszystko i jeszcze więcej. DaeL już kiedyś wspominał jednego z bardziej znanych przedstawicieli tego specyficznego gatunku filmowego. Dziś chciałem przybliżyć wam innego afroamerykańskiego superbohatera z sąsiedztwa, a skłoniła mnie do tego zapowiedź pewnej nadchodzącej produkcji Netflixa.
Postać Dolemite’a wymyślił komik, muzyk, wokalista, aktor i producent filmowy Rudy Ray Moore. Najpierw pojawił się w nagraniach i skeczach artysty, a potem powstał pomysł, żeby nakręcić pełnometrażową wersję historii wrobionego alfonsa, który po wyjściu z więzienia mści się na swoim konkurencie i próbuje odzyskać utracony prestiż i majątek. Nie ma co się oszukiwać, Dolemite ledwo łapie się do kategorii kina klasy B. Jest to produkcja amatorska, zrealizowana za prywatne pieniądze Moore’a, któremu zamarzyła się wielka kariera w Hollywood. I można powiedzieć, że w zasadzie mu się to udało. Film zarobił 120 razy tyle, ile kosztował, Dolemite stał się postacią kultową, podobnie Moore, który zagrał później między innymi w kontynuacji pod tytułem Human Tornado i kilku innych filmach (na przykład Disco Godfather), a także miał spory udział przy powstawaniu rapu jako gatunku muzycznego.
W przeciwieństwie do kilku bardziej ambitnych pokrewnych produkcji, w Dolemite fabuła jest zupełnie pretekstowa i łączy ze sobą wątki walki o wpływy w czarnym światku przestępczym, zemsty na wrogach i karate. Dużo karate. Poszczególne sceny nie zawsze są ze sobą powiązane, wątek przyczynowo-skutkowy nie istnieje i tak naprawdę chyba nikt na planie za bardzo nie wiedział, na czym polega pisanie scenariusza. Większość postaci przed kamerą to amatorzy, jedynie reżyser miał jakieś doświadczenie z filmem. Niemniej jednak, podobnie jak Boss Nigger, Dolemite dotyka wielu mniej lub bardziej wyraźnie zarysowanych problemów, trapiących Amerykę lat siedemdziesiątych. Najważniejszym była oczywiście walka z rasizmem, ale również brutalność policji, narkotyki na ulicach, przemoc wobec kobiet, czy czarny nacjonalizm. Biali z kolei nie są tu przedstawiani jako ofermy, raczej jako jeden z wielu wrogów (obok złych czarnych). Nie są to oczywiście żadne wyżyny wyrafinowania i po seansie raczej nie zadumacie się nad stanem świata, ale jest to świetny przykład do analizy zjawiska blaxploitation w szerszym jego wymiarze.
Niezaprzeczalną radość podczas oglądania filmów niskobudżetowych daje oczywiście wypatrywanie wszelkich pomyłek, niedoskonałości i zwyczajnej filmowej partaniny. Tego w Dolemite nie brakuje. Od prozaicznych wpadek z mikrofonami widocznymi w kadrze, oświetleniowców świecących aktorom po oczach, przez fatalny montaż, nieostre zdjęcia, rozsynchronizowany dźwięk, spojrzenia w kamerę, absolutnie beznadziejne sceny bijatyk i przeszarżowane pod każdym względem aktorstwo. Jest w tym wszystkim ogromna doza niezamierzonego komizmu, ale widać też niespełnione z braku środków i umiejętności ambicje. Nie wiadomo, co jest na serio, a co na żarty, w jednej scenie pastor handluje bronią, szmuglując ją w trumnach, w drugiej mamy sekwencję musicalową, za moment najbardziej koślawą scenę miłosną w dziejach kina, a potem autentyczny występ komediowy Moore’a. Prawdziwy groch z kapustą i w zasadzie ciężko streścić fabułę tego filmu. Miała być sensacja z mordobiciem oraz dozą humoru i tak też wyszło, niekoniecznie w tej kolejności.
Jeśli jednak nie straszna wam taka amatorszczyzna, zapewniam, że seans Dolemite’a dostarczy wam sporo radości. Przede wszystkim znakomite onelinery w stylu Samuela L. Jacksona, podczas których madafaki latają z częstotliwością marszałka Kuchcińskiego na trasie Warszawa – Rzeszów. Nieodmiennie wywoływały u mnie spazmatyczny śmiech. Do tego oczywiście znakomity soundtrack w rytmie soul i funk, mnóstwo ślicznych, niekoniecznie ubranych dziewczyn pląsających po ekranie, trochę fajnie zrobionych walk na kopniaki i pięści (oczywiście te, w których nie bierze udziału tytułowy bohater, one są na poziomie śmiesznych filmów z Youtube). Krótko mówiąc, jest tu wszystko, co daje mnóstwo frajdy, kiedy się jest pod lekkim wpływem i w wesołym towarzystwie.
Na osobny akapit zasługuje osoba odpowiedzialna za cały ten bałagan, czyli Rudy Ray Moore, wcielający się w tytułowego bohatera. Jest to persona nietuzinkowa, która rzuca wszystkim złowrogie spojrzenia spod przymrużonych powiek, ciągle wybucha niekontrolowaną złością i przede wszystkim jest prawdziwym artystą w obrzucaniu ludzi inwektywami. Miłośnicy talentu wspomnianego już Samuela L. Jacksona będą w siódmym niebie, bo Dolemite to protoplasta wszystkich wrzeszczących czarnoskórych bohaterów. Jest również miłośnikiem krzykliwego odzienia i niektórych kreacji, w których paraduje przed kamerą, nie powstydziłby się żaden dzisiejszy raper. Oczywiście oprócz tego samym spojrzeniem sprawia, że wszystkie panie znajdujące się z nim w jednym pomieszczeniu, natychmiast zrzucają ciuchy i lgną do niego całymi tabunami. Efekt jest przekomiczny, bo Moore urodą nie grzeszy, a i figury greckiego boga nie posiada. No i jeszcze wisienka na torcie, czyli sceny walki. Nie wiedzieć czemu Moore stwierdził, że w jego filmie powinno być dużo bijatyk, a jego postać jednym ciosem była w stanie powalić każdego przeciwnika. W związku z tym, że jego sprawność fizyczna jest na poziomie piszącego ten tekst, wszystkie te markowane kopniaki, plaskacze i rzuty o glebę wywołują na zmianę salwy śmiechu lub gigantyczne zażenowanie. To po prostu trzeba zobaczyć.
Nabijanie się z kina klasy B (C?) nie jest jednak jedynym powodem, dla którego wygrzebałem Dolemite’a z otchłani internetu. Tak się składa, że za miesiąc będzie miał premierę film Netflixa pod tytułem Dolemite is My Name, który ma opowiadać historię powstawania opisywanej produkcji. W rolę Rudy’ego Moore’a wcieli się Eddie Murphy, a trailer pozwala mieć nadzieję na coś naprawdę zabawnego. Być może wzorem Disaster Artist amatorski film posłuży za kanwę fabuły czegoś dobrego? Netflix nie ma ostatnio dobrej passy, jeśli chodzi o pełny metraż, ale może w końcu uda się tej wytwórni przezwyciężyć kryzys twórczy. Czego sobie i wam życzy piszący te słowa.
-
Ocena Crowleya - 5/10
5/10
-
Ocena dla fanów kina niezbyt dobrego - 7/10
7/10
„Tak się składa, że za miesiąc będzie miał premierę film Netflixa pod tytułem Dolemite is My Name, który ma opowiadać historię powstawania opisywanej produkcji.”
Może będzie to coś w rodzaju filmu „Ed Wood” Tima Burtona o słynnym reżyserze wiekopomnego dzieła „Plan 9 z kosmosu”? 😀
Myślę, że nie aż tak ambitnie, chociaż, jak wspomniałem, liczę na dobrą zabawę. Potencja jest ogromny, bo Dolemite to kopalnia głupich pomysłów.
A ja zapytam serio i z ciekawości, autor uważa że grający postać tytułowego Dolemita urodą nie grzeszy, dlaczego? Obejrzałam trailer, główny bohater jest chyba kreowany na atrakcyjną osobę, ma gadane, charyzmę, super ciuchy 🙂 (sceny pojedynków faktycznie przedziwne ze względu na brak wysportowania, ale przymykam oko) A jest jakiś czarnoskóry aktor, według autora, którego można by podać za kontrprzykład, że ma urodę?
Denzel Washington?
Czy to pytanie-pułapka? 😀
Wspomniany Denzel jest moim zdaniem przystojnym mężczyzną. Idris Elba, Chadwick Boseman? Ekspertem nie jestem, ale wydaje mi się, że wyglądają atrakcyjnie. Moore wyglądał niemal w każdej scenie jak mocno naćpany, wrzeszczący pijak. 😀