Ostrzegali mnie, a ja nie słuchałem. Pod dość entuzjastyczną recenzją dwóch pierwszych tomów Koła Czasu kilka osób wspominało, że od trzeciego zaczną się schody. Nie wierzyłem, aż doświadczyłem. Dość powiedzieć, że przeczytanie trzeciego tomu cyklu Koło Czasu zajęło mi więcej czasu niż pochłonięcie dwóch pierwszych części. Póki co jestem zdeterminowany, by przeć dalej… ale może po miesiącu albo dwóch przerwy.
W czym problem? – pewnie zapytacie. Przecież w recenzji Oka Świata i Wielkiego Polowania rozpływałem się nad fantastycznym pomysłem na powieść. Urzekła mnie koncepcja zbawcy, który jest jednocześnie apokaliptycznym niszczycielem świata. Byłem pod wrażeniem tego, jak Jordan fantastycznie korzysta z monomitu. Więc dlaczego trzeci tom uważam za dużo słabszy?
A jego ścieżki liczne będą i nikt nie rozpozna go z imienia, zrodzi się bowiem wśród nas wiele razy, pod wieloma postaciami, jako było przedtem i będzie znowuż, i tak bez końca. Nadejście jego będzie ostre niczym lemiesz pługa i odwróci skiby naszych żywotów, tam, gdzie cisi leżymy odłogiem. Zniszczy wszelkie więzi i wykuje łańcuchy. Stworzy przyszłość i odmieni przeznaczenie.
—Koło Czasu: Smok Odrodzony—
Zacznijmy od problemu podstawowego. To książka, w której nie ma głównego bohatera. Rand al’Thor, tytułowy Smok Odrodzony, pojawia się na samym początku, gdy przy wsparciu Moiraine dowodzi Shienaranami. A potem znika. Rozumie już, że jest przepowiedzianym zbawcą, ale brak postępu w korzystaniu z Jedynej Mocy skłania go do podjęcia samodzielnej wyprawy. I tyle go widzieli. No, przesadzam, bo przewinie się w pojedynczych scenach, widziany oczyma innych postaci. I powróci w zakończeniu książki, władając Callandhorem (wiem, że to spoiler, ale wydawca umieścił go w obrazku na okładce, więc nie ma co się krygować). 90-95% książki pozbawione jest więc postaci głównego bohatera.
W tej sytuacji pierwsze skrzypce muszą grać postaci wspierające. Przede wszystkim kobiety – Moiraine, Nynaeve, Egwane i Elayne. I tu problem jest podwójny. Po pierwsze – ich losy są generalnie mało ciekawe. OK, parę scen było niezłych, na przykład ten rytuał inicjacji (zresztą obserwujemy go po raz drugi). Ale cały wątek związany z poszukiwaniami Czarnych Ajah sprawia wrażenie gry na czas. Zupełnie jakby Jordan nie miał pomysłu na fabułę tej książki, więc postanowił uraczyć nas kiepską opowiastką detektywistyczną. No dobrze, oddam mu trochę sprawiedliwość. Próbuje przy okazji pogłębić charakteryzację naszych bohaterek. Tyle, że ja ich i tak praktycznie nie odróżniam. Nie mówię o Moiraine, bo ona jest osobowością bardzo wyrazistą, poza tym nie uczestniczy w tym samym wątku co młode Aes Sedai. Ale Nynaeve, a przede wszystkim Egwane i Elayne regularnie mi się zlewają w jedno. Nazwijcie mnie szowinistą, wtórnym analfabetą czy czym tam chcecie, ale zdania nie zmienię. Jordan chciał nam dać wiele silnych postaci kobiecych, ale przesadził w drugą stronę, robiąc je kubek w kubek podobnymi do siebie. Wszystkie są młode, piękne, harde i magiczne. I nudne. Przynajmniej w tej książce.
Od tego, co być powinno, do tego, co jest, żadnego mostu nie wybudujesz.
—Koło Czasu: Smok Odrodzony—
Moiraine, Lann, Perrin i Loial też nie mają zbyt wiele do roboty. Ot, podążanie śladami Randa i dziwowanie się przeróżnym dziwom, tudzież okazjonalna walka lub ucieczka. W zasadzie książkę ratuje postać kompletnie niespodziewana. Mat Cauthon. Gość, który w poprzednich dwóch tomach działał mi na nerwy, nagle stał się jedynym powodem, dla którego byłem skłonny przewracać karty powieści. Po uleczeniu w Wieży i zerwaniu więzi ze sztyletem z Shadar Logoth, Mat staje się zupełnie inną osobą. No, może nie zupełnie, ale na pewno jest w nim mniej cynicznej marudy, a trochę więcej trickstera. Mat jako jedyny przeżywa przygody, w których jestem skłonny uwierzyć, że coś mu grozi. A na dodatek zaczyna być postacią intrygującą w momencie, kiedy orientujemy się, że ma nienaturalnie dużo szczęścia (co objawia się i w grze w kości, i w pojedynkach, i w szczęśliwym lądowaniu na ciele potencjalnego mordercy).
– Szczęście – wymruczał. – Czas rzucić kości.
Hammar obrzucił go zdumionym spojrzeniem.
– Mówisz dawną mową, chłopcze?
—Koło Czasu: Smok Odrodzony—
W drugiej połowie powieści akcja nieco przyspiesza i ostatecznie dochodzi do satysfakcjonującego zakończenia. Ba, pod koniec na serio fabuła mnie wciągnęła. Ale nie dziwię się ludziom, którzy przebrnąwszy przez 200 stron mówią: „Basta!”. Smok Odrodzony – pomimo kilku niezaprzeczalnych zalet – pozostaje książką niepotrzebnie długą i lekturą po prostu chwilami męczącą. Gdyby nie historia Mata oraz zakończenie, pewnie uznałbym ją za kompletnego przeciętniaka wśród tytułów fantasy. Mam nadzieję, że dalej będzie lepiej. Nie omieszkam Wam zresztą o tym opowiedzieć. Ale po dłuższej przerwie.
Smok Odrodzony (tom 3 cyklu Koło Czasu)
-
Ocena DaeLa - 6/10
6/10
Heh, w drugiej połowie powieści byłem tak znudzony, że chciałem jak najszybciej przebrnąć przez resztę powieści i nawet nie zdążyłem się zaciekawić tym zakończeniem 😀 Ale fakt Matrim jest jedyną postacią, która ciągnie całą książkę. A gdyby pokazać więcej Randa to całość pewnie by zyskała i czytałbym dalej. Teraz czekam na twoją kolejną recenzję i może dam cyklowi jeszcze jedną szansę. W sumie tych szans by sięgnąć po Koło Czasu w następnych latach będzie więcej z racji na serial.
Rycerz z mieczem na okładce to żaden spojler. Może by jednak odpuścić teksty o tym cyklu? Jest wiele ciekawszych.
Cykl jest w top 11 na reddicie, więc chyba jednak za wiele ciekawszych nie ma 😉 A ja lubię teksty o tej sadze.
zapodasz linka do reddita?
Myślę że jest to styl pisowni, pierwsza księga średnia, druga emocjonująca. Miałem problem z dwoma pierwszymi tomami, aż się o tym przekonałem. Pozostałym 11 tomom poświęciłem dużo mniej czasu za pierwszym razem. Za trzecim poszło niczym woda w piasek.