Tydzień temu zaprezentowaliśmy Wam nasze ulubione filmowe ścieżki dźwiękowe z muzyką oryginalną, czy też ilustracyjną (w języku angielskim kryjącą się pod tajemniczym słowem „score”). Tym razem forma nieco inna, a kategoria bardziej otwarta, czyli soundtracki składankowe, piosenkowe, z muzyką nie tylko oryginalną. Ponownie zachęcamy do komentowania zarówno naszych wyborów, jak i podawania własnych propozycji.
Top Gun
Nie da się do końca zrozumieć fenomenu tego filmu komuś, kto nie należy do pokolenia pamiętającego lata 80-te. Komuś, kto nie miał nad łóżkiem plakatu z F-14 Tomcat (wersja dla chłopaków) lub z Tomem Cruisem (wersja dla dziewczyn). Komuś, kto pierwszego tańca na kolonijnej dyskotece nie kaleczył przy „Take My Breath Away”. Szczerze pisząc, to oglądany dzisiaj „Top Gun” poraża czerstwymi dialogami i topornym scenariuszem. Po prawie 35 latach od premiery wyglądałby jak parodia tego, co pozostało w moich wspomnieniach, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze – momentami wciąż genialne ujęcia lotnicze. Po drugie – pakiet kapitalnych piosenek napisanych specjalnie do filmu. Wspomniany już hicior zapomnianej kapeli Berlin oraz niezapomnianego Giorgio Morodera to jedna z najpopularniejszych piosenek miłosnych w historii kina. Poza nią dominują jednak w filmie dynamiczniejsze klimaty, takie jak np. przebojowe „Danger Zone” Kenny Logginsa i „Mighty Wings” Cheap Tricks. Trochę z innej bajki pozostaje „Top Gun Anthem” Harolda Faltermeyera (to ten gość od melodyjki z „Beverly Hills Cop” i od przygodówki „Jack Orlando”), który zestawiony z klimatycznymi ujęciami z lotniskowca tworzy jedną z najbardziej ikonicznych czołówek filmowych lat 80-tych. W ogóle cała ścieżka dźwiękowa ocieka klimatem dziewiątej dekady ubiegłego wieku. To nie jest zbieranina wcześniej wykreowanych przebojów, tylko przemyślany muzyczny projekt, stworzony specjalnie na potrzeby filmu. Należy to docenić.
Voo
Dirty Dancing
Nie mogło zabraknąć tej pozycji, po prostu nie mogło. Kto z czytelników 30+ nie wrzucał z wypiekami na twarzy kasety VHS do magnetowidu – niech pierwszy rzuci kamieniem! Oczywiście potem czekało nas srogie rozczarowanie, bo w „Wirującym seksie” tego seksu to tak za bardzo nie było, ale za to było czego posłuchać! Banalna historia młodej, nieśmiałej dziewczyny i zbuntowanego chłopaka, który tryskał (hue hue) charyzmą i czarował tanecznym drygiem, została okraszona jednym z najlepszych soundtracków w historii kina. Niemal każdy utwór to osobna historia, osobna scena w filmie i osobny materiał na hit dobijający się do pierwszych miejsc na listach przebojów. Wszyscy znają na pamięć „(I’ve Had) The Time of My Life” Billa Medleya i Jennifer Warnes, bo to ikoniczna piosenka, ale przecież do wyboru jest cała masa hitów podobnego kalibru. „Be My Baby” od Ronettes? Biodra same się zaczynają bujać! „Hungry Eyes” Erica Carmena? Wzrok odruchowo szuka partnera/partnerki do „wolnego”. „Yes” Merry Clayton nie pozostawi obojętnym nikogo i oderwie od podpieranych ścian nawet introwertycznych informatyków. „Hey! Baby” Bruce’a Channela rozkołysze nogi, pośladki, ręce, ale także serce! „Do You Love Me” zespołu The Contours ilustruje jedną z najbardziej seksownych i namiętnych scen tańca w historii kina, a w romantycznym i nastrojowym „She’s like the wind” czaruje nas sam główny bohater głosem nieodżałowanego Patricka Swayze. Mógłbym tak wymienić wszystkie utwory, bo ścieżka dźwiękowa do „Dirty Dancing” to rzecz jedyna w swoim rodzaju. Nagromadzenie hitów przekracza wszelkie przewidziane i nieprzewidziane normy. Nawet jeśli dziś są lepsze i bardziej dostrojone do współczesności filmy z podobną historią – nie było i już chyba nie będzie porównywalnego zestawu piosenek dobranych do produkcji filmowej z taką starannością. Serdecznie polecam i seans, i przesłuchanie płyty z OST. Nawet jeśli (jakimś cudem) film was nie kupi, gwarantuję, że w wariancie minimum docenicie go przynajmniej za cudownie dobraną muzykę.
SithFrog
Gorączka sobotniej nocy
SithFrog wyciągnął z szafy jeden taneczny klasyk, ale według mnie to Gorączka sobotniej nocy zasługuje na miano najlepszej, najbardziej bujającej filmowej składanki. Jest to zresztą drugi najczęściej kupowany album z muzyką filmową w historii (po Bodyguardzie), który jednocześnie spowodował wybuch szału na muzykę disco na całym świecie. Jedna trzecia utworów to fantastyczne, bujające piosenki spod rąk braci Gibb. Gdyby nie Bee Gees i ich menadżer, który namówił zespół do współpracy z filmowcami, nie byłoby Johna Travolty w białym garniaku, wywijającego po migającym parkiecie. Po prostu nie. A są tu jeszcze dwa romanse disco z muzyką poważną, trochę soulu i funku oraz przede wszystkim genialny, zamykający album, ponad dziesięciominutowy Disco Inferno, który po prostu wyrywa z butów i sprawia, że nawet takie parkietowe drewno jak ja ma ochotę wcisnąć się w spodnie dzwony i ruszyć w tan.
Jest to również jeden z przypadków, kiedy muzyka jest bardziej znana od samego filmu. Oczywiście Gorączka sobotniej nocy to obraz powszechnie znany i lubiany, ale chyba przede wszystkim właśnie dlatego, że kojarzy się z pląsami do Bee Geesów.
Crowley
Czas apokalipsy
Francis Ford Coppola w szczytowej formie próbuje przenieść na ekrany „Jądro Ciemności” Josepha Conrada. I matko z jaką obsadą to robi! Że wymienię tylko Marlona Brando, Martina Sheena, Laurence’a Fishburne’a, czy Roverta Duvala (w roli niezapomnianego Billa Kilgora) – a przecież to tylko część ze świetnego składu aktorskiego. Ale to nie tylko fantastycznie zrealizowana produkcja. To również rewelacyjnie dobrana muzyka – mimo iż wcale nie doświadczymy jej niewiarygodnej ilości. Już na wstępie zostaniemy zaatakowani jednym z bardziej psychodelicznych kawałków The Doors czyli „The End”, jako zapowiedź czekającego nas surrealizmu. W filmie możemy również usłyszeć rozbrzmiewające z radia znane dźwięki Rolling Stonesów i ich „Satisfaction” w trakcie monotonnej podróży bohaterów w górę rzeki. Jednak arcymistrzowski w mojej opinii pozostanie na zawsze fragment ataku helikopterów na wioskę opanowaną przez Vietkong. Ataku zainspirowanego… chęcią surfowania. Ataku przeprowadzonego przy akompaniamencie „Cwału Walkirii” Wagnera. Ataku spuentowanego jakże kultowym stwierdzeniem „I love the smell of napalm in the morning”. „Czas Apokalipsy” być może nie jest filmem z najbardziej rozbudową muzyką – ale jednocześnie dla mnie jest jednym z wyznaczników, jak powinno łączyć się już istniejące utwory z obrazem i scenami w filmie. A całość opisywanego ataku możecie zobaczyć poniżej. 14 minut, ale warte w mojej opinii każdej sekundy.
Razorblade
Strażnicy Galaktyki
Awesome Mix Vol. 1, czyli ścieżka z kasety Petera Quilla. Parafrazując Jamesa Gunna, utwory z lat 60. i 70. mają przypominać Peterowi o jego domu w tej całej kosmicznej przygodzie. Kulturowy miks wkrótce po wydaniu stał się na tyle kultową składanką, że szybko niemal przebił soundtrack Krainy Lodu w liczbie sprzedanych egzemplarzy. Nic dziwnego, scena z tańczącym Peterem, który kopie kosmiczne szczury w paszcze, zostanie zapamiętana na długo. Jak – mam nadzieję – i cały świetny film.
Lai
Drive
Gdy piszę te słowa jest sobotnie popołudnie. Siedzę na krześle, bo Bąbel śpi na moim fotelu. Popijam herbatę z litrowego kubka gapiąc się na monitory. Wystarczy jednak, że przymknę oczy i puszczę ścieżkę dźwiękową z filmu Drive, by przenieść się w zupełnie inne miejsce. Jest środek ciepłej nocy. Jadę szeroką, pustą drogą. Powinienem wracać do domu, ale chcę jechać dalej, pozostając sam na sam z własnymi myślami. Doznając ukojenia na widok znikającej pod kołami jezdni.
Ścieżka dźwiękowa do filmu Drive powinna służyć do objaśniania zjawiska synestezji. Tych utworów – w szczególności synthwave’owego „Nightcall”, ale również synthopopowego „A Real Hero” – człowiek nie może po prostu słuchać. Tej muzyki doznaje się wszystkimi zmysłami.
DaeL
Godzilla (1998)
Najdelikatniej rzecz ujmując: oceny amerykańskiej wersji Godzilli miały sporą rozpiętość. Jaszczur wyglądający jak T-Rex, dużo groteski i średnio udanych gagów, niezbyt trzymająca się kupy fabuła i Matthew Broderick jako specjalista od… robaków. Osobiście mam sentyment, a w 1998 to byłem wręcz zachwycony po wyjściu z kina. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że wtedy zachwycało mnie dużo rzeczy, które dziś żenują (takie prawo młodości), a w dodatku nigdy nie lubiłem i nie miałem kompletnie żadnych pozytywnych uczuć wobec japońskich filmów. Zawsze wyglądały dla mnie jak pół-amatorskie produkcje z gumowym stworem. Abstrahując jednak od oceny obrazu niesławnego Rolanda Emmericha, jest jedna kategoria, w której „Godzilla” A.D. 1998 zamiata konkurencję i nie da się z tym dyskutować: ścieżka dźwiękowa rzecz jasna! „Come with Me” Puffa Daddy’ego (tak się wtedy nazywał, teraz chyba Piff Daddy? Puff Diddy?) i Jimmiego Page’a nucili wtedy wszyscy. Połączenie rapu i mocnego brzmienia gitarowego zapożyczonego z „Kashmiru” Led Zeppelin wpadało w ucho i nie chciało wyjść. Nie każdy się przyznawał, ale niemal każdy słuchał. Z singli promujących film furorę zrobiło też „Deeper Underground” Jamiroquaia, ale wybrałem akurat ten film, bo świetnych utworów jest tam zdecydowanie więcej. Dzięki Godzilli odkryłem Silverchair. Dla jednych podróbka, dla innych godny następca Nirvany. Niezależnie od oceny, „Untitled” to nastrojowa ballada z pazurem w postaci grunge’owych gitar brzmi fantastycznie. Chłopaków z Green Day nie muszę przedstawiać, ale „Brain Stew” w nowej wersji nagranej razem z… tytułową bohaterką (!) to rzecz warta uwagi. A przecież to nie wszystko. Jest jeszcze ciekawy cover kawałka Davida Bowiego „Heroes” autorstwa The Wallflowers, zawsze energetyczne Rage Against the Machine ze swoim „No Shelter” czy psychodeliczne „Running Knees” od Days of the New. Reasumując: ścieżka dźwiękowa z „Godzilli” Emmericha to udana kompilacja kilku różnych stylów muzycznych, którą warto poznać nie kierując się jakością samego filmu.
SithFrog
The Transformers: The Movie
Kiedy byłem małym chłopcem, hej bardzo lubiłem wszelkiej maści roboty. Generał Daimos, Transformery, gry z serii Mechwarrior to było to! Młodsi czytelnicy mogą nie pamiętać, że zarabiająca w ostatnich latach miliardy dolarów seria filmów o robotach zamieniających się w różne pojazdy, ma swoje ekranowe korzenie w animowanym serialu, stworzonym do promocji… japońskich zabawek. Po sukcesie dwóch sezonów kreskówki, Hasbro postanowiło dalej spieniężać markę i wyłożyło fundusze na produkcję filmu pełnometrażowego. Kto nie sprzedawał butelek, żeby uzbierać pieniądze na wypożyczanie kaset VHS, może nie rozumieć emocji, które towarzyszyły mi podczas pierwszego seansu filmowych Transformerów. Dziś patrzę na ten film trochę z uśmiechem politowania, ale muzyki słucham od czasu do czasu i z radością tupię do niej nogą. Trzeba pamiętać, że to połowa lat 80-tych, więc czasy świetności pudel-metalu oraz moda na filmy akcji, z których każdy okraszony był jakimś rewelacyjnym motywem przewodnim oraz przebojowym utworem do puszczania w radiu. Na soundtrack Transformerów trafił między innymi The Touch Stana Busha, po tym, jak wcześniej wyleciał z filmu Rocky III. Kojarzycie Eye of the Tiger? To ten sam gatunek. A do tego jeszcze fantastyczny motyw przewodni, zagrany przez mało znany, acz lubiany zespół Lion. Łezka kręci się w oku.
Crowley
Batman Forever
Batman Forever to film zły. Nie tak koszmarnie niekompetentny jak jego sequel – Batman i Robin – ale na tyle rozczarowujący, iż powinien zakończyć przygodę Joela Schumachera z człowiekiem-nietoperzem. Ale z jakiegoś powodu wszyscy przymknęli oko na to, jak żałosnym zastępstwem dla burtonowskiej groteski był schumacherowski kamp. Może ze względu na genialny soundtrack?
Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam muzykę Danny’ego Elfmana z Batmanów Tima Burtona. Doceniam też soundtrack z Batmana i Robina (ze świetnym kawałkiem Smashing Pumpkins). Ale Batman Forever to klasa sama w sobie. Glamrockowe „Hold me, thrill me, kiss me, kill me” to jeden z najlepszych kawałków lat 90., a „Kiss from a rose” Seala sprawia, iż – jak to ujął Jack Black – Batman Forever jest najromantyczniejszym z Batmanów. Genialny soundtrack, wyprzedzający nawet (skądinąd też świetny) krążek dołączony do Watchmenów.
DaeL
Clerks: Sprzedawcy 2
Na początek adnotacja – bardzo lubię filmy Kevina Smitha. Pełne wulgarnego, ale dobrze dobranego dowcipu, poruszające tematy tabu, obrazoburcze i niepoprawne politycznie. Nie inaczej jest z Clerksami i ich drugą częścią. Natomiast to wlaśnie sequel bardzo cenię również za wykorzystanie muzyki. Bo uważam ze każdy z utworów ma tam swoje idealne miejsce. Włącznie z „ABC” od Jackson 5 w czasie nauki tańca na dachu Mooby’s, czy też „Naughty Girls (Needs Love Too)” Samanthy Fox w trakcie pamiętnej sceny z osłem… No ja polecam zdecydowanie. A scena z nauką tańca poniżej:
Razorblade
Purpurowy deszcz
Przyznaję bez bicia – nie widziałem tego filmu. Nie chcę go oglądać. Chcę Purple Rain znać jako jeden z pomników wielkiego muzyka, jakim był Prince. Mam tę płytę od dawna i zawsze traktowałem jako pełnoprawny, prawdziwy, tradycyjny album muzyczny. I chociaż nie jestem bezkrytycznym fanem Księcia, a także znam lepsze płyty, to chyba nie zdarzyło się nigdy, żeby ktoś napisał dla filmu lepszy materiał piosenkowy. Czego tu nie ma… funk, syth-pop, dance, rock. Do wyboru, do koloru, a wszystko na najwyższym poziomie. I jest wreszcie utwór tytułowy, którego milion różnych wersji możecie sobie odsłuchać na Youtubie, a i tak nigdy się wam nie znudzi. Ballada, która ma wszystkie ballady pod sobą (no, może prawie wszystkie) i która zawsze wywołuje u mnie ciarki na plecach.
Crowley
’The wall’ Alana Parkera powinno być poza zasięgiem 🙂 A poza tym 'Highlander’, 'Powrót do Garden State’, 'Grease’ (zamiast 'Gorączki sobotniej nocy’), a z polskich 'Uprowadzenie Agaty’.
„‘Grease’ (zamiast ‘Gorączki sobotniej nocy’)”
Podzielam pogląd.
O nie nie nie. Disco ponad wszystko.
Dodałbym Grease i Titanica, poza tym świetna lista 🙂
’Titanic’ wliczał się ewentualnie- bo nikt z redakcji go nie ujął w zestawieniu- do poprzedniej części listy.
Mnie muzyka z Titanica nie uwiodła. Jest dobra, ale czapki z głowy nie zrywa, a piosenka Dion była cudowna tylko pierwsze 3 mln razy. Potem ją tak skutecznie obrzydzili, że do dziś mam tik nerwowy jak ją słyszę…
Ja bym chętnie poczytał co jest złego w Batmanie Forever jako filmie. Za dzieciaka byłem oczarowany wszystkimi czterema filmami i o ile Batman i Robin wywołuje obecnie u mnie facepalma co 3 minuty o tyle Batmana Forever obejrzałem ostatnio dwa razy i było fajnie. Zupełnie inny klimat niż filmy Burtona, ale wg mnie daleko temu filmowi do czwartej części.
wpisz sobie w google „Nostalgia Critic Batman Forever”
Batman Forever jest ok. Nie jest tak dobry jak te Burtona, ani tak zły jak Batman i Robin. Gdzieś pomiędzy. Głównie przez poszatkowany scenariusz i dramatycznie złą rolę T.L. Jonesa, który – nie wiedzieć czemu postanowił być bardziej jimcarreyowaty niż Jim Carrey i wyszło co wyszło. 2Face to jakaś totalna porażka.
Poza tym kluczowe jest tu „za dzieciaka”. Sentyment i nostalgia to straszne zdziry i robią z mózgu gąbkę jak przychodzi co do czego. Ja na przykład lubię Super Mario Bros z 1993, a nie wiem czy istnieje druga osoba na świecie, która ma pozytywną opinię o tej kupczastej produkcji 😉
„Ja na przykład lubię Super Mario Bros z 1993, a nie wiem czy istnieje druga osoba na świecie, która ma pozytywną opinię o tej kupczastej produkcji ”
Zgłaszam się na ochotnika. Haj 5!
A co do Batman Forever, to ja go po prostu nie oglądam, bo za dzieciaka mi się podobał. Teraz pewnie bym stwierdził, że plastikowa szmira. Carrey jako Nigma to był mistrzowski wybór, za to T. L. Jones nie był tak dobry jak w Ściganym. Delikatnie mówiąc.
tej, a gdzie Quentin?
Który? 😉
Ja bym dał Django, ale wyczerpałem swoje wpisy 😉
Też wybrałbym Django, ale tam były jakieś dziwne rapy. A najlepszy jest utwór Cat People Bowiego z Bękartów wojny. Ależ to buja!
A wiesz, że rozważałem Kill Billa, ale nie mogłem sobie przypomnieć która część miała lepszą muzykę, więc postanowiłem odpuścić.
a Pulp Fiction?!