Dziewięć miesięcy temu pisałem o filmie „Shaun of the Dead” (po polsku: „Wysyp żywych trupów”), a więc pierwszej części fenomenalnej „trylogii rożka” Edgara Wrighta. Pozwoliłem sobie wówczas na krótki wstęp tłumaczący na czym polega geniusz tego reżysera. Nie chcę się tutaj powtarzać, ale czuję, że powinienem jeszcze raz, na samym wstępie, podkreślić unikalną cechę filmów Wrighta. Otóż jest on rzadkim przykładem reżysera komediowego, który humor odnajduje nie tylko w gagach, dialogach i fabule, ale również w pracy kamery. Jego zrozumienie rzemiosła filmowego, pomysłowość i miłość do kina stawia go w jednym rzędzie z tytanami takimi jak Charlie Chaplin czy Buster Keaton. A „Hot Fuzz” („Ostre psy”) to chyba najlepsza z jego komedii.
Zanim jednak przejdziemy do rzemiosła, pozwólcie, że wspomnę o fabule. Nicholas Angel (w tej roli Simon Pegg) to najlepszy londyński glina. Szaleńczo odważny, nienaganny w przestrzeganiu przepisów, perfekcjonista pełną gębą. Niestety co za tym idzie – Angel strasznie się wyróżnia w statystykach, sprawiając, że wszyscy pozostali policjanci źle wypadają. Dlatego właśnie szefostwo postanawia się go pozbyć. Wysyłają go gdzieś, gdzie nie będzie już mógł błyszczeć – do małego miasteczka Sandford, słynącego z najniższej przestępczości w całym kraju. Ale nawet w niewielkiej, sielskiej mieścinie dzieje się coś niepokojącego. Sierżant Angel oraz jego nowy partner – Danny Butterman (Nick Frost) – zbadają sprawę nadzwyczaj licznych i bagatelizowanych „wypadków śmiertelnych”…
I zrobią to w stylu, który będzie jednocześnie parodią policyjnego kina akcji, jak i największym dla niego hołdem. Cały film zrealizowany i zmontowany jest w sposób, który przywodzi na myśl a to „Gorączkę”, a to znów „Bad Boys”. Krążąca kamera, dramatyczna muzyka, szybki montaż, a wszystko to kontrastujące z zajęciami takimi jak poszukiwanie zaginionego łabędzia, albo zgarnianie nietrzeźwych nastolatków z ulicy. Efekt przekomiczny. Oczywiście w pewnym momencie pojawia się w filmie tajemnicza intryga i gra o wyższą stawkę, ale obraz ani na moment nie przestaje być rozbrajająco zabawnym.
(Nawiasem mówiąc, film o mało nie kosztował mnie życia, bo oglądając go po raz pierwszy w kinie autentycznie zakrztusiłem się podczas sceny, w której sierżant Angel rozmawia ze swoją dziewczyną… Majstersztyk, powiadam Wam, majstersztyk).
Osobne słówko należy powiedzieć o obsadzie. Wright sięgnął po swoich stałych współpracowników (Pegg i Frost), ale towarzyszy im cała masa innych, fantastycznych brytyjskich aktorów. Długo by zresztą wymieniać – gra tu i Timothy Dalton, i Bill Bailey, i Jim Broadbent, i Olivia Colman, i pół obsady „Gry o Tron” (David Bradley, Rory McCann). A w epizodzikach zobaczymy m.in. Martina Freemana, Stephena Merchanta, Steve’a Coogana, Billa Nighy’ego, Cate Blanchett, a nawet… Petera Jacksona (choć doprawdy trudno go wypatrzyć). Wszyscy oni są tak doskonale dobrani, tak śmieszni, i (w większości) tak cudownie brytyjscy, że aż słów brakuje. A fakt, że Rory McCann, czyli Ogar z GoT, wciela się tutaj w postać podobną do Hodora, to już taka nieoczekiwana, przezabawna wisienka na torcie.
Dla porządku powinienem też wspomnieć o udźwiękowieniu, ale w zasadzie musiałbym powtórzyć to, co pisałem o zdjęciach, bo tak naprawdę to wszystko w tym filmie jest przemyślane, wszystko fantastycznie naśladuje wielkie hollywoodzkie produkcje i wszystko służy pointowaniu żartów. Jeśli komuś przypadł do gustu „Shaun of the Dead”, to „Hot Fuzz” wręcz pokocha, bo zamysł i warsztat parodystyczny pozostał ten sam, ale pomysłów miał Wright jeszcze więcej.
Chodziło mi po głowie od samego początku tej recenzji stwierdzenie, iż „Ostre psy” to komedia dla prawdziwych miłośników kina. Wiem, że może brzmieć ono nieco pretensjonalnie, domyślam się też, że znajdą się inteligentni ludzie, którym mimo wszystko humor Wrighta nie przypadnie do gustu (zwłaszcza ze względu na okazjonalną makabryczność). Nie chciałbym więc, abyście potraktowali to jako swego rodzaju wartościowanie widzów. Tym niemniej jestem przekonany, że jest w tym filmie coś, co ujmie większość kinomaniaków. Edgar Wright włożył w „Ostre psy” ogrom swojej wiedzy, pomysłowości i serca. Dlatego film gorąco rekomenduję!
Hot Fuzz
-
Ocena DaeLa - 9/10
9/10
Uwielbiam. Pamiętam, że w kinie dosłownie płakałem że śmiechu. Strasznie mi się w filmach Wrighta podoba, że one są kręcone „na poważnie” i w pełni profesjonalnie, a jednocześnie w stylu komedii Zuckerów, gdzie absurd goni absurd i wszystko może się zdarzyć. Hot Fuzz to zdecydowanie najlepsza część trylogii i chyba film, który otworzył Peggowi drogę do Hollywood. Bardzo lubię zarówno jego, jak i Frosta (polecam talk showy z ich udziałem, bardzo sympatyczni i zabawni goście) i mam nadzieję, że jeszcze z Wrightem coś wspólnie stworzą.
Również bardzo lubię. „Hot Fuzz” to dla mnie taki bardziej współczesny odpowiednik „Hot Shots!”, kino po bandzie i z jajem. Niestety mocno rozczarowała mnie ostatnia część trylogii Cornetto – „The World’s End” (w Polsce „To już jest koniec”) zupełnie nie trzyma poziomu i jest nudny.
Ale „Wysyp…” za Bill Murraya szanować trzeba. Bardzo fajne (dwa) filmy, idealne na wieczór ze znajomymi – jesli jeszcze nie znacie.
Hola, hola… Ale Bill Murray to w Zombielandzie był, nie w Wysypie.
https://gifimage.net/wp-content/uploads/2017/07/ashamed-gif-2.gif
mnie wysyp sie niezbyt podobal, ale skoro mowicie ze hot fuzz lepszy…
Lepszy. I tak jak pisze Pq, trzeciej części można nie oglądać. Nie jest zla, ale to zupełnie inny poziom.
Jest wyśmienita. Tyle, że trzeba byłoby mieć w latach 80-tych naście lat i rozkminić Merciful Release na koszulce Gary`ego , żeby to zrozumieć.
I „This corrosion” w epilogu… tryumf duszy zupełny.
obejrzalem sobie i juz na poczatku sobie przypomnialem, ze jednak ten film juz wczesniej widzialem i doskonale pamietam wiekszosc scen xdd za pierwszym razem chyba jednak mi sie bardziej podobal
Zgadzam się ze smaczki warsztatowe docenia „Znafcy” kina. Specjalnie napisałem przez f żeby nie wyjsc na takiego napuszonego „znafce” właśnie 🙂
Oglądałem film z pewna panią, nieglupia, ale nie rozkoszowala się tymi nawiązaniami do o których napisał autor, bo filmy ogląda z rzadka, co świetnie potwierdza tezy zawarte w recenzji.