FilmyRecenzje Filmowe

Czarne bractwo. BlacKkKlansman (2018)

Spike Lee to dobry reżyser.

Historia Rona Stallwortha to dobry materiał na film.

„BlacKkKlansman” to dobre, kryminalno-obyczajowe kino.

Jedno z powyższych zdań nie jest prawdziwe.

Niestety.

Dzisiejsza recenzja jest dla mnie dużym wyzwaniem. Piszę ją pod wpływem powracających wciąż emocji, niepozwalających przetrawić i pogodzić się z boleśnie łopatologicznym, tanim i po prostu niepotrzebnym propagandowym dezyderatem, który ktoś (Lee? Producenci? Hollywood?) wplótł w zakończenie bardzo porządnej produkcji, jaką przez większość seansu jest „BlacKkKlansman”.

Zacznę jednak od początku.

Film ekranizuje książkę Rona Stallwortha – pierwszego w dziejach Departamentu Policji w Colorado Springs czarnoskórego oficera. Facet przez niemal dwa lata dokonał rzeczy niebywałej: jako Afroamerykanin zinfiltrował miejscowy oddział (nielegalnego już) Ku Klux Klanu, włącznie z otrzymaniem propozycji przejęcia funkcji dyrektora regionu. Nawiązał przyjacielską więź z krajowym naczelnym – Davidem Duke’iem, będącym wtedy guru całej rasistowskiej części Ameryki. Jak tego dokonał?

Po prostu – telefonicznie zapisał się do KKK. Zgłosił zainteresowanie działalnością „organizacji”, rzucił kilkanaście haseł o nienawiści do Żydów, Czarnych, Żółtych, Czerwonych i Marsjan, czym niejako zmusił całą jednostkę policji do działania. Śledztwo było przemyślane – od początku dla śledczych jasne było, że Ron Stallworth (użył swojego prawdziwego imienia i nazwiska) będzie musiał się fizycznie zmaterializować i uwiarygodnić w oczach członków Klanu. Wyznaczono więc białego oficera wywiadu, który w trakcie spotkań, wyposażony w mikrofonowy podsłuch, miał wcielać się w postać Stallwortha.

Do dzisiaj nieznana jest tożsamość faceta, który dokonał tego nieprawdopodobnego czynu. I trochę szkoda, bo przez to całą śmietankę za sukces śledztwa wciąż spija czarnoskóry oficer, który wydał książkę i sprzedał prawa do ekranizacji swojej historii. Na potrzeby filmu wymyślono jednak fikcyjnego Flipa Zimmermanna – śledczego pochodzenia żydowskiego. Obaj panowie są oczywiście głównymi bohaterami filmu, który jak ostatnio pisałem, zebrał cztery nominacje do Złotego Globu, w tym również dla odtwórców ról Stallwortha (John David Washington) i Zimmermanna (Adam Driver).

Driver i młodszy Washington tworzą barwny duet, chociaż większą uwagę przykuwa ten pierwszy.

Panowie prawdopodobnie otrzymają również nominację do Oscara, chociaż ich kreacje wzbudzają różne odczucia. Driver jest wycofany, sprawia wrażenie niezainteresowanego śledztwem, chociaż ostatecznie – angażuje się w swoją rolę i spełnia polecenia młodszego oficera prowadzącego operację. Za tę kreację należą się jednak słowa uznania. Plastusiowa „charyzma” Kylo Rena, która wywoływała u mnie uśmiech politowania, ustąpiła miejsca poważnej i rozbudowanej pracy warsztatowej. Swoje robi również bardzo atrakcyjny w kinowym medium, charakterystyczny basowy głos aktora. Driver to jeden z najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia, zresztą oznaki tego mogliśmy zaobserwować już wcześniej, choćby w świetnym „Milczeniu” Martina Scorsese. Z pewnością pomogło mu również to, że postać Zimmermana została napisana od zera, co stworzyło mu szerokie pole do aktorskiego manewru.

Na jego tle syn Denzela Washingtona wypada… zwyczajnie. Wzbudza sympatię widza zarówno aparycją, jak i spojrzeniem oraz zbliżoną do ojca mimiką twarzy. Jest do bólu poprawny, właściwy i adekwatny. Brakuje mu jednak iskry, tego dodatkowego błysku, który powoduje, że widz zapamiętuje daną kreację i wiąże z nim konkretne nazwisko i twarz. Miałem wrażenie, że w miejscu Washingtona mógłby się pojawić każdy przeciętny aktor z porządnej amerykańskiej szkoły filmowej – i nie zauważyłbym żadnej różnicy. Jest okej, ale nic ponad to. Nagrody i wyróżnienia branżowe dla początkującego aktora przyznawane są, moim zdaniem, nieco na wyrost.

John David Washington przypomina swojego ojca. Ale pracy przed nim – aby wznieść się na podobny poziom – jeszcze bardzo dużo. Jest poprawny, ale jednocześnie… trochę zbyt nijaki.

Śledztwo duetu Stallworth & Zimmermann prowadzone jest w niesprzyjających okolicznościach południowego zachodu USA. Oficerowie zatrudnieni w Departamencie Policji, delikatnie mówiąc, nie płoną miłością ani do swojego czarnoskórego kolegi, ani jego pomysłów infiltracji Ku Klux Klanu, który w tamtym okresie wzbudzał co prawda powszechną niechęć i „medialne oburzenie”, jednak w wielu przypadkach cieszył się cichym przyzwoleniem dla swojej egzystencji. Ciężar gatunkowy tej historii został jednak bardzo umiejętnie wyważony przez styl przyjęty przez reżysera Spike’a Lee. Ku memu zaskoczeniu, ten mocno zaangażowany politycznie reżyser, bądź co bądź jeden z najważniejszych czarnoskórych twórców (dwie nominacje do Oscara dotychczas, jak na moje oko – trzecia będzie jeszcze w styczniu), postawił na kryminalny obyczaj z elementami lekkiej komedii.

Pozwoliło to na zrównoważenie trudnych ideologicznie scen i dialogów momentami, które rozładowują napięcie. Do pewnego momentu wszystko działa. Większość seansu utrzymana jest w lekko odrealnionej tonacji, w której główne role odgrywają: pomysłowość śledczych i naiwność oszukiwanych przez nich członków Klanu. Sceny telefonicznych rozmów z ideologicznym guru Davidem Duke’iem wywołują uśmiech politowania dla niewielkiej sprawności intelektualnej przekonanego o swojej wielkości przywódcy. Podobnie jest w momentach konfrontacji z działającymi w terenie członkami Klanu, manipulacja którymi przychodzi gliniarzom niezwykle łatwo. Co prawda w kilku miejscach autentycznie robi się gorąco i panowie zmuszeni są improwizować – jednak ostatecznie każdy pożar udaje się zdławić jeszcze w zarodku. Ogląda się to bardzo przyjemnie, chociaż wprawne oko już na początku seansu może wyłapać jednoznaczne nawiązania do współczesnej sytuacji w Stanach Zjednoczonych. Zwłaszcza wspomniana postać Duke’a jest bezceremonialnie ukierunkowana w jednoznaczną interpretację – z jego ust padają takie same słowa, z jakimi do wyborów dwa lata temu szedł urzędujący Prezydent USA.

Topher Grace w roli Donalda Trumpa Davida Duke’a.

Mimo zauważalnych nawiązań, „BlacKkKlansmana” oglądałem z rosnącą przyjemnością. Antytrumpowe wtręty uznawałem za naturalną konsekwencję obecnej temperatury społecznej, pod pewnym względem broniły się również jako wyraz wolności artystycznej reżysera. Seans stylistycznie przypomina nieco lżejszą wersję zeszłorocznego „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”, gdzie więcej było dramatu społecznego, ale również zaobserwować można było racjonalny dystans twórców w stosunku do wydarzeń i akcji na ekranie. Tamten film interpretacje i emocje pozostawiał widzowi, „BlacKklansman” również bardzo długo udanie balansuje na tej granicy.

Jedna z najlepszych sekwencji w filmie przedstawia przeplatające się dwie sceny: zebrania członków KKK na uroczystości inicjacji Stallwortha jako nowego członka oraz spotkanie czarnoskórej społeczności z jednym z weteranów walk rasowych z początku XX wieku. W obu tych scenach padają ciężkie i wzbudzające emocje słowa, rasistowskie deklaracje i nawoływania do walki przeciwko, mniej lub bardziej, wyimaginowanemu wrogowi. Efekt jest interesujący, wyważony i poruszający do głębszej refleksji na temat organizowania się i radykalizacji, bez względu na obraną stronę tej barykady. W tym momencie film rósł w moich oczach, spodziewałem się bowiem utrzymania podobnej dydaktyki aż do napisów końcowych – co stanowiłoby właściwy dla roli kinematografii uniwersalnej sens portretowania dwuznaczności i relatywizacji świata, poglądów i przekonań. Opowieść o dwóch stronach konfliktu – ujętego z dystansem, wybrzmiewająca przede wszystkim poprzez podkreślenie bzdurnego i krzywdzącego światopoglądu, jakim jest ksenofobia, rasizm i radykalizacja.

Niestety, wszystko posypało się w ostatnich trzech minutach seansu.

Kylo Ren wydoroślał i przeszedł mutację głosu. To dobrze wróży karierze Adama Drivera. Co do dalszych epizodów Gwiezdnych Wojen – nie jestem pewien, czy tam można jeszcze coś uratować.

Końcówka „BlacKkKlansmana” to, jak napisałem we wstępie, łopatologiczny manifest polityczny, zespalający największe grzechy społecznych aktywistów upraszczających rzeczywistość. To dokumentalny i nieobiektywny (bo przedstawiający jedną stronę) kolaż scen i wypowiedzi, niepodlegający dyskusji i narzucający jedyną właściwą interpretację, niepotrzebnie uwspółcześniony paszkwil na Donalda Trumpa i jego zwolenników.

Końcówka recenzowanego filmu zabrała go z krainy sztuki pięknej w świat niskich, trywialnych i uwłaczających inteligencji widza klipów propagandowych. To właściwie zaangażowany, polityczny spot Demokratów, czy też części pogrążonego od dwóch lat w dysonansie poznawczym Hollywood, które najwyraźniej nie potrafi pogodzić się z rzeczywistością. To tania i miałka próba nadania świetnej, dobrze nakręconej i opowiedzianej historii Rona Stallwortha dodatkowego sensu. Sensu niepotrzebnego dla niej samej i uwspółcześnionego na potrzeby propagandy ideologicznej. Sensu opartego na głupotach, które sam film przez 120 minut udanie portretował: na ksenofobii, niechęci do odmienności (światopoglądowej) i upraszczaniu świata w imię wygłaszania górnolotnych tez o zagrożeniu życia i konieczności toczenia walki.

To po prostu beznadziejne zakończenie. Niepasujące ani do całości filmu, ani do idei filmowego medium jako bodźca do refleksji. Tutaj na żadną refleksję nie ma miejsca – górę biorą negatywne emocje, które wywoływane są u widzów świadomie i bez związku z całością. Jakakolwiek obecna w produkcji artystyczna forma wyrazu zostaje brutalnie rozwalcowana łopatologiczną i zacietrzewioną tyradą.

Być może nie miałbym do tej całej fanaberii żadnego emocjonalnego stosunku, gdyby nie to, że „BlacKkKlansman” to było mogło być naprawdę dobre kino. Sympatyczne, wyważone (choć z wyraźnymi niuansami, niejako zapowiadającymi ostateczny finał) dzieło o odważnym pomyśle, pasjonującej historii z życia wziętej, okraszone porządnym warsztatem. Z dobrą obsadą i równie przyzwoitym udźwiękowieniem, dające się lubić przez zdecydowaną większość seansu.

Szkoda, wielka szkoda, że z tego dobrego kina kryminalno-obyczajowego, za pomocą trzech minut, uczyniono niepotrzebny polityczny paszkwil. Wzbudził on we mnie odruch wymiotny, tak bardzo gryzł się z utrzymaną w lekkiej konwencji, choć przecież dotykającej newralgicznych tematów, całością.

Dlatego też nowego filmu Spike’a Lee nie polecam. I chociaż reżyserowi wróżę deszcz nagród – zwłaszcza w kontekście powielających się co roku oskarżeń o oscarowy rasizm – to osobiście wlepiłbym mu Złotą Malinę. I brak zaliczenia egzaminu z reżyserii – za niezgodność stworzonego utworu z tematem.

Czarne bractwo. BlacKkKlansman
  • Ocena właściwego filmu o Ronie Stallwortcie - 7/10
    7/10
  • Ocena politycznego manifestu w zakończeniu filmu o Ronie Stallwortcie - 1/10
    1/10
4/10
To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 16

  1. Muszę to obejrzeć. Ale jedno pytanie bo nie wiem czy dobrze zrozumiałem, jeden z nich rozmawia z guru przez telefon a drugi podczas spotkań na żywo ? I oni się nie łapią na tym, że ta osoba ma dwa różne głosy i sposoby wysławiania ? A co do końcówki, przy dzisiejszym podejściu demokratów do bojkotowania wszystkiego co jest nie po ich linii, jakoś mnie to zbytnio nie dziwi.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Tak. I tak właśnie było w rzeczywistości. I się nie połapali 🙂

      Ja też się spodziewałem wycieczek, przecież to Spike Lee – bojkotujący gale Oscarów za niedostateczną ilość nominacji dla Afroamerykanów.
      ale sposób, w jaki te swoje polityczne poglądy tam wyraził po prostu mnie zmierził. zmroził. Ostatnie 3-4 minuty wygladają jakby były doklejone przez jakiegoś bojującego youtubera spod znaku BLM/SJW.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  2. Szkoda, wielka szkoda, że z tego dobrego kina kryminalno-obczyjaowego, za pomocą trzech minut uczyniono niepotrzebny polityczny paszkwil.

    Kłantalupo nie śpij 😀

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Bardzo fajna recenzja! Zacheciles mnie do tego filmu, mimo takiej oceny jestem ciekawy jak to w praktyce wyglada.

      Spike Lee uwielbiam za 'do the right thing’, chociaz to bylo dawno temu i od tamtej pory w sumie nic nie ogladalem.
      Adama Drivera uwazam za dobrego aktora, a ten mlody Washington to jakis debiutant? Nie slyszalem zeby Denzel chwalil sie synkiem-aktorem 🙂

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  3. To jakiś krewny TEGO Zimmermanna? A co do filmu niestety wiadomo było. Spike Lee to człowiek, który pojęcie subtelności dawno wywalił na śmietnik.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Zimmerman z filmu To fikcyjna postać. Autentyczne dane osobowe oficera, który „udawał” Stallwortha przed członkami Ku Klux Klanu w trakcie spotkań nie zostało ujawnione do dzisiaj.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  4. Sobotni obiad zasponsorowal mi dzis Spike Lee i jego odrealniona walka z wyimaginowana rzeczywistoscia.
    Film jest latwo dostepny, wiec nie bylo problemu z jego 'nabyciem’.

    Wlasciwie zgadzam sie w calej rozciaglosci z recenzja. Wszystko od poczatku troche pachnie tania propaganda, ale sa momenty, kiedy historia sie broni sama, a ze jest to oparte na faktach, to oglada sie fajnie. Nawet te hasla 'america first’, chociaz juz mocno zenowaly, nie byly w stanie przygotowac mnie na puente filmu.
    slabizna. Swietny akapit jest o tym powyzej, nawet niejeden, ale te slowa najbardziej oddaja moje zdanie, wiec je przeklejam z lenistwa:

    „To tania i miałka próba nadania świetnej, dobrze nakręconej i opowiedzianej historii Rona Stallwortha dodatkowego sensu. Sensu niepotrzebnego dla niej samej i uwspółcześnionego na potrzeby propagandy ideologicznej. Sensu opartego na głupotach, które sam film przez 120 minut udanie portretował”

    [spoiler]To autentycznie wyglada jak jakis wycinek z youtuba. Posklejane bez sensu sceny ze wspolczesnych zamieszek ulicznych w usa, ktore nijak sie maja ani do KKK, ani do rasizmu, ani w ogole do czegokolwiek.[/spoiler]

    Co do samego filmu, to naprawde moze sie podobac. Taka troche czarna komedia, kryminal i kabaret w jednym. Washington okej, chociaz oscara tam nie widze. Driver podobnie, chociaz roznice robi glosem, ktorym potrafi zagrac.
    Normalnie to bylby film, ktory jest wart polecenia znajomym. Ale w zwiazku z ta koncowka, to polecic go mozna chyba tylko zatwardzialym, lewicujacym liberalom, ktorzy potrzebuja utwierdzennia sie w swoich radykalnych pogladach.

    Jak dostanie Oscary, to bedzie zdecydowanie wieksza lipa niz te wszystkie 'oscarssowhite’. Imho.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  5. Szkoda, lubiłem niektóre filmy „nowego kina czarnych”. Ale na propagandowe wypociny amerykańskiego kodziarstwa, obrażonego na swój kraj, bo dziś nie oni w nim żądzą, nie mam czasu. Nie obejrzę.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
      1. Zaden tam rasizm, obiektywna ocena sytuacji 🙂 nawet jakby wyjac ta nieszczesna koncowke, to film az taki dobry nie jest. Wygral Bohemian Rhapsody – na pewno lepsze 🙂

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0
      2. Według nowej, lewicowej definicji, rasistą jest nie ten, kto wierzy w biologiczną wyższość jednych ras nad innymi, tylko ten kogo czarni nie lubią. 🙂

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0
  6. Jak dla mnie to ten film rozsypał się wcześniej. Jest za długi, rozwleczony i przegadany. Aktorzy spoko, ale bez rewelacji. Członkowie KKK pokazani jako debile- to nie był dobry pomysł. 5/10 to jest max.

    Rok temu czarne kino wymiatało. 'Moonlight’, 'Płoty’ i 'Nie jestem twoim murzynem’ to były rewelacje. Film Lee nie ma do nich startu!

    Obejrzyj i zrecenzuj dokument 'Nie jestem twoim murzynem’. Na mnie zrobił olbrzymie wrażenie.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button