Jak ten czas szybko leci… To już drugi dzień świąt (nazywany na Wyspach Brytyjskich mianem Boxing Day – to prawdopodobnie od częstych bijatyk w tamtejszych pubach)! Ale jeśli macie jeszcze trochę wolnego czasu, a brak Wam pomysłu na to, co obejrzeć w telewizji, to przedstawiamy nasze rekomendacje. Jeśli tym razem nie zdążycie z wszystkimi się zapoznać, to zawsze można do nich wrócić w weekend. Albo w jakieś następne święta. A zatem miłego oglądania.
DaeL
Crowley
Dwunastu gniewnych ludzi (1957)
Wielki stół, wokół niego grupa ludzi, atmosfera z początku bardzo luźna, ale jeden z uczestników spotkania zaczyna mieszać. Wygłasza coraz bardziej kontrowersyjne tezy, wchodzi na grząskie tematy, przekonuje do swoich racji część rozmówców, resztę antagonizuje. Tworzą się grupki, narasta kłótnia, atmosfera gęstnieje z każdą minutą. Miało być miło, lekko i przyjemnie, a skończyło jak zwykle. Brzmi jak opis kolacji wigilijnej? Też, ale to tylko Dwunastu gniewnych ludzi Sydneya Lumeta, czyli jeden z najlepszych, a przy tym najprostszych filmów w historii. Obrady ławy przysięgłych nieodparcie przypominają mi sytuację, kiedy po podzieleniu się opłatkiem, zjedzeniu pierogów i kapusty z olejem lnianym, ktoś rzuca mimochodem “ale nam ten kraj rozkradli…”. Było miło, a tu nagle całą atmosferę szlag trafia i normalni ludzie chcą wyjść. A film to klasyka klasyki. Niewielki budżet, dwa pomieszczenia, 12 znakomitych aktorów i rewelacyjny scenariusz, zaadaptowany ze sztuki teatralnej. Najlepsza możliwa reklama starych filmów.
Czekając na Joe (2003)
Co prawda polski wydawca zmasakrował oryginalny tytuł tego filmu (powinno być tak, jak w literackim pierwowzorze Dotknięcie pustki albo coś podobnego), ale jest to obraz niewątpliwie na wskroś świąteczny. Fabularyzowany dokument o dwuosobowej wyprawie w Andy, którą członkowie prawie przypłacili życiem, to przede wszystkim MONUMENTALNE śnieżne krajobrazy. Nic tak nie buduje świątecznej atmosfery, jak przyprószony śniegiem świat, a zdjęcia w Touching the Void powodują opad szczęki i sprawią, że będziecie chcieli się skulić pod kocem, przy choince, z kubkiem kakao. Ale jest jeszcze ważniejszy element. Otóż uwięziony w skalnej pułapce bohater zaczyna w pewnym momencie słyszeć urojoną muzykę. Pewien popularny utwór grupy Boney M, który niesie się echem po śnieżnym pustkowiu i nie chce wyjść z głowy. Zupełnie jak Wham i Last Christmas, albo Mariah Carey i All I Want for Christmas, których przed Świętami można spodziewać się nawet w pralce i makowcu. Takie rzeczy potrafią zostawić ślad na psychice, zupełnie jak otarcie się o śmierć w górach.
Dzień świstaka (1993)
Na koniec coś bardziej serio. Co prawda, Dzień świstaka nie dzieje się w Boże Narodzenie, tylko na początku lutego, jednak zimowa, festynowa sceneria mogłaby równie dobrze stanowić świąteczne tło. Obok „To właśnie miłość” (pozdrawiam SithFrogu!) i „Czterech wesel i pogrzebu” to zdecydowanie najlepsza komedia romantyczna, której nie wstydzę się oglądać za każdym razem, kiedy jest wyświetlana w telewizji. Świetny scenariusz o zapętlonym w czasie aroganckim prezenterze telewizyjnym, który otrzymuje od losu szansę na odmienienie swojego życia. Mnóstwo znakomitych żartów. No i przede wszystkim genialny duet Bill Murray – Andie MacDowell (którą też pozdrawiam, jeszcze bardziej niż Sitha, chociaż pewnie tego nie przeczyta). Murray, próbujący się zabić, żeby zakończyć swoją klątwę, jest po prostu bezbłędny z tą swoją zrezygnowaną miną. Daleko mu też do typowego filmowego amanta. A Andie była w tym czasie najładniejsza ze wszystkich i każdy, kto twierdzi inaczej, nie dostanie w tym roku prezentu pod choinkę. Hoł hoł hoł! Zresztą Boże Narodzenie to dla mnie taki dzień świstaka na opak. Co roku powtarza się ten sam rytuał, lecz zamiast próbować wyrwać się z rutyny, ja osobiście czekam na te trzy dni właśnie dlatego, że zawsze są takie same.
DaeL
Gremliny rozrabiają (1984)
Tytuł filmu to niestety radosna twórczość tłumacza. W oryginale mamy po prostu „Gremlins”. Ale faktycznie tytułowe stworki rozrabiają. Nawet gorzej niż rozrabiają, bo film jest ciekawym przedstawicielem gatunkowego pogranicza – dużo w nim komedii i przygody, ale odnajdziemy też spory zastrzyk horroru i odrobinę brutalności. No dobrze, ale zacznijmy od tego, o czym opowiada sam obraz. Billy Peltzer (Zach Galligan) to sympatyczny, trochę pechowy nastolatek, który przez niedbalstwo sprowadzi na swoje miasteczko katastrofę. Otóż Billy dostał na święta od swoich rodziców mogwai – tajemniczego i egzotycznego stworka. Opiekując się nim, musi bezwzględnie przestrzegać trzech zasad. Nie wystawiać mogwai na światło słoneczne – bo wywołuje ono ból. Nie zmoczyć go – bo woda doprowadzi do rozmnożenia mogwai. I nie karmić go po północy – bo całkowicie to stworka przemieni. Ale jak wspomniałem, Billy zawali na całej linii, miasteczko opanują złośliwe gremliny, a chłopak i jego dziewczyna (w tej roli Phoebe Cates) będą musieli jakoś z tą plagą walczyć.
Film ma bardzo wyraźny „rys spielbergowski” (zresztą Spielberg był jego producentem), scenariusz jest świetny (brawa dla Chrisa Columbusa, późniejszego reżysera m.in. „Kevina samego w domu”), reżyseria daje radę, aktorzy są sympatyczni, zagrożenie jest chwilami całkiem realne, a klimat świąteczny wprost wylewa się z ekranu. Polecam.
Wigilijny show (1988)
Czy jest bardziej świąteczna historia od „Opowieści wigilijnej”? Nie ma. Dlatego dwa następne filmy, o których opowiem, będą adaptacjami książki Dickensa – ale adaptacjami nie do końca wiernymi. W „Scrooged” (bo tak nazywa się film po angielsku) śledzimy losy Franka Crossa (w tej roli genialny Bill Murray) – cynicznego producenta telewizyjnego, który zbudował swą karierę na bezwzględnym wyzyskiwaniu innych. W wigilię Bożego Narodzenia Cross wyrzuca z pracy jednego ze swoich pracowników… za co przyjdzie mu zapłacić karę. W nocy odwiedzą go trzy duchy, które spróbują po raz ostatni odmienić serce nikczemnika. Jeśli im się nie powiedzie, Franka czeka śmierć…
Poza przeniesieniem historii w czasy współczesne (no… powiedzmy – akcja toczy się w latach 80.), „Wigilijny show” oferuje zupełnie nowe spojrzenie na opowieść Dickensa. Tak jak w przypadku „Gremlinów”, film jest przede wszystkim komedią, z lekkimi elementami horroru. Jest też przezabawną satyrą na świat mediów, jego pogoń za tanią sensacją i głęboki rozdźwięk pomiędzy głoszonymi, a wyznawanymi wartościami. Ogląda się to dzieło fantastycznie, co zresztą nie powinno dziwić, zważywszy na obsadę (obok Murraya warto wspomnieć chociażby o świetnej Karen Allen znanej z „Poszukiwaczy zaginionej Arki”) oraz reżyserię (niezrównany Richard Donner, który odpowiadał m.in. za „Omen”, „Supermana” i „Zabójczą broń”).
Doctor Who: A Christmas Carol (2010)
No to teraz trochę oszukam, bo mój trzeci wybór padł nie na obraz kinowy, a na odcinek specjalny serialu. Ale, że jest to odcinek długi, a w dodatku fabularnie niepowiązany (zbyt mocno) z resztą serialu, to pomyślałem, że mogę go śmiało zarekomendować. Można obejrzeć bez jakiejkolwiek wiedzy na temat Doctora Who. Nawiasem pisząc, sam serial, choć miewał przebłyski absolutnego geniuszu, od jakiegoś czasu kompletnie nie trafia w moje gusta. To powiedziawszy – epizod „A Christmas Carol” to dzieło niemal doskonałe.
Kosmiczny liniowiec zmierza ku katastrofie. Doktor – tajemniczy podróżnik w czasie – udaje się na pobliską planetę, na której mieszka Kazran Sardick, człowiek zdolny ocalić statek i pasażerów. Ale zgorzkniały starzec nie jest zainteresowany udzielaniem nikomu pomocy. Doktor, wędrując w czasie, spróbuje odkryć sekret bólu, który trawi duszę Sardicka. Pozna smutną prawdę na temat tego, że ludzie mogą stać się źli, kierując się szlachetnymi uczuciami i pobudkami. A sam Doktor zafunduje nam najinteligentniejszy zwrot akcji, związany z „duchem przyszłych świąt”, jaki kiedykolwiek miał miejsce, w jakiejkolwiek ekranizacji Dickensa. To nie żart, to co wymyślił scenarzysta tego odcinka było wprost genialne. A jeśli dorzucimy do tego piękne zdjęcia, wspaniałą muzykę i humor przeplatający się ze smutkiem, to powstanie świetne kino świąteczne. Warto obejrzeć!
Voo
W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju (1989)
Ode mnie tylko jeden tytuł, ale za to możecie być pewni, że na naszej liście nie znajdziecie filmu tak dosłownie świątecznego jak „Witaj, Święty Mikołaju”. Filmu, który z komediowym przerysowaniem, ale jednak trafnie pokazuje wszystkie zmory trapiące nas w okresie świątecznym: poszukiwanie koniecznie idealnej choinki, szaleństwo zakupów i sprzątania, a na końcu najazd koszmarnej rodziny. Filmu, który gdy byłem szczeniakiem, wydawał mi się tylko zabawną slapstickową komedią o kolesiu spadającym z dachu, psie goniącym wiewiórkę po wigilijnym stole, kocie przegryzającym kable i wybuchającym rynsztoku. Podczas niedawnego rodzinnego seansu stwierdziłem jednak, że Clark Griswold, arcymistrz zamieszania, to nie tylko genialna rola Chevy Chase’a ale też świetny i nieprzemijalny portret faceta w średnim wieku. Takiego, który chce mieć nad wszystkim kontrolę, wciąż chce być wzorem dla swoich dzieci, bierze kredyt na basen, przywozi największą choinkę i montuje 25 tysięcy światełek na swoim idealnym amerykańskim domu. Takiego, który zachowuje się jak napalony głupek w rozmowie z atrakcyjną sprzedawczynią w sklepie z damską bielizną i odruchowo wciska pedał gazu w swoim kombi, gdy ktoś chce go wyprzedzić na drodze. Griswold to niespełniony samiec alfa, który nie zauważył, że nikt w jego otoczeniu nie potrzebuje go w takiej roli i że wszystkim wystarczyłby zwyczajny tata/mąż/syn/zięć, który nie chce nikogo olśnić ani zaskoczyć. Ostatecznie oczywiście wszystko dobrze się kończy i nie ważne, że niespodziewanym gościem przy wigilijnym stole okazuje się oddział SWAT, a pani Griswold mówi do żony szefa Clarka: „witamy w ruinach naszego domu”. Co tu dużo pisać – „Witaj, Święty Mikołaju” to jedna z klasycznych pozycji ze złotego wieku amerykańskiej komedii. Trzeba ją oglądać, bo lepszej satyry na „idealne Święta” już w kinie pewnie nie będzie.
„pozdrawiam SithFrogu!”
Crowley for life :* Poprosiłbym Cię o rękę, ale Pacific Rim podzielił nas na zawsze 😛
A Griswoldowie rządzą. Voo ma rację, film jest zdecydowanie najbliżej prawdziwego ducha świąt z całym tym chaosem, nerwami i dramatem przygotowań.
Co do komedii romantycznych to zapomnieliście 'Kiedy Harry poznał Sally ’ 🙂 Co do filmów świątecznych zaskoczył mnie brak na żadnej z list 'Złego Mikołaja’. A co do seriali przypominam jeden z odcinków 'Z archiwum X’, w którym Mulder i Scully trafiają do nawiedzanego przez wigilijne duchy domu (’How the ghost stole Christmas s6odc8′).
To za rok. Już konsultujemy listy i zastanawiamy się, kto weźmie Obcego. 😉
Dla mnie nie ma lepszego filmu świątecznego niż ten o Griswoldach właśnie. Tata nam w każdą Wigilię włączal „na widele”, może dlatego mam do niego taki sentyment. A dziś oglądam go z własnymi dziećmi i delektuję się każdą sceną, bo postacie drugoplanowe również dają czadu ☺
Sądzę, że z filmów świątecznych – To wspaniałe życie” 1946 F.Capry jest bezkonkurencyjne. Bo za nim długo, długo nic 🙂
A może by następnym razem urządzić konkurs, na najlepszy film świąteczny według czytelników FSGK?