FilmyRecenzje Filmowe

Creed 2 (2018)

Dzisiaj na ruszt wrzucam mój ulubiony rodzaj filmowego posiłku. Dramat sportowy!

I to nie byle jaki – bo będący kontynuacją serii, która niemal zapoczątkowała cały gatunek. Jasne, przed pojawieniem się Włoskiego Ogiera w 1976 roku, Hollywood niejednokrotnie sięgało po tematy sportowe, a nawet bokserskie. Np. już w 1956 roku powstały dwa klasyczne już dziś filmy: słynna biografia Rocky’ego Graziano „Między linami ringu” (ang. Somebody Up There Likes Me) z Paulem Newmanem oraz „Najboleśniejszy upadek” (The Harder They Fall) – ostatni film, w którym zagrał Humphrey Bogart. Oba filmy zestarzały się nobliwie i do dzisiaj warte są obejrzenia, a nawet przypomnienia w ramach obecnej na naszych łamach rubryki filmowych klasyków.

Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie Sylvester Stallone za sprawą „Rocky’ego♠” tchnął wiecznego ducha w emocjonujące historie o wzlotach i upadkach sportowców zawodowo oklepujących rywali po głowach. Ba, sama historia powstania pierwszej części legendarnego cyklu jako żywo przypomina swój własny scenariusz, w którym amerykański sen o chwale ziszcza się w przypadku kompletnego underdoga. Stallone jest właśnie takim prawdziwkiem, ma na koncie nawet występy w kinie pornograficznym. Ze scenariuszem pierwszej części „Rocky’ego” odbijał się od wszystkich wytwórni filmowych, aż w pewnym momencie ktoś – w tym przypadku producent Irwin Winkler – mu zaufał i podarował szansę wspięcia się na sam szczyt.

O sile oddziaływania serii „Rocky” niech świadczy ten plakat. Jest to dzieło sztuki amerykańskiego impresjonisty, Leroya Neimana, zainspirowane oczywiście słynną sceną z drugiej części.

Stallone za pierwszą część „Rocky’ego” zdobył dwie nominacje do Oscara (pierwszy plan i scenariusz oryginalny), a dalsze losy jego historii znają wszyscy: wielkie powroty do roli Włoskiego Ogiera, kultowy „Rambo”, okres prosperity kina sensacyjnego lat 80. i 90., następnie uważane już niemal za łabędzi śpiew legendy, hitowe produkcje „Niezniszczalnych”. Wielu Stallone’a próbowało już grzebać, jednak ten za każdym razem miał coś jeszcze do powiedzenia.

Tak się złożyło, że kilka lat temu historia zatoczyła symboliczne koło: oto do drzwi legendarnego już twórcy filmowego zapukał, tak jak on przed laty do pana Winklera, młody filmowiec zapalony do pracy nad rozwinięciem zamkniętego cyklu. Stallone, pomny własnych doświadczeń, postanowił zaufać Ryanowi Cooglerowi, a ten z kolei wskrzesił legendę w stylu zachwycajacym zarówno widzów, jak i krytyków na całym świecie. Pierwsza część „Creeda” zapewniła też kolejny, precedensowy sukces w karierze legendarnego aktora – Stallone został szóstym człowiekiem w historii, który był nominowany do Oscara za tę samą kreację. Ostatecznie statuetki nie zdobył, (moim zdaniem niesłusznie) ustępując Markowi Rylance’owi, mógł się jednak pocieszyć Złotym Globem.

„Creed 2” to naturalna (komercyjna?) konsekwencja sukcesu pierwszej części. Niektórzy wolą wszystkie te opowieści wrzucać do jednego worka: filmów, których opowiedziana jest historia Rocky’ego Balboa. I trudno się temu dziwić, bowiem seria „Creed” pełnymi garściami czerpie z wydarzeń sprzed laty, a omawiany dzisiaj film można z czystym sumieniem nazwać też „Rocky IV 2″, bowiem fabularnie jest to po prostu kontynuacja tamtej historii.

Nie mogłem się powstrzymać: Rocky wspinający się na górę-Drago. Fenomenalny poster!

Jestem ogromnym fanem całej serii, która swego czasu bardzo poszerzyła moje horyzonty: od zainteresowania boksem, kinem sensacyjnym i filmografią samego Sly’a, aż po motywację do realizacji celów i marzeń, która przewija się przez wszystkie części. Akurat czwartą część „Rocky’ego” zawsze uważałem za – nawet jak na standardy serii – najbardziej przejaskrawioną i najmocniej „niepotrzebną” z punktu widzenia całości, jednak w obliczu powstania „Creed 2” zostałem zmuszony do zrewidowania opinii.

Filmu nie mógł wyreżyserować Ryan Coogler, który w międzyczasie dzięki „Creedowi” spełnił swój własny amerykański sen – jest teraz na usługach Marvela, ma za sobą wielki komercyjny sukces „Czarnej Pantery”. Do fotela na planie polecił swojego kolegę ze szkoły filmowej – Stevena Caple Juniora. Scenariusz powstał we współpracy z Stallone, który w tej materii sprawdzał się już wielokrotnie – oprócz własnych serii o „Rockym”, „Niezniszczalnych” i „Rambo” ma na koncie również „Na krawędzi”, czy całkiem niedawne „W obronie własnej”.

Jak napisałem wyżej, „Creed 2” to w istocie fabularny sequel czwartego „Rocky’ego”, napisany i opowiedziany z perspektywy Adonisa Creeda, syna legendarnego Apollo, który stracił życie podczas pojedynku z radziecką maszyną do ubijania, Ivanem Drago (Dolph Lundgren). Co prawda, Rocky zdążył się zemścić na sowieckim mordercy jeszcze przed napisami końcowymi w 1985 roku, ale – jak się okazuje dwie dekady później – wciąż pozostają sprawy do wyjaśnienia.

Ivan Drago nie zapomina.

Drago został w ZSRR zdyskredytowany po porażce, wysłany na banicję poza granice kraju. Wylądował na… Ukrainie, dokładnie w Kijowie, który w scenach z początku filmu przedstawiony jest mniej więcej jak skrzyżowanie Czarnobyla z Nową Hutą. Drago, opuszczony przez politycznych prominentów, zrzucony z celebryckiego piedestału, porzucony nawet przez żonę, zajmuje się generalnie dwiema sprawami: treningiem napakowanego niczym strogman syna, Viktora. I zaciskaniem wszystkich mięśni twarzy w zakleszczonym przez dekady skurczu wyrażającym żal po porażce z amerykańskim wrogiem. Dolph Lundgren nadaje się do tej kreacji znakomicie, jednak uczciwie przyznaję, że oszczędność roli jaką mu przydzielono, nieco mnie rozczarowała.

Viktor Drago to już zupełnie przeciwieństwo człowieczeństwa. Bohater odzywa się bodaj trzy razy, za żadnym z nich nie przekraczając dwóch linijek tekstu. Portretowany przez Rumuna Floriana Munteanu pełni w filmie rolę bliźniaczo podobną do Lundgrena w czwartym „Rocky’m”. Symbolizuje zawziętość, niebezpieczeństwo i ponadludzką siłę, z którą żaden normalny człowiek nie powinien się mierzyć. Do tego wygląda na kulturystę, przy którym wyrzeźbione ciało sportowca przypomina chucherko.

Zdecydowanie nie stawiałbym na tego pana po prawej.

Ivan i Viktor przybywają do Filadelfii, by rzucić wyzwanie urzędującemu mistrzowi świata wagi ciężkiej, Adonisowi Creedowi. Dwie sprawy rzucają się w oczy na wstępie: po pierwsze, Adonis zdołał zdobyć pas mistrzowski; po drugie, przeniósł się kategorię wyżej. Razem ze swoją dziewczyną Biancą wiodą szczęśliwe życie i planują wspólną przyszłość. Biancę portretuje wzięta ostatnio w obroty Hollywood Tessa Thompson, której wyczyny wokalne podziwialiśmy już w pierwszej części „Creed’a”. I podziwiać będziemy nadal, o ile kogoś interesują ambietnowo-rapowe melodie wyklepane na syntezatorach, z obowiązkowym użyciem tzw. „loopa”, czyli zapętlonych sampli. Więcej o muzyce w osobnym akapicie, tymczasem jednak skupmy się na scenariuszu i kreacjach aktorskich.

Pani Thompson radzi sobie bardzo poprawnie, jednak niekwestionowaną gwiazdą pierwszego planu jest odtwarzający rolę Adonisa Michael B. Jordan. Nie ukrywam, że jest to postać daleko bardziej sympatyczna i zbudowana z zupełnie innych cech charakteru, niż enigmatyczny introwertyk Balboa. Adonis jest niepewny, ma wątpliwości co do swojej przyszłości oraz problemy z identyfikowaniem siebie jako następcy legendarnego ojca. Często grzebie w przeszłości w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące go pytania, lecz kiedy je znajduje – zwykle odrzuca płynące z nich wnioski, kontestuje swoje pochodzenie, tożsamość, dziedzictwo. Powierzchownie jest z kolei bardzo sympatycznym gościem, z niewysublimowanym, lecz ujmującym poczuciem humoru.

Adonis Creed to postać wielobarwna. Wydaje się, że przypomina portret współczesnego Amerykanina, którego przytłacza ciężar przeszłości, a przyszłość wywołuje obawy, podczas gdy on sam nie potrafi się do końca odnaleźć się w aktualnym świecie. Pomimo gwiazdorskiego trybu życia, dotykają go ludzkie i przyziemne problemy – co film bardzo wyraźnie akcentuje, momentami stając się wręcz kinem familijnym. Michael B. Jordan nadaje postaci Adonisa wiele pozytywnych cech, wiarygodnie oddaje jego motywacje i rozterki. Za tą kreację – podobnie jak w pierwszej części – należą się ogromne brawa. I światło reflektorów skierowane na dalsze projekty, w których ten utalentowany aktor będzie brał udział.

Relacje Adonis – Bianca to główna oś scenariusza. Duet aktorów wypada w nich naturalnie, dialogi napisane są sensownie, zatem – wypada chwalić.

Ostatnim, kluczowym elementem obsady wymagającym omówienia w przypadku „Creeda 2” jest oczywiście ikoniczna postać legendy, jeden z moich ulubionych bohaterów filmowych wszech czasów, czyli sam Rocky Balboa. Już w przypadku pierwszej części „Creeda” rola, jaką odgrywa Stallone w całej historii była zepchnięta na dalszy plan, w kontynuacji obserwujemy pogłębienie tego trendu.

O ile poprzednio z bohaterem wiązała się stricte dramatyczna opowieść, pełna melancholii i utrzymana we wzruszającym tonie – za co zresztą Stallone’a słusznie obsypano branżowymi nobilitacjami – to w przypadku „Creed 2” Rocky zdecydowanie schodzi na dalszy plan. Wymaga tego konstrukcja scenariusza, który koncentruje się na ukazaniu więzi pomiędzy Adonisem i Biancą oraz ich prywatnymi problemami – Rocky w ich obliczu pozostaje wciąż obecny, jednak niemalże pozbawiony jakiejkolwiek siły sprawczej. Tutaj znów bardzo widoczny (dla fana serii) jest rodowód wyciągnięty z poprzednich części: Balboa pełni w „Creed 2” rolę bardzo zbliżoną do tej, jaką odgrywał Apollo Creed w „Rocky’m” trzy i cztery – jest mentorem, trenerem, bratnią duszą. Z jednej strony rzadko ukazywany na ekranie, z drugiej – wszechobecny niczym ezoteryczna siła spajająca wszystkie przedstawione w filmie wątki i opowieści.

To, co było wielką siłą pierwszej odsłony „Creeda” – pozostaje nią w kontynuacji. Sceny odwiedzin Rocky’ego u Adrian są przejmujące.

Stallone niczego tutaj nie zepsuł, pozostał wciąż urzekającym, legendarnym outsiderem z wieloma niezałatwionymi sprawami w tle. Wciąż odwiedza grób swojej żony Adrian, której zwierza się z trosk dnia codziennego. Wciąż wywołuje wielkie emocje i ogromny żal, że ta cała porywająca historia o przekraczaniu własnych barier i przełamywaniu słabości, musiała dobiec końca. Na szczęście, historia Adonisa oraz wyzwania, rzuconego mu przez duet Drago-Drago została zrealizowana sprawnie i satysfakcjonująco.

„Creed 2” to – co zaskakujące – przede wszystkim opowieść o relacjach rodzicielskich, nawet jeżeli rodzice (bądź dzieci) jeszcze (bądź już) nie żyją na tym samym świecie. To momentami wzruszająca, dramatyczna opowieść obyczajowa utrzymana w konwencji kina sportowego – które przebija się jedynie w pierwszych i końcowych częściach filmu. Scenariusz jest wrażliwy i emocjonalny, co stanowi pewne novum w całej serii, chociaż nie zapominajmy, że były to wątki poruszane już w pierwszym „Rocky’m”, a także w piątej i szóstej części.

Jedynie zestawienie panów Drago obudziło moje wątpliwości. Obaj bohaterowie zdają się składać z kartonowych, dwuwymiarowych dykt symbolizujących wściekłość i chęć zemsty. Nie jest to rażące – w obliczu rozbudowanych innych wątków schodzi na dalszy plan – jednak dość mocno kojarzy się ze stereotypowym i krzywdzącym sposobem postrzegania Rosjan przez Amerykanów. Wątek bezwzględnych relacji pomiędzy ojcem i synem, ich motywacje i zachowanie przez większość seansu są najsłabszym, by nie powiedzieć – tandetnie uproszczonym – elementem scenariusza nowego „Creeda”.

Zdjęcie z albumu rodzinnego: ojciec i syn podczas kultywowania wspólnej pasji.

Jest to zabieg celowy, co ujawnia zakończenie filmu. Mocne i bezceremonialne budowanie postaci pozbawionych moralności antagonistów znajduje swoje wytłumaczenie (i zwieńczenie) w scenie finałowej, która dzięki temu zyskuje potężny ładunek emocjonalny. Zakończenie ostatniej walki spina klamrą wszystkie poprzednie części, do których nowy „Creed” bezpośrednio nawiązuje: zarówno 'jedynkę’, jak i czwartą część „Rocky’ego”. Zaserwowany zabieg jest sprytny i poniekąd usprawiedliwiający kiepskie prowadzenie postaci Drago, chociaż uczciwie przyznam, że nie jest to pełna rehabilitacja. Z Lundgrena z pewnością można było wycisnąć nieco więcej, co udowodnił chociażby we wspomnianych już wcześniej „Niezniszczalnych”.

Zaskakujące jest to, że film o Rocky’m Balboa i Adonisie Creedzie przychodzi mi chwalić za wątki obyczajowe. Ale prawda jest niestety taka, że jeśli idzie o sportową stronę tej historii, bardzo trudno było zaprezentować coś, w czym nowy „Creed” mógłby prześcignąć swoich poprzedników. Sceny walk bokserskich prezentują się poprawnie, choć – poza ostatnią – brakuje im znanej z „Rocky’ego” dramaturgii i emocjonalności. Ot, trzepanie się po głowach i jednoznaczne zwycięstwo któregoś z bohaterów. Nagrane dynamicznie, ale bez błysku.

Obowiązkowy, partyzancki trening w stylu pana Balboa. Autorzy filmu – choć się starali – nie nawiązali jednak w tych scenach do poziomu emocji prezentowanego we wcześniejszych częściach serii.

Inna sprawa, że – jak dla mnie – w zwiększaniu tego dynamizmu i dramaturgii zupełnie nie pomaga muzyka. W filmie usłyszymy wspomnianą Thompson i jej popowo-ambientowo-rapowe wycieczki do afroamerykańskiego getta, jest trochę rytmicznego rapu i trip hopu. Bardzo możliwe, że jest to całkiem porządna ścieżka muzyczna utrzymana na wysokim poziomie producenckim i jakościowym – jednak zupełnie nieprzystająca do tego, co zwykle w filmach o „Rocky’m” prezentowała muzyka. Była ona kluczowym uzupełnieniem wielu scen serii, to właśnie dzięki tym filmom świat poznał kultowy „Gonna fly now” (nominowana do Oscara piosenka z pierwszej części), a także rockowy klasyk Survivora „Eye of the Tiger” (pojawił się w trzeciej części).

W przypadku „Creed 2” muzyka pełni rolę dodatkową, najczęściej zupełnie niezwiązaną z treścią filmu. Momentami miałem wrażenie, że jest to trochę próba wypromowania twórczości panny Thompson, która osobiście przygotowała cześć soundtracku. Owszem, zdarzają się momenty, w których muzyka towarzyszy ważnym ekranowym wydarzeniom i próbuje nadać im tempa, jednak w moim przekonaniu wysiłki te były daremne. W porównaniu z tym, co z moimi emocjami robiła ścieżka w poprzednich częściach „Rocky’ego” – w tym nawet ta z 2006 roku – „Creed 2” wypada blado.

Bardzo miłym „oczkiem” puszczonym do widza jest scena treningu w olschoolowej sali Potężnego Micka – to w tych momentach film najmocniej zbliża się do poprzedzającej go, legendarnej serii.

Film jest najdłuższą częścią serii – trwa niecałe dwie i pół godziny. Podczas tego seansu zabiera widza w nowoczesny świat boksu, nawiązując do historycznego jego wyobrażenia, wykreowanego przed laty. Jest standardową (oklepaną) historią sportową, która – ubrana w odpowiedni nawias – nabiera bardzo ciekawego, symbolicznego sensu z perspektywy ogromnej całości, której jest częścią i z której czerpie garściami. „Creed 2” dodaje również coś od siebie – pogłębia portret charakteru uwspółcześnionego głównego bohatera, ma także wiele wątków obyczajowych, które sprawnie przeprowadzają widza przez większość czasu. Wyraźną rysą na tej bardzo dobrej produkcji są mocno uproszczone postaci antagonistów, które w ostatecznym rozrachunku okazują się jedynie narzędziami, użytymi dla zbudowania symbolicznego finału. Finału, który z pewnością zadowoli fanów serii i bohaterów, ponieważ udanie nawiązuje do najlepszych fragmentów całej franczyzy.

Reasumując powyższe, orzekam: „Creed 2” to pełnoprawnie poprawny sequel, który wszystkim zainteresowanym przypadnie do gustu. Niezainteresowanych z kolei z pewnością nie przekona do podzielania fascynacji całością historii, jednak również może zainteresować: ze względu na rozbudowane wątki obyczajowe i fakt, że zbliża się do kina familijnego. Dla każdego coś dobrego, można więc na film wybrać się zarówno z paczką znajomych, kumplem, jak i drugą połówką.

  • Ocena Pquelima - 7/10
    7/10

 

♠ – zdaję sobie sprawę, że wg zasad języka polskiego powinienem imię odmieniać ze zmiękczeniem głosek bezdźwięcznych i zapisywać: „z Rokim, bez Rokiego” ale… nie mogę. Wybaczcie, ale w tym przypadku byłaby to dla mnie profanacja.

 

To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 14

  1. Świetnie się bawiłem na drugiej części, podobnie zresztą jak na jedynce 😉 W teorii wszystkie znaki na niebie i ziemi mówily, że robienie 7 części czegokolwiek ( o ile traktujemy Creed’a jako kontynuacje) nie ma prawa się udać, a tu niespodzianka 😉 Chociaż już sam Rocky Balboa z 2006 był zaskoczeniem 😉

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  2. „Wymaga tego konstrukcja scenariusza, który koncentruje się na ukazaniu więzi pomiędzy Adonisem i Biancą oraz ich prywatnymi problemami – Rocky w ich obliczu pozostaje wciąć obecny, jednak niemalże pozbawiony jakiejkolwiek siły sprawczej.”

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  3. „Sceny odwiedzin Rocky’ego u Adrian są przejmujące.”
    to w koncu adrian czy adrien? 😀

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  4. „Na szczęście, historia Adonisa oraz wyzwania, rzuconego mu przez duet Drago-Drago została udanie nawiązuje do klasyka, została zrealizowana sprawnie i satysfakcjonująco.”

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  5. Cos malo seansow w kinach, chyba w PL ludozerka nie dopisala. Trzeba sie spieszyc, bo na dvd pewnie dopiero wiosna wyjdzie.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. w USA nie jest źle – po pierwszych dwóch tygodniach zarobił 83mln$, wciaz jest na drugim miejscu krajowego BO, więc powinien być sukces. W porównaniu do w miarę porównywalnych (czyli współczesnych) poprzedników jest dobrze: przebił już wynik „Rocky Balboa” (70mln), do pierwszego „Creeda” brakuje niecałych 20 mln$.

      Za to 'foreign’ faktycznie wyglada znacznie słabiej, do tej pory zaksiegowali 11mln$ . Zwykle wpływy zza granicy kształtowały sie na poziomie 40-70 mln$. Ale to pewnie wina kalendarza – w USA debiutował w Święto Dziękczynienia, a w takiej Europie został zagłuszony przez krajowe produkcje i „Fantastyczne Zwierzęta: Zbrodnie Grindewalda”.

      Warto dodać, że to najdroższa część serii – kosztował ~50 mln$, przy 35 dla „Creed” i 24 dla „Rocky Balboa”.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button