Zacznijmy od początku. Czym jest primer?
To słowo występujące w trzech znaczeniach. Primer to elementarz, dzieło zawierające podstawy z jakiejś dziedziny wiedzy. Primer to farba stosowana na niepomalowaną powierzchnię, która ma stanowić podkład dla właściwej barwy, którą nakładamy potem. Primer to także spłonka, znajdująca się w naboju niewielka ilość materiału, którego eksplozja inicjuje właściwy wybuch prochu.
Wspominam o tym nie po to, by podkreślić nieadekwatność polskiego tytułu („Primer” to u nas po prostu „Wynalazek”), ale aby zwrócić Waszą uwagę na fakt, iż każde ze znaczeń tytułu, opisuje jakiś aspekt końcowego dzieła. „Primer” to film będący – i mówię to bez cienia ironii – elementarzem podróży w czasie. Nigdy wcześniej i nigdy później, filmowcy nie włożyli tyle pracy i inteligencji w stworzenie spójnej, poprawnej naukowo i mającej logiczny sens wizji cofania się w czasie. „Primer” jest też dziełem wielowarstwowym, pozwalającym nam obserwować nakładanie przez postaci nowych warstw fabularnych na coś, co było tylko podkładem. I wreszcie „Primer” to film o drobnym wydarzeniu, które wywołuje serię wybuchowych reakcji.
A wszystko zaczyna się niepozornie. Dwóch inżynierów (Aaron i Abe) w wolnym czasie pracuje nad wynalazkiem, który – jak sądzą – pomoże im się dorobić. Wykorzystują pole elektromagnetyczne do redukcji ciężaru przedmiotów zamkniętych w niewielkim pudełku. Wkrótce jednak odkrywają anomalię, która całkowicie przeobrazi nie tylko ich projekt, ale także ich życia. Wewnątrz pola magnetycznego wytwarza się niewielka pętla czasowa. A zatem cofanie się w czasie – choć ograniczone prawami fizyki, przyczynowością i punktem startowym (można cofnąć się tylko do momentu stworzenia i włączenia „wehikułu”) jest możliwe. Ale bez względu na to, jak bardzo starasz się, aby nie zakłócić związków przyczynowo-skutkowych, paradoksy cię dościgną. A może już doścignęły?
Za pomysłem na film kryje się bardzo prosta filozofia, która zawsze charakteryzowała najlepsze dzieła z gatunku hard sci-fi. Nauka nie może być traktowana jako ograniczenie opowiadanej historii, coś, co należy wygładzić, aby nie kłopotać odbiorcy koniecznością zastanawiania się nad skomplikowanymi rzeczami. Nauka – z wszystkimi jej zawiłościami – ma stanowić integralną część historii, napędzać ją i prowadzić do zwrotów dramatycznych. Pod tym względem „Primer” jest absolutnym triumfem. Maleńki film, zrealizowany za 7 tysięcy dolarów jest nie tylko tytułem kultowym w kręgach miłośników science-fiction, ale spotkał się z pozytywnym odbiorem (nieco) szerszej publiczności i został nagrodzony Grand Jury Prize podczas festiwalu filmowego w Sundance.
Oczywiście całą zasługę należy przypisać autorowi filmu, matematykowi, inżynierowi, a przede wszystkim kinematograficznemu samoukowi, Shane’owi Caruthowi. „Primer” to nie tylko jego debiut reżyserski. To film, który redefiniuje to, co rozumiemy pod pojęciem kina autorskiego. Caruth był reżyserem, ale również producentem, scenarzystą, kompozytorem ścieżki dźwiękowej, a na dodatek wcielił się w jedną z dwóch głównych ról. Co ciekawe sprawdził się jako aktor całkiem przyzwoicie, podobnie jak reszta obsady, złożona w większości z krewnych i znajomych reżysera. Doświadczenie pracy nad filmem (i to kolejna warstwa „adekwatności” tytułu) było dla Shane’a Carutha swoistym elementarzem. Autor na bieżąco uczył się zarówno filmowego rzemiosła (podpatrując pracę operatorów i oświetleniowców na planach innych filmów i wyrabiając sobie charakterystyczny, płaski i ziarnisty styl), jak i koniecznej dla stworzenia fabuły zaawansowanej fizyki. A jednak jest to dzieło najzupełniej dojrzałe, zarówno pod względem wizualnym, jak i treściowym. Widać Caruth szybko sobie kolejne lekcje przyswajał.
Najdziwniejsze jest jednak to, że największa zaleta filmu, jest też jego największą wadą. Otóż mamy tu do czynienia z dziełem dwuwarstwowym. Na jednej płaszczyźnie film jest po prostu thrillerem science-fiction. I jako taki – mimo małego doświadczenia twórców – zdaje egzamin. Druga płaszczyzna to zagadka, wyjaśnienie dotyczące kolejności zdarzeń oraz tego… kto jest kim i kiedy. Prościej tego opisać nie potrafię. Piszę, że są to warstwy oddzielne, bo z jednej strony możemy cieszyć się samym thrillerem nie zgłębiając sekretów zbyt głęboko. Z drugiej zaś po prostu nie da się zagadki rozwiązać podczas pierwszego kontaktu z filmem. „Primer” trzeba obejrzeć kilkukrotnie. Bez względu na to za jak błyskotliwą osobę się uważamy, pełne zrozumienie wszystkiego co dzieje się na ekranie nie jest za pierwszym razem możliwe. Pierwszy seans to podkład. Zrozumienie przychodzi później. Dla jednego widza takie podejście będzie powiewem świeżości i udanym eksperymentem. Ale poczucie zagubienia, towarzyszące nam podczas pierwszego seansu, może innego widza zrazić.
Mam jednak takie poczucie, że z filmem należy się zapoznać, bo to dzieło ambitne i ważne. A tych z Was, którzy obejrzą film tylko raz, ale są zainteresowani rozwiązaniem zagadki (albo może raczej – moją jej interpretacją) zapraszam za tydzień, kiedy przedstawię własne bohomazy sporządzone podczas trzeciego seansu. Myślę, że to może być ciekawy eksperyment.
Primer
-
Film - 7/10
7/10
-
Zagadka - 10/10
10/10
Film 5/10
Jeśli po jednym seansie nie wiadomo o co chodzi to znaczy, że scenarzyście coś poszło nie tak. Zagadkę to sobie można wrzucić na jutuba 😉 Film z kategorii „tak zagmatwane, że trzeba obejrzeć kilka razy, żeby ogarnąć, więc film super” – tak wynika z recenzji. Według mnie to raczej „tak zagmatwane, że trzeba obejrzeć kilka razy, żeby ogarnąć, że zmarnowało się kilka godzin życia na średni film”.
Jak ktoś bardzo lubi tematykę podróży w czasie to raz można obejrzeć. Później przeczytać sobie analizę w komentarzach na filmwebie i następnie o filmie zapomnieć. Bo nic oprócz bardzo zagmatwanej historii tu nie ma.
mysz…..ryż….
Oglądałem Primera dawno temu i zupełnie mi nie podjechał. Potem wielokrotnie obijałem się o informacje, że ważny i przemyślany, czego podczas jednego seansu chyba nie dostrzegłem.
Zatem, czekam na kolejny tekst rozprawiający się z zagadkami filmu. Może zmobilizują mnie do powtórnego obejrzenia 🙂