Nie jestem miłośnikiem kina zwanego „dramatem sądowym”, które szczególnie upodobali sobie amerykańscy twórcy. Nie przystaje ono do polskich realiów, a w potyczkach na słowa i kruczki prawne nie odnajduję niczego fascynującego. Owszem, było kilka dobrych filmów tego typu, ale większość z nich nie jest warta zapamiętania. Dlatego, chociaż cenię sobie talent Dyżurnego Afroamerykanina Nominowanego do Oscara (w skrócie DANdO), wzorem polskich dystrybutorów niemalże ominąłem nowy film z Denzelem Washingtonem w roli głównej. Na szczęście swojsko brzmiący tytuł zwrócił moją uwagę i choć sam film pozostawił niedosyt, nie żałuję czasu poświęconego na seans.
Roman J. Israel jest prawnikiem*. Pracuje w niewielkiej kancelarii, gdzie odpowiada za grzebanie w przepisach i całą mrówczą robotę, a jego partner w interesach i szef zarazem, walczy na pierwszej linii frontu, w salach sądowych. Prowadzą przy tym swoją praktykę, kierując się własnym kodeksem etycznym, często podejmując się reprezentacji pro bono. Kiedy więc kolega naszego bohatera mocno podupada na zdrowiu, a jego rodzina rękami szefa potężnej kancelarii zamierza zamknąć nieprzynoszący zysku interes, Roman staje przed dylematem. Sprzedać swoje usługi, porzucając wzniosłe ideały, czy zachować czyste sumienie i być może umrzeć przy tym z głodu?
Początek jest całkiem intrygujący. Głównie za sprawą hipnotyzującej postaci głównego bohatera. Z jednej strony to zamknięta w sobie, mocno zaniedbana „wizualnie” osoba, która w całości oddaje się pracy. Z drugiej strony idealista, gotowy obrazić sąd, jeśli wierzy w słuszność własnych przekonań, albo pospieszyć na ratunek nieprzytomnemu bezdomnemu. Mieszka sam, cały czas słucha muzyki z przenośnego odtwarzacza, w kontaktach z kobietami nie jest w stanie wydusić pełnego zdania, chociaż chwilę wcześniej wygłosił płomienną mowę na temat systemu sądowego. Kiedy więc wpada w korporacyjne tryby, ciekawie jest obserwować jego niedostosowanie do panujących warunków. Tym bardziej, że bardzo szybko okazuje się, jak poważne mogą być konsekwencje działań na własną rękę.
Nie mniej ciekawym człowiekiem jest grany przez Colina Farella George Pierce, czyli nowy szef Romana. Bardzo szybko orientuje się, jak cennym nabytkiem może być dla jego firmy czarnoskóry prawnik. Jego cierpliwość zostaje jednak wystawiona na ciężką próbę przez niesubordynację i niekonwencjonalne zachowania podwładnego. Z początku Pierce jawi się jako sztampowy przedstawiciel krwiopijczej kasty prawników z wielkich miast. Po pewnym czasie przechodzi może nie tyle przemianę, co pewnego rodzaju powrót do młodzieńczego idealizmu. Do końca nie wiadomo, czy Romanowi uda się przywrócić w nim wrażliwość na ludzką krzywdę, czy zwyciężą słupki i zera na koncie. Farell zagrał wiarygodnie, ale sama postać Pierce’a jest według mnie niespójna. Raz trochę karykaturalna i jednoznacznie niemoralna, kiedy indziej podejrzanie „miękka”.
Tymczasem Roman również przechodzi przemianę, zostaje „zdeprawowany” nagłym przypływem gotówki. Zaczyna wątpić w sens swoich przekonań, smakuje życie, którego do tej pory nie znał. Pytanie, czy idealizm oraz dobra sytuacja materialna wzajemnie się wykluczają, to główna oś filmu Dana Gilroya. Jego „Wolny strzelec” dotykał podobnej tematyki, ale w bardziej mrocznym wydaniu. Żądza pieniądza, kryzys moralności, obłuda, to wszystko powtarza się w jego nowym filmie, ale tym razem reżyserowi nie udaje się uniknąć łopatologicznego dydaktyzmu. Filmowa wizja świata jest wyjątkowo jednoznaczna, a teza, że trzeba wybierać między spokojem sumienia a pełnym portfelem w zasadzie jest wyłożona bez głębszego przemyślenia. Tym bardziej szkoda, że w tej zbytniej prostocie ginie ciekawa dyskusja na temat systemu sądowego w Stanach Zjednoczonych, dotycząca nagminnego zawierania ugód zamiast prowadzenia pełnych procesów. Przyznam, że temat mnie zaciekawił, a w filmie to pojawiał się, to zupełnie znikał.
Uwierały mnie te niedostatki tym bardziej, że Denzel Washington zagrał tu jedną z najlepszych ról w karierze, a w przypadku tego aktora powinno to być wystarczającą rekomendacją. Jego postać jest sportretowana fantastycznie, a mnogość drobnych gestów, ruchów, tików, czy nawet sposób mówienia i chodzenia aktor dopracował do perfekcji. Roman jest znakomitym, skomplikowanym bohaterem i na tle nie do końca dobrze napisanej historii jaśnieje podwójnym blaskiem. Nominacja do Oscara w pełni zasłużona i pokusiłbym się o stwierdzenie, że na pewno jest to występ na poziomie Oldmana i Day-Lewisa.
Z pełną świadomością podnoszę ostateczną ocenę o jedno oczko z uwagi na kreację tytułowego bohatera. Film ma swoje wady, nie wzbudza takich emocji jak „Wolny strzelec”, do którego momentami nawiązuje stylistycznie i tematycznie. Jest to jednak kino sprawnie zrobione, angażujące i nie powodujące znużenia, w dodatku okraszone wybitną rolą Washingtona. Nie uwierzyłem w przemiany Romana ani jego szefa, ale uwierzyłem w nich samych. W ostatecznym rozrachunku uważam, że warto ten film obejrzeć.
-
Ocena Crowleya: - 7/10
7/10
*Jak sam tytuł wskazuje. W Polsce nazywamy adwokatów i radców prawnych mecenasami. W USA stosuje się grzecznościowy tytuł giermka (Esq. to skrót od esquire). – przyp. DaeL
lista filmów mastłacz powiększa się, strach wchodzić na filmołeb
Może niekoniecznie „must” ale na pewno lepsze to niż cała masa szeroko reklamowanego badziewia. Film o czymś i porządnie zagrany.
Crowleyu, może przekonam Cię przynajmniej do jednego dramatu sądowego. Bardzo polecam Dwunastu gniewnych ludzi. Kawał dobrego kina.
Widziałem, uważam że to jeden z najlepszych filmów, jakie znam. A oglądałeś telewizyjną wersję z 1997 roku? Obsada wygląda zachęcająco.
Nie, mówię o oryginale z Henrym Fondą. Nie mam pojęcia jak wyszedł remake.