Wydawać by się mogło, że w dobie powszechnej debaty o szeroko rozumianym równouprawnieniu i prawach mniejszości, film o Billie Jean King będzie samograjem. Czy jednak upychanie aż trzech tematów, z których każdy mógłby posłużyć za kanwę oddzielnej historii, do jednego, niezbyt długiego filmu, ma sens?
Główną bohaterkę, światowej sławy tenisistkę Billie Jean King, poznajemy w przededniu utworzenia przez nią i jej koleżanki kobiecej federacji tenisowej WTA. W proteście przeciwko nierównemu traktowaniu kobiet przy podziale nagród w turniejach, panie postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce i uwolnić się spod opresji białych męskich szowinistów, rządzących światowym tenisem. To temat numer jeden. Zanim na dobre zdąży się rozwinąć, przeskakujemy na temat numer dwa, czyli wątek lesbijskiej miłości między King, która była wtedy mężatką, a jej fryzjerką (w rzeczywistości również sekretarką, ale tego w filmie się nie dowiadujemy) Marilyn Barnett. Po kilku zbliżeniach na dwuznaczne, nieśmiałe uśmiechy i krótkiej scenie miłosnej porzucamy jednak i ten wątek, żeby płynnie przejść do trzeciego, tytułowej bitwy (wojny?) płci, czyli pojedynku między Billie Jean a emerytowanym mistrzem Wielkiego Szlema Bobbym Riggsem, który stał się wielkim wydarzeniem medialnym. Te trzy tematy stanowią oś filmu i ich mnogość to chyba największy jego problem.
Każda z trzech składowych historii mogłaby posłużyć za scenariusz dobrego filmu. Powstanie WTA jako forma walki o prawa kobiet w środowisku rządzonym przez obrzydliwie bogatych mizoginów? Świetnie, dawać to! Film o mistrzyni tenisa, która zakochuje się w kobiecie i kontynuuje romans za wiedzą i zgodą męża? W czasach, kiedy upublicznienie takiego faktu groziło całkowitym zawodowym wykluczeniem i społecznym potępieniem, mogłaby to być trzymająca w napięciu historia miłosnego trójkąta. No i wreszcie pojedynek King z ekscentrycznym Riggsem, chociaż sam zajmuje około pół godziny, to droga do niego została pokazana jako kilka telefonów i trochę błazenady ze strony tego drugiego.
W “Wojnie płci” wszystko to potraktowano bardzo skrótowo i w zasadzie prześlizgnięto się po każdym z wątków. Uczucie między King i jej przyjaciółką pojawia się znikąd, żeby jeszcze szybciej zniknąć z ekranu i potem znowu wrócić bez żadnej zapowiedzi. Zero tła, zero prawdziwych uczuć, bez słowa na temat dramatycznych późniejszych wydarzeń, które miały miejsce (próba samobójcza Barnett, proces o podział majątku). Jeszcze mniej jest o powstaniu WTA, co mnie osobiście interesowałoby najbardziej. Amerykanie mają bogate tradycje w ekranizowaniu podobnych historii, które pokazują lub rozliczają amerykański sen. W filmie ograniczono się do kilku pełnych złośliwości dialogów między King a przedstawicielami męskiego tenisa, pokazano słynne zdjęcie założycielek WTA i tyle. Już wszyscy przeszli do porządku dziennego nad nową sytuacją, która przecież wywróciła do góry kołami cały tenisowy świat. Zgodnie z przewidywaniami najwięcej czasu poświęcono meczowi, spłycając przy tym niestety rolę Riggsa i portretując go jako nieszkodliwego błazna. Zdaje się, że cała para poszła w odtworzenie tytułowego spotkania, które stanowiło samo w sobie gigantyczne medialne przedsięwzięcie. I tu muszę przyznać, że efekt robi wrażenie. Co prawda puryści narzekali, że Emma Stone nie przyłożyła się odpowiednio do treningów siłowych w czasie przygotowywania się do roli, ale stylizowane na telewizyjną relację starcie wypadło bardzo naturalnie i efektownie.
Wielka szkoda, że nieudolnie napisany scenariusz i gubiąca wątki historia przesłaniają świetne występy pierwszoplanowej pary. Emma Stone, mocno ucharakteryzowana, potwierdziła, że nagrody za „La La Land” nie były przypadkiem. Jeszcze lepszy jest Steve Carell, który w roli pajacującego, podstarzałego dziwaka czuje się jak ryba w wodzie. Szkoda przy tym, że poza robieniem z siebie idioty, niewiele dano mu do zagrania, bo to jeden z tych typowo komediowych aktorów, którzy z powodzeniem potrafiliby pociągnąć coś więcej. Tym niemniej ten duet, wspomagany przez bardzo poprawny drugi plan, to zdecydowanie najjaśniejszy punkt “Wojny płci”. Swoje robi też odpowiednia stylizacja na pierwszą połowę lat siedemdziesiątych. Stroje z epoki, odtworzone wnętrza oraz kolorowe filtry nadają filmowi autentyczności.
Niestety w ogólnym rozrachunku wady przeważają nad zaletami. Położono scenariusz, który nie dość, że jest chaotyczny, to jeszcze robi wiele rzeczy źle. Jak można traktować na poważnie film, w którym kobiety zakładające jedną z najważniejszych sportowych organizacji na świecie, wbrew wszystkim, ryzykując swoje kariery, pokazane są jako baby plotkujące u fryzjera o ciuchach? Albo jak można pominąć całkowicie historyczne uwarunkowania, które towarzyszyły osobom, będącym w tamtych latach w związkach homoseksualnych? Panie kryją się ze swoim uczuciem trochę jak nastolatki przyłapane na obściskiwaniu w samochodzie. No i wreszcie jeśli o sile kobiet i feminizmu ma świadczyć zwycięstwo aktualnej mistrzyni Wimbledonu i US Open nad 55-letnim facetem, który grał pół meczu w kurtce i lubił obstawiać u bukmacherów własne porażki, to słabo wygląda ta walka płci. A w filmie niestety nie ma nic więcej. Szkoda, że duet reżyserski Jonathan Dayton i Valerie Faris, który wcześniej dał nam fantastyczną i pełną gorzkich refleksji “Małą miss”, tak mocno pokpił sprawę. Szkoda, że starania duetu Stone-Carell zmarnowano przez słabiutki scenariusz i reżyserię.
Wojna płci
-
Ocena Crowleya: - 5/10
5/10
No nie zachęciłeś. Nie będę oglądać
juz wiedzac o czym ten film jest bym nie ogladal chocby tu ktos wystawil 10/10 xD
Czy wątek tej „rywalizacji” nie przypomina czasem słynnego „Człowieka z księżyca” Milosa Formana? 🙂
W jakim sensie? Przyznam szczerze, że Człowiek z Księżyca nie widziałem od co najmniej 10 lat, może dłużej i niewiele pamiętam poza rewelacyjnym Carreyem.
W tym sensie, że tam też mamy – powiedzmy, że „sportowca” – który próbuje upokorzyć wściekłe feministki. 🙂 Tyle że poprzez walki wrestlingu, nie w tenisie.