Łyżwiarstwo figurowe nie jest w naszym kraju najbardziej popularną dyscypliną sportową. Tym niemniej, nawet osobom kompletnie niezainteresowanym pląsaniem po lodowiskach, mogła obić się o uszy historia łyżwiarki Nancy Kerrigan, która krótko przed ważnymi zawodami została brutalnie zaatakowana przez nieznanego sprawcę, co miało uniemożliwić jej start w Igrzyskach Olimpijskich. Później okazało się, że w sprawę zaangażowana była jej konkurentka Tonya Harding oraz jej ówczesny mąż. Stany Zjednoczone żyją tą historią do dziś, bo nigdy nie udało się do końca wyjaśnić okoliczności zdarzenia, a sama Harding została dożywotnio zdyskwalifikowana, chociaż była jedną z bardziej obiecujących młodych amerykańskich łyżwiarek początku lat 90-tych. Ten oraz inne epizody z życia tej barwnej postaci postanowił pokazać na ekranie reżyser Craig Gillespie w swoim ostatnim filmie „Ja, Tonya” (z kretyńskim polskim podtytułem: „Jestem najlepsza”).
Jak przystało na porządną biografię, Tonyę poznajemy u progu kariery, kiedy mama przyprowadziła czterolatkę na zajęcia z łyżwiarstwa i, wbrew protestującej trenerce, kazała jej wywijać piruety. Szybko okazało się, że dziewczynka ma duży talent, ale też odbiega warunkami i sposobem bycia od typowej łyżwiarki. Maltretowana psychicznie i fizycznie przez apodyktyczną matkę, a później przez brutalnego męża, bez użalania się nad sobą i z wielką dozą samozaparcia oraz bezczelności, postanowiła udowodnić wszystkim, że jest najlepszą zawodniczką na świecie. Jako pierwszej Amerykance i drugiej kobiecie na świecie udało jej się wykonać podczas zawodów potrójnego Axla – najtrudniejszy ze wszystkich możliwych do wykonania skoków. Niewiele zabrakło jej też do zdobycia medalu olimpijskiego. Wszystko jednak przekreśliła wspomniana sprawa z atakiem na koleżankę.
Film ma formę historii opowiadanej przez głównych bohaterów i komentowanej przez nich spoza kadru, a także bezpośrednio w stronę widza. Widzimy zarówno stylizowane na autentyczne, współczesne wywiady, które przeprowadzili twórcy scenariusza przed jego napisaniem, jak i łamanie czwartej ściany w trakcie samych zdarzeń, kiedy aktorzy mówią wprost do kamery. Pod tym względem obraz przypomina nieco niektóre dzieła Martina Scorsese i jest to z mojej strony bardzo duża pochwała. W ogóle dzięki niesamowitej dynamice ujęć i całkowicie pozbawionej dłużyzn oraz wolniejszych momentów akcji, a także galerii barwnych, często fajtłapowatych postaci, film wygląda trochę jak skrzyżowanie Kasyna z obrazami braci Coen. Może to nie ten kaliber, ale twórcy wyraźnie czerpali od najlepszych i zrobili to jak trzeba. Warto dodać, że w tle ciągle przygrywa znakomita ścieżka dźwiękowa, stworzona z mnóstwa przebojów lat osiemdziesiątych, co jeszcze bardziej podnosi walory artystyczne. Tu niestety mała, smutna dygresja: nie wolno puszczać wstępu do The Chain zespołu Fleetwood Mac i wyciszyć go w momencie, kiedy wchodzi bas i rozpoczyna się solo Buckinghama. Po prostu nie. W średniowieczu za takie rzeczy karano co najmniej chłostą.
Akcję obserwujemy z perspektywy trojga głównych bohaterów: Tonyi, jej pierwszego męża oraz jej matki. Czasami przez to pewne wydarzenia pokazane są więcej niż raz, bo, jak twierdzi reżyser, nie udało się uzyskać spójnej wersji od osób, o których traktuje film. Zresztą sama bohaterka przyznaje z rozbrajającą szczerością, że nie ma jednej prawdy i każdy ma swoją, a życie i tak robi co zechce. Do dziś nie wiadomo, kto dokładnie zaplanował atak na Nancy Kerrigan, ani czy JaVona Golden faktycznie biła swoją córkę. Każdy mówi co innego i ten brak jednoznaczności reżyser postanowił przekuć w jeden z największych atutów swojego filmu. To widz ma ocenić, kto ma rację, kto był ofiarą i po czyjej stronie stanąć. A może nie stawać po żadnej ze stron? Bo ja odebrałem to trochę tak, jakby autorzy scenariusza celowo nabijali się ze swoich postaci i przedstawili ich jako wyjątkowych prostaków i idiotów. Może w akcie zemsty za to, że nawet po tylu latach nie potrafili się zdobyć na szczerość? Nie wiem, ale zupełnie mi ten zabieg nie przeszkadzał.
Pomimo dość poważnej, smutnej i brutalnej historii, film jest zaskakująco zabawny i… lekki. Albo może nie tyle lekki, co po prostu brawurowo i przebojowo zrealizowany. Dużo jest tu dynamiki, soczystych dialogów, kamery krążącej wokół aktorów, a wszystko dzieje się naprawdę szybko. Dwie godziny mijają niepostrzeżenie i widać tu duże doświadczenie Gillespiego, nabyte przy reżyserowaniu spotów reklamowych. To się po prostu świetnie ogląda. Wiele fragmentów filmu kropka w kropkę odtwarza autentyczne nagrania, czy to wywiadów, czy imprez sportowych. To dodaje mu autentyzmu, chociaż jednocześnie każe zwrócić uwagę na pewne nieścisłości. Skoro już trzymać się maksymalnego realizmu, można było nieco lepiej zrealizować na przykład niektóre ujęcia z lodowiska, gdzie widać paskudnie nienaturalnie wklejoną twarz Margot Robbie na obraz dublerki, albo dziwny kolor kostiumu Harding ze słynnego występu, podczas którego wykonała po raz pierwszy swój potrójny skok. To takie drobiazgi, które jednak uważne oko bez problemu wyłapie i które troszkę psują doskonale skrojony pod niemal każdym względem obraz.
Oczywiście nie sposób pominąć przy tym odtwórczyń głównych ról, bo to one stanowią, być może przede wszystkim, o ostatecznej klasie filmu. Allison Janney, uhonorowana za swoją pracę statuetką Oscara, kradnie każdą scenę ze swoim udziałem. Można co prawda uznać, że jest to postać trochę przeszarżowana i chyba ukazana jednak w krzywym zwierciadle, ale LaVonna w wykonaniu Janney na pewno wejdzie na stałe do kanonu „złych matek” Hollywood. Równie duże brawa należą się Margot Robbie, która znakomicie sportretowała niegrzeczną, wyszczekaną ale i zagubioną oraz ciężko doświadczoną młodą dziewczynę. Nie jest co prawda podobna do Harding fizycznie (prawdziwa Tonya wygląda jak Amy Adams), ale wiele gestów udało jej się odtworzyć z dokładnością godną podziwu. A trzeba przyznać, że miała tu sporo do zagrania – od złości i rzucania „faków” na lewo i prawo, do naprawdę poruszających momentów w trakcie i po procesie w sprawie ataku na Kerrigan. Cieszy mnie, że udało jej się tak szybko po zdobyciu popularności zagrać w filmie, który pozwolił pokazać jej talent aktorski. Mam nadzieję, że nie ostatni raz.
Dobre tło dla obydwu pań tworzą Sebastian Stan (marvelowski Zimowy żołnierz) w roli pierwszego męża Tonyi, a zwłaszcza Paul Walter Hauser jako najbardziej tłukowaty i nieudaczny ochroniarz-zamachowiec w historii kina. Humor, który wprowadzają te dwie postacie, może nie jest najbardziej wysublimowany, ale dzięki nim co chwila rechotałem na widok coraz to głupszych pomysłów.
Ja, Tonya jest filmem kompletnym i świetnie zrealizowanym. Sprawdza się jako biografia, jako dramat rodzinny, sportowy, a nawet jako brawurowa komedia. Ma znakomite role kobiece i skłania do refleksji na temat długiej i ciężkiej drogi do sukcesu. Porusza temat wykluczenia z powodu pochodzenia, rozbijania establishmentu, przemocy domowej i przezwyciężania przeszkód życiowych za wszelką cenę, gwarantując przy tym znakomitą rozrywkę. Szczerze polecam.
Jestem najlepsza. Ja, Tonya.
-
Ocena Crowleya - 8/10
8/10
Dodany do listy na filmweb, tylko zmieniacz czasu zakupim i będzie git.
Rowniez poczulem sie zachecony ta recennzja 🙂
Odpalam jeszcze dzisiaj.
Podzielcie się wrażeniami.
Fajne kino, takie troche moralnego niepokoju. Z jednej strony smieszno, z drugiej straszno. Tonya to fascynujaca postac, zabraklo mi troche bardziej rozbudowanego portretu psychologicznego, czasami az chcialo sie zapytac co ona tak naprawde mysli o swoim zyciu, dlaczego ciagle trzymala sie tego meza,n itp.
Ale tak jak autor recenzji napisal – tworcy chyba postawili na ironie i zosliwosc wobec bohaterow, ktorzy po latach wciaz nie wypracowali spojnej wersji wydarzzen.
Ten film to dobry przyklad na to, ze z prawda jest jak z dupa – kazdy ma swoja. Ocena 8/10 jak najbardziej zasluzona.
Aż trudno uwierzyć, że o takim zerze robi się filmy. Dokąd zmierza ten świat?
Zerze? Dziewczyna była z takich nizin społecznych, że zwyczajnie nie pasowała do szlacheckiego niemal rodowodu, z jakim związane jest łyżwiarstwo figurowe. Jej obecność w tym sporcie i fakt, że w ogóle udało jej się osiągnać jakieś sukcesy to aberracja.
Dla mnie ten film był szansą na dekonstrukcję amerykańskiego snu – bo historia Tonyi dobitnie pokazuje ograniczenia społeczne i obyczajowe, które współcześnie uniemożliwiają realizację podobnych marzeń. To mogła być ciekawa manifestacja, ale twórcy poszli inną drogą: zdecydowali się na czarną komedię w której nie ma pozytywnych bohaterów. Kupiłem i tą wizję, chociaż trochę rozczarowała mnie nadmierna karykaturalność wszystkich zawartych w nim postaci.
Alisson Janney miała rolę banalną, imho niezasługującą na Oscara. Ot, kwaśna mina i patologiczny język w kazdym dialogu. Zdecydowanie bardziej podobał mi się Paul Walter Hauser – był znacznie zabawniejszy i bardziej wiarygodny jako niemal psychopatyczny Shawn.
Również Margot Robbie zrobiła świetną robotę. Dziewczyna ma ambicję żeby nie dać się zaszufladkować ładną buzią i do tego naprawdę duży talent aktorski.
W filmie Tonya jest mocno przerysowana. Oczywiście żaden z niej tytan intelektu, ale daleko jej do postaci stworzonej przez Robbie. No i tak jak pisze Pq, trzeba brać pod uwagę realia, w których żyła. Trochę szkoda, że nie pociągnięto bardziej wątku walki ze związkiem łyżwiarskim, bo to właśnie mogło rzucić trochę inne światło na cała sprawę. A to, że powstał film o Tonyi to akurat nie jest nic dziwnego, bo w Stanach to jest postać (i historia) wręcz ikoniczna. Polecam dokumenty dostępne na Youtubie.
Nie muszę odwoływać się do Youtuba. Z racji wieku pamiętam doskonale tę sprawę. I nie chcę wnikać w te wszelkie niuanse związane z nadzwyczajną estymą jaką darzą amerykanie (jak widać nie tylko) ludzi z nizin społecznych, którym udało się z nich wybić. Takie wybicie się bywa chwalebne, ale niewiele mówi o człowieku. A mi chodziło tylko o to, jakim człowiekiem jest Tonya, a nie gdzie się urodziła. A jakim jest człowiekiem, od zawsze było widać doskonale. Sorry, ale to właśnie ona zachowywała się jak rozkapryszona księżniczka (w odróżnieniu od Nancy Kerrigan – spokojnej profesjonalistki), rozstawiała swoją ekipę po kątach, gwiazdorzyła i starała się cały czas trzymać w świetle kamer. Winiła i oskarżała wszystkich i wszystko tylko nie siebie. Najgorsze jednak, że udział w olimpiadzie wymusiła na związku łyżwiarskim szantażem. A związek okazał się być tak pozbawiony kręgosłupa, że uległ, zamiast od razu wypieprzyć kogoś takiego ze sportu raz na zawsze. Nic dziwnego, że od tamtej pory w łyżwiarstwie figurowym afera goni aferę. A jej poolimpijskie losy? Jakże modne wylewanie pomyj na własną rodzinę (Oprah pozdrawia), wyciek filmu na którym uprawia seks, rozpaczliwe próba zaistnienia w showbiznesie i wreszcie żenujące występy „bokserskie” (niestety, z zakrytym biustem 🙂 ). Wreszcie kończy w jakimś supermarkecie. Czy tak samo jej osoba by fascynowała, gdyby, zgodnie z pierwszym planem, zamordowano Nancy Kerrigan, zamiast „tylko” połamać jej nogę? Nie wiem kto z wtajemniczonych w porę się opamiętał, chciałbym wierzyć, że Tonya.
Ocena w pełni zasłużona – film bardzo dobry. Szczególnie montaż oraz narracja w stylu jakim lubię. I zgadzam się, że Margot bardzo dobrze zagrała. Fajnie, że pokazuje, że potrafi grać i oby jak najwięcej takich ról w przyszłości.
TV alert dla boomerów. 😉 Leci dziś na jedynce o 23.25. Powtórka w niedzielę o 1.45.
dzięki, będę wiedział o której godzinie mam omijać tv z daleka