Seria „Więzień Labirytnu”, oparta na bestsellerowych powieściach Jamesa Dashnera, należy do popularnego wciąż trendu wielkobudżetowych produkcji Hollywood kierowanych do nastolatków. Po ogromnym sukcesie pierwszej częsci „Igrzysk śmierci”, w których na dobre rozbłysła gwiazda Jennifer Lawrence, producenci z Kalifornii prędko zwietrzyli szansę na kapitalizację innych, popularnych powieści młodzieżowych. W 2014 roku zaserwowano widzom „Niezgodną” i „Wieźnia labirytnu” właśnie, który w tym roku doczekał się trzeciej – zapowiadanej na finałową – odsłony.
Wszystkie wymienione serie łączą wspólne motywy wykorzystywane przez twórców: grupa młodzieży przeciwstawiająca się opresyjnemu systemowi, postapokaliptyczna sceneria i mocno podkreślone wątki współpracy, lojalności oraz – obowiązkowo – romanse. Toteż recenzując wspomniane dzieła, należy wziąć pod uwagę pewne ograniczenia i prostotę przyjętej konwencji. Wszystkie te serie to nic innego, jak oparta na podstawowych zasadach popkultury papka, która w założeniu ma odpowiadać dzisiejszym potrzebom młodzieżowej widowni. „Igrzyska śmierci” kończyły swoją opowieść idąc tropem „Harry’ego Pottera” – czyli ostatnią odsłonę, „Kosogłos”, podzielono na dwa oddzielne filmy. Wyniki box office nie pozostawiają wątpliwości – był to kasowy sukces, cała seria zarobiła na świecie grubo ponad 2 miliardy $. Na drugim biegunie znalazła się wspomniana „Niezgodna” – seria zaliczyła obiecujące otwarcie (niemal 300 mln $ pierwszej części), by kompletnie rozczarować finałem – „Wierna” nie zbliżyła się nawet do dwustu milionów, co należy traktować jako spektakularną finansową klapę♠. Pod względem fabularnym, obie serie wydają mi się przykładami na zmarnowanie potencjału. Ciekawy i intrygujący świat z „Igrzysk śmierci” został w miarę kolejnych części zdekonstruowany, a w scenariuszu pierwsze skrzypce zagrały mało zajmujące zwroty akcji i niemal idiotyczne zachowanie głównych bohaterów, z „Kosogłosem” Lawrence włącznie. Z kolei seria z Shailene Woodley od początku jawiła mi się jako absurdalna, została też najsłabiej przyjęta przez krytyków, z czym trudno mi się nie zgodzić.
Gdzieś pomiędzy tymi dwiema propozycjami usadowił się bohater dzisiejszego tekstu, czyli „Więzień labiryntu”. Pierwsza część byłą intrygującym widowiskiem, mocno wzorowanym na „Igrzyskach śmierci”, z tą różnicą, że głównym bohaterem został chłopak – Thomas grany przez Dylana O’Briena, gwiazdę serii „Teen Wolf: Nastoletni Wilkołak”. Wspierany przez grupę przyjaciół wypowiedział wojnę złowrogiej organizacji WICKED, która wykorzystywała młodych ludzi odpornych na działanie wirusa, pustoszącego Ziemię. W drugiej odsłonie zaprezentowano szerszą wizję przedstawionego świata, a bohaterów wrzucono w sam środek rodzącego się buntu przeciwko uzurpatorom. „Więzień labiryntu: Próby ognia” nie powaliło na kolana, ale dawało nadzieję, że seria może utrzymać przyzwoity poziom. Zamknięciem rozpoczętej w 2014 roku przygody jest dostępny od niedawna na Blu-Rayu „Lek na śmierć” – film spełniający wszystkie warunki, by nazywać go udanym finałem serii.
Żeby była jasność – nikt tutaj nie próbuje nikogo czarować. „Więzień labiryntu: Lek na śmierć” nie wymyśla na nowo prochu rozpalającego serca młodzieży. W kategorii „young adult fantasy” sprawdza się jednak zupełnie przyzwoicie, dostarczając wszystkiego co potrzebne, aby młody – i nieco starszy – widz nie potraktował seansu w kategoriach zmarnowanego czasu.
Akcja jest na najwyższych obrotach już w pierwszych sekundach filmu. „Lek na śmierć” rozpoczyna rozbudowana sekwencja widowiskowego odbicia nastoletnich więźniów z transportu kolejowego. Potem jest już konsekwentnie: pościgi, ucieczki przed potworami i służbami porządkowymi opresyjnej organizacji trafiają się regularnie, tworząc logiczny i prosty ciąg wydarzeń prowadzący do finału. Widz nie ma problemu ze zorientowaniem się w sytuacji bohaterów, a następujące po sobie sceny akcji bardzo efektywnie utrzymują go w stanie względnego zainteresowania. I to już jest spory sukces, bo seans trwa ponad 120 minut – pomimo tego przyjemność z oglądania utrzymuje się na stałym, satysfakcjonującym poziomie.
Podobnie mają się sprawy z obsadą aktorską. Omawiana seria już we wcześniejszych częściach prezentowała bardzo przyzwoity poziom „młodych gniewnych” gwiazd dużego ekranu, które zostały uzupełnione ciekawymi kreacjami uznanych już aktorów. W „Leku na śmierć” nie uświadczymy zauważalnego spadku jakości w obsadzie – grający pierwsze skrzypce O’Brien to nie tylko charyzmatyczny i przystojny chłopiec, również pod względem warsztatu aktorskiego wnosi sporo jakości. Jest wiarygodny w swojej roli, a towarzyszący mu główni bohaterowie nie odstają poziomem. Świetnie ogląda się Thomasa Brodie-Sangstera (to ten sympatyczny dzieciak Liama Neesona z „To właśnie miłość”) w roli Newta, nieco rozkojarzonego, lecz bardzo lojalnego i gotowego do poświęceń przyjaciela. W roli Teresy – „zdrajczyni” grupy, która opuściła buntowników by współpracować z WICKED, wystąpiła nieco drewniana w moim mniemaniu Kaya Scodelario, ale jej kreacja to tylko jedna rysa na naprawdę solidnym zestawie młodocianych aktorów.
Z „większych” nazwisk na ekranie możemy śledzić poczynania Giancarlo Esposito, który udanie urozmaicił całą paczkę swoim, nieco dojrzalszym rodzajem buntu. Jest też Patricia Clarkson jako naukowa wizjonerka poszukująca tytułowego leku, która w poprzednich częściach pełniła rolę głównego złego. W omawianym filmie rolę nemezis przejmuję (całkiem udanie) Aidan Gillen, znany wszystkim czytającym nas miłośnikom „Gry o Tron”. Serialowy Littlefinger nie wyróżnia się niczym poza specyficznym tonem wypowiedzi, nie budzi również wielkiej grozy, kiedy już pojawi się na ekranie – ale wydaję się, że nie taka była jego rola w głównej opowieści. Jego kreacja jest oparta na klasycznym motywie szaleńca opętanego żądzą mordu, ale sądzę, że autorzy filmu chcieli położyć jednak większy nacisk na inne elementy scenariusza w kontekście zakończenia serii.
Chodzi mi przede wszystkim o zróżnicowanie metod działania i motywacji, którymi kierują się bohaterowie – film w bardzo sprawny sposób uwidacznia dychotomię pomiędzy młodymi buntownikami, uciemiężanym społeczeństwem, a przedstawicielami autorytarnych rządów i organizacji WICKED. Wszyscy mają – ogólnie rzecz ujmując – ten sam cel, którym jest przezwyciężenie toczącej świat choroby i ustanowienie sprawiedliwego porządku. Każda z tych grup wybiera jednak zupełnie inne metody na rozwiązanie problemu, kieruje się też odmiennymi motywacjami. To zróżnicowanie, oparte na prozie Dashnera, udało się bardzo wiarygodnie odtworzyć na filmowym ekranie. Dzięki odpowiedniej ekspozycji bohaterów, opartej na prostych i oklepanych metodach narracyjnych, udało się zbudować całkiem sensowną historię w – śmiem twierdzić – jednej z lepiej odwzorowanych wizji postapokaliptycznej przyszłości w gatunku „teen movie”. W porównaniu z bezsensownymi zwrotami akcji „Igrzysk śmierci”, czy zupełnie absurdalnej koncepcji społeczeństwa prezentowanej w serii „Niezgodna”, omawiany tutaj „Więzień labiryntu” wypada naprawdę wiarygodnie i przyzwoicie.
Proste środki narracyjne, operowanie znanymi i lubianymi przez widownie motywami w tym przypadku złożyły się na produkt wysokiej jakości. Tym bardziej, że sfera audiowizualna odpowiada współczesnym wymaganiom widzów – efekty specjalne nie kłują w oczy, kilka ujęć i kadrów potrafi zaimponować, a ścieżka dźwiękowa co i rusz przypomina się z charakterystycznym motywem muzycznym. Wszystko jest zatem odpowiednio dofinansowane, nie przeszkadza w odbiorze, a nawet zapewnia kilka pozytywnych bodźców.
Reasumując, trzecia część serii „Więzień labiryntu” została zrealizowana w bezpieczny, lecz umiejętny i sprawny sposób, który zaowocował bardzo udanym, młodzieżowym blockbusterem. Wydaje się, że jest to też najlepsze dotychczasowe zamknięcie sagi opartej na powieściach dla młodzieży, jakie zaserwowało nam Hollywood. „Więzień labiryntu: Lek na śmierć” może okazać się bardzo ciekawą propozycją na leniwe, letnie popołudnia. O ile zrozumiemy kategorię, w jakiej film powstał i dostosujemy do niej swoje oczekiwania, bez problemu unikniemy rozczarowania.
PS. Pisarz uzupełnił swoją historię dwoma prequelami serii i nie jest wykluczone, że w przyszłości do świata wykreowanego przez Dashnera będzie nam dane powrócić.
Więzień labiryntu: lek na śmierć (2018)
-
Ocena Pquelima - 7/10
7/10
♠ – tak słabe wyniki zniszczyły plany producentów, którzy już szykowali czwartą część serii – tym razem z nową obsadą, m.in. z Billem Skargaardem i Naomi Watts na pokładzie. Premiera „The Divergent Series: Ascendant” na razie pozostaje w sferze spekulacji, a w Sieci pojawiły się informacje, że seria ominie kinowe multipleksy i najnowsza jej część będzie… filmem telewizyjnym.
„Po ogromnym sukcesie pierwszej częsci “Igrzysk śmierci”, w których na dobre rozbłysła gwiazda Jennifer Lawrecne”
Lawrence
Spasiba.
Dobry film. Cała seria też lepsza od Igrzysk Śmierci, szkoda że w Polsce mało się o niej pisało i mówiło.
do obejrzenia tego nie jest wymagana jest znajomosc poprzednich czesci? 😛
Kilku rzeczy nie zrozumiesz, bo w „Leku na smierć” kontynuowane są poprzednie wątki i wydarzenia z życia bohaterów.
Także – zalecałbym zapoznanie z całością, tym bardziej, że jest zupełnie zjadliwa i przyzwoita. Pierwsza część jest ciekawa, druga nieco wytraca tempo, ale ten brak rekompensuje multum akcji w „trójce”.
Jezeli zdecydujesz sie obejrzeć tylko ostatnią część to troche zepsujesz sobie tą historię, ale problemów ze zrozumieniem „o co kaman” raczej mieć nie będziesz.
spoko, nie zamierzalem tego ogladac, pytalem z ciekawosci xD
Przeczytałem dwie pierwsze części Dashnera i film mnie rozczarował, rozczarowuje już od dwójki. Jedynka była dobra. Potem zmienili klimat na letniego akcyjniaka. Książka to była tajemnica, mindfuck, wieczne WTF, wieczne zastanawianie się 'o co tu kurde chodzi’. To nie drobna zmiana wątku, to zupełna wymiana nastroju na łatwiejszy!
Pod zdjęciem z młodymi bohaterami jest chyba błąd. Skoro dwójka aktorów doczekała się imion to trzeci też powinien, a nie dostał. Korektor by to poprawił Brodie to nie imię! Swoją drogą też chłopak znany z Gry o tron.
Jakież to błędy, dziwne zwroty akcji i debilne zachowania bohaterów mają wg ciebie 'Igrzyska śmierci’? Jako wielki fan książek Collins oceniam adaptację na 4+. Z chęcią bym się odniósł.
” Brodie to nie imię”
yup, zabrakło dewizu.
„Igrzyska śmierci” od początku „urzekały” wyjątkowo nierealistyczną wizją Panem, przesadnie demonizowaną rolą mediów i kompletnie ogłupionym społeczeństwem, w którym 95% obywateli dostarcza morderczej rozrywki uprzywilejowanej elicie, której przedstawiciele są po prostu kompletnymi idiotami. To się nie trzyma żadnych, nawet ogólnych koncepcji organizacji państwowej, Collins polegla merytorycznie już samym pomysłem. Nawiasem mówiąc, szanuję za przeczytanie dwóch tomów, bo mnie książkowa wersja odrzuciła już po kilku rozdziałach. Językowo to jest poziom Stephane Meyer i E.L. James.
Jeśli chodzi o film, to pierwsza część była ciekawa, bo jeszcze niewiele się o tym świecie wiedziało, bohaterowie mieli jasne motywacje (przetrwać igrzyska), a uzurpator był tajemniczy i groźny. Potem, zwłaszcza kiedy autorka postanowiła powielić ten sam schemat (kolejne, jubileuszowe igrzyska – pomysł wyjątkowo naiwny z perspektywy rządzących i absurdalny dla całej reszty – już wtedy powinien wybuchnąć bunt), cała historia wymknęła się jej z rąk i odsłoniła braki w elementarnej wiedzy na poruszane przez nią tematy. Zwroty akcji szczególnie trącące brakiem pomysłu – telenowelowy kabaret z Peetą i tym drugim Misterem Friendzone, idiotyczne i nieodpowiedzialne zachowanie wiecznie sfoszonej głównej bohaterki, której podporzadkowane są wszystkie inne postacie, no i finałowe rozstrzygnięcie, w którym kreowany na najgorszego złego Prezydent Snow zostaje wrobiony przez Coin…
a jeszcze było całe to kręcenie materiałów propagandowych z kwaśną miną Katniss, które w efekcie prowadzą do podniesienia rebelii, no… ta seria wytraciła tempo i oryginalność. Mogło być fajnie i lekko o dystopii, a wyszło przemieszanie Big Brothera z Mam Talent.
UWAGA SPOJLERY.
No to po kolei. Dwa tomy przeczytałem Dashnera. Collins przeczytałem całość i to z wypiekami na twarzy. Mówienie, że językowo to to samo, co Meyer i James (przeczytane pierwsze części) to absurd! Toż to językowo niebo, a ziemia! Zmierzch i Grey to gimnazjum. Collins to mocne emocjonalne wnętrze przestraszonej i zdeterminowanej dziewczyny z małą ilością radości i minimalną ilością romansu. Cholera, tam od początku do końca nie chodzi o romansowanie. Właśnie zrównanie Igrzysk ze Zmierzchem na tym poziomie wpienia mnie bodaj najbardziej.
Co do wizji świata to można najwyżej czepiać się Collins, że zrzyna od Orwella. Elita władzy za pomocą mediów trzyma resztę za pysk. To klasyczna konwencja antyutopii. Nie pokazują, jak doszło do apokalipsy, więc ciężko się o stan apokaliptyczny czepiać, bo brak danych.
Czepiania się o końcówkę w ogóle nie rozumiem. Snow i Coin byli po jednych pieniądzach. To chyba dobrze, że podkreślono ambiwalentność i niejednoznaczność władzy. Że byli równie bezwzględni. A Snow przegrał, bo nie miał równie dobrego Symbolu Rewolucji, co Coin. Tak jest wiarygodniej.
Głodowe Igrzyska były sposobem trzymania za mordę i straszenie narodu. Organizując Ćwierćwiecze Snow chciał przy okazji ubić buntowników. Zresztą co innego miał zrobić? Anulować Igrzyska i przyznać się do porażki? A bunt zaczął się zaraz po 74 Igrzyskach (to te z pierwszej części filmu).
Jest wyraźnie powiedziane, co sprawiło, że Katniss robiła na ludziach takie wrażenie. I w jaki sposób. Jest powiedziane, co tam robił Peeta, kto go wysłał i po co. 'Fochy’ Katniss? Zdarzają się. Wszak jest nastolatką. Casus Daenerys z GoT. I to nastolatką poddawaną skrajnym emocjom. Ciężko by było zachowywać się dojrzale i spokojnie. Też mnie chwilami denerwowała, ale jej wszystkie sukcesy i porażki to impulsy emocji. Przedstawione wiarygodnie i logicznie.
Na niewymienione z konkretów braki w wiedzy fachowej autorki nie odpowiem. Nie wykluczam, jakieś mogły być.
Big Brother? Może i tak. Przy założeniu, że mówimy o wersji BB, w której chodzi o to, by uczestnicy pomordowali się nawzajem.
Nie miało i nie mogło być 'fajnie i lekko’. Książkowe Igrzyska to POWAŻNA SPRAWA. A film przynajmniej częściowo to uwzględnił.
Trochę za dużo słów, a trochę za mało konkretów w twojej wypowiedzi. Na konkrety jestem w stanie odpowiedzieć. Dziękuję, miłego dnia 🙂
„Co do wizji świata to można najwyżej czepiać się Collins, że zrzyna od Orwella. Elita władzy za pomocą mediów trzyma resztę za pysk. To klasyczna konwencja antyutopii. Nie pokazują, jak doszło do apokalipsy, więc ciężko się o stan apokaliptyczny czepiać, bo brak danych.”
Motyw jest klasyczny, ale jego egzekucja niepełna i niekonsekwentna. Popatrz, jak u Orwella było to zorganizowane: elita i członkowie Partii byli poddani ścisłej kontroli przy użyciu mediów – to był tylko ułamek społeczeństwa, więc pomysł całkiem możliwy do realizacji. Resztę Ocenaii stanowili prole, którym nikt się nie przejmował – cieszyli się niemal nieograniczoną wolnością, a cierpieli na całkowity brak dóbr majątkowych. Tamta konstrukcja społeczna była ściśle kontrolowana przez Partię, ale nie dotyczyło to całego świata i wszystkich ludzi. A w Panem mamy Dystryky, których część przypomina normalnie funkcjonujące państwa, a część kraje dzisiejszego Trzeciego Świata. Dla wszystkich Dysktryktów media pełnią funkcję rozrywkowej papki, przynajmniej w filmie motyw ścisłej, orwellowskiej kontroli nie jest zarysowany. Taka organizacja społeczna, jaką proponuję Collins w Panem nie miałaby racji bytu, bo nie ma w niej narzędzi kontroli, zbiorowego prania mózgu które mogłyby ją utrzymać – jest kilka nieprzemyślanych botaków, które ustalają zasady i już.
Nie twierdzę też, że w „Więzień labirytnu” ma tutaj dużo bardziej sensowne rozwiązania. Ale przynajmniej wiemy, że jest postapo, że jest wirus pustoszący ludzkość i – co naturalne – jakaś tam elita dysponująca zasobami, żeby się przed nim chronić. Proste i nieprzekombinowane.
„Głodowe Igrzyska były sposobem trzymania za mordę i straszenie narodu. Organizując Ćwierćwiecze Snow chciał przy okazji ubić buntowników. Zresztą co innego miał zrobić? Anulować Igrzyska i przyznać się do porażki? ”
Dobra propaganda nie dociska sznura, kiedy społeczeństwo się buntuje – wręcz przeciwnie, wtedy należy utworzyć iluzję ustępstw i pozornego zwycięstwa wśród popierających bunt. Więc tak – „profesjonalnie” to Snow powinien przyznać się do porażki i zaproponowac jakiś, pozornie nowy podział, inną redystrybucję, która w praktyce niczego by nie zmieniła, ale opinii publicznej dała poczucie zwycięstwa.
„Jest wyraźnie powiedziane, co sprawiło, że Katniss robiła na ludziach takie wrażenie. I w jaki sposób. Jest powiedziane, co tam robił Peeta, kto go wysłał i po co. ‘Fochy’ Katniss? Zdarzają się. Wszak jest nastolatką. Casus Daenerys z GoT. I to nastolatką poddawaną skrajnym emocjom. Ciężko by było zachowywać się dojrzale i spokojnie. Też mnie chwilami denerwowała, ale jej wszystkie sukcesy i porażki to impulsy emocji. Przedstawione wiarygodnie i logicznie.”
Ja to rozumiem, ale nie rozumiem dlaczego ta targana emocjami nastolatka miała odpowiadać za powodzenie tak ważnej sprawy, jak rewolucja obalająca wieloletni reżim. Jej rola była rozdmuchana do granic.
Dobra, nie czepiam już. Masz swoje argumenty i logicznie je argumentujesz. De gustibus… 😉
Nie czepiam się, ale się czepiam 🙂
Katniss po pierwsze zakończyła Igrzyska tak, jak wcześniej nikt ich nie zakończył. Wystrychnęła na dudka Kapitol. Może to jej zasługa, może fart, pomoc okoliczności i nieudolność organizatora. To Stworzyło symbol. Stała się swego rodzaju idolką. Takie coś działało zawsze, działa jeszcze mocniej w czasach władzy mediów.
Do kogo by tu ją porównać… Do Joanny d’Arc? Do królowej Jadwigi? Ta pierwsza- de facto- głównie dała się zabić, ta druga głównie leżała pod Jagiełłą, a jedna i druga ma do dziś status legendy. Collins jej roli nie zawyżała. Wszystko od jedzenia jagód, poprzez filmiki propagandowe aż do egzekucji Snowa było Symbolami. Nie jest zresztą powiedziane, że ona odpowiada za powodzenie rewolucji. Nawet Coin to rozumie- inaczej nie wysyłałaby im na 'pomoc’ Peety. Mogła zaryzykować. Martwa Katniss dałaby rewolucji tyle samo, co żywa.
Rozluźnienie pętli po to, by utrzymać reżim? Gorbaczow tego już spróbował. Nie wyszło. Snow spróbował czegoś innego, zacisnął pętlę. To miało szansę powodzenia.
Dystrykty jako państwa? No way! Znowu skorzystam z porównania do ZSRR. Usytuowany w Moskwie aparat władzy jakoś nie miał przez pół wieku problemu z utrzymaniem władzy. Łatwo tłumił prowincjonalne bunty, zaciskał pięść, gdy trzeba było ją zacisnąć. No i co pomogło w końcu obalić reżim (który i tak się chwiał, ale to swoją drogą)? Dwa Symbole. Papież i elektryk. Elektrykowi się udało, nastolatce też mogło 🙂
„labirytnu” w tytule to chyba błąd?
najciemniej pod latarnią… dzięki!
Nie ma za co. I ten sam błąd jest w pierwszej linijce, w nagłówku nad Twoją oceną i w słowach kluczowych. Aż się zacząłem zastanawiać czy to nie jest aby poprawna forma 🙂
Gdzieś pomiędzy tymi dwiema propozycjami usadowił się bohater dzisiejszego tekstu, czyli “Wiezień labiryntu”.
Wiezień
„Ciekawy i intrygujący świat z “Igrzysk śmierci” został w miarę kolejnych części zdekonstruowany, a w scenariuszu pierwsze skrzypce zagrały mało zajmujące zwroty akcji i niemal idiotyczne zachowanie głównych bohaterów, z “Kosogłosem” Lawrence włącznie.”
Trochę racja, ale to jednak naiwna historia dla młodzieży, mnie się ogólnie „Igrzyska śmierci” podobały, chociaz… prawdę mówiąc zupełnie nie pamiętam już co się działo w kolejnych częściach 🙂
Więźnia Labiryntu znam z plakatów, ale jeszcze nie oglądałem. Jak piszecie, że warto, to dam szansę w ten weekend.
A mi się nie spodobał. O ile sceny akcji wyglądały dobrze (autobus!), to fabuła i bohaterowie już tak dobrze nie zagrały i całość wyszła jako nieprzekonujące widowisko. /spoiler/ (Sprawdzam czy działa).
Nie działa. To się tak powinno zapisać.
[spoiler] Jon Snow jest merlingiem[/spoiler]
Inaczej, bo nieczytelnie mi wyszło 🙂
Wpisz w google 'jon snow jest merlingiem’. W piątym, szóstym i siódmym wyszukanym adresie jest wzór pisowni spojlerów.
[spoiler] Jon Snow jest merlingiem[/spoiler]
Dzięki! [spoiler] Gdy oglądałem zakończenie trzeciej części Więźnia zastanawiałem się, czemu główni bohaterowie to ci dobrzy. Z egoistycznych przyczyn przyczynili się do upadku resztki cywilizacji, przy okazji doprowadzając do śmierci tysięcy ludzi, w tym Newta i Teresy (zabicie jej było pójściem na łatwiznę, ze strony reżysera/pisarza). Sama końcówka też nie zachwyca – jej, zniszczyliśmy miasto i będziemy szczęśliwie mieszkać na brzegu morza, super! Pierwsza część była ciekawa, następne to taki biedniejszy Mad Max. Mi akurat powinno się podobać, bo mieszczę się w kategorii „young adult”. Z trzech kolegów, którzy byli ze mną na flimie, podobało się tylko jednemu, który jako jedyny nie widział poprzednich częśći. Ogólnie za bardzo to naiwne jak na mój gust; historia, która nie jest orginalna, tylko taka, która ma się sprzedać (i to wśród grupy nastoletnich czytelniczek, żyjących w epoce mediów społecznościowych, eeh). [/spoiler]
Fajne, lekka seria. Igrzyska smierci omijalem do tej pory szerokim lukiem, a Wieznia Labirynu znam ze strony ksiazkowej (siostrzeniec czytal i jest wielkim entuzjasta), wiec sie przekonalem. Zdecydowanie nalepiej wypadly Proby w Labiryncie na poczatku pierwszej serii, druga czesc troche sie dluzyla, ale poprawili to w trojce. Napakowana akcja i oklepanym heroizmem, ale to sie przyjemnie ogladalo.
Tylko jedna uwaga. Littlefinger zdecydowanie mi tu nie pasowal. To chyba jest aktor jednej roli – dobrze wypada jako tajemniczy intrygant. Kiedy wszystko jest podane na tacy, czar pryska. Jako komandos byl moim zdaniem smieszny i zalosny.
Filmowi dalbym szesc z plusem. Calej serii – siedem.
To co, chyba jednak pora te Igrzyska zobaczyc…
Hmm… powiem szczerze- dla mnie era zjadliwych filmów dla nastolatków skończyła się po „Igrzyskach Śmierci: W Pierścieniu Ognia”. „Kosogłosa” byłam w stanie przetrawić, bo wiedziałam, że materiał źródłowy, czyli ów książka, była bardzo dużym obniżeniem poziomu serii.
Co do „Więźnia Labiryntu” od początku miałam obawy, bo czytałam trylogię i uznałam, że im dalej w las, tym Dashner mocniej kombinuje, aż dostawaliśmy dosłownie twist w twiście w kolejnej niezrozumiałej sytuacji i strasznie bałam się, jak może to wyglądać na taśmie filmowej.
Tak, jak jedynka mi się nie podobała, tak „Próby Ognia” uważałam nawet za dość udane, ale jednak nie kusiła mnie perspektywa obejrzenia trzeciego filmu. Jednak po Twojej recenzji może się na to skuszę, bo muszę przyznać, że mnie przekonałeś. Gdy pisałeś o prostocie, trochę mi ulżyło, bo właśnie tego niepotrzebnego przekombinowania bałam się w „Leku na Śmierć”.
No to czekam na refleksję po seansie – daj znać!