FilmyRecenzje Filmowe

Kształt Wody (2017)

Sezon na oscarowe produkcje powoli dobiega końca – większość nominowanych filmów trafiła już do kinowej dystrybucji w Polsce, niektóre nawet zdążyły już zniknąć z oferty multipleksów, które standardowo skłaniają się ku bardziej nośnym i kasowym tytułom. Również na FSGK.PL zdążyliśmy zaprezentować Wam kilku ważniejszych faworytów w wyścigu po nagrodę Akademii – dzisiaj właściwie zamykamy rozdział absolutnych „must see” tytułem, który zebrał najwięcej nominacji, wyrównując przy tym rekord Gali. „Kształt wody” – najnowsze dzieło Guillermo Del Toro – obsypany został pochwałami przez krytyków po każdej ze stron oceanu, co niestety nie przełożyło się na zainteresowanie tytułem. Frekwencja w kinach nie dopisała. Wśród odbiorców film nie doczekał się porównywalnego entuzjazmu, chociaż trzeba powiedzieć, że nikt go specjalnie nie krytykował: zebrał bardzo solidne, pozytywne recenzje. Przyznaję, że będąc po seansie najnowszego filmu twórcy „Labiryntu Fauna” bardziej skłaniam się ku tej właśnie grupie. Moim zdaniem recepcja najnowszego dzieła Del Toro prezentowana przez widzów jest bardzo adekwatna do oferowanej w nim treści.

Film jest kolejnym przedstawicielem mody na kinematograficzną retrospektywę: tutaj mamy nawiązanie do Tornatore, ale trafiają się też bardziej jednoznaczne cytaty z warsztatu okresu początków kina.

„Kształt wody” jest kolejnym, wymierzonym w konserwatywnie wzdychające do tradycji serca Akademii Filmowej, hołdem oddanym klasyce kinematografii, jej historii i pierwotnym wartościom. Przy okazji jest też nowoczesnym tematycznie, silnie zakorzenionym we współczesnych problemach społecznych, traktatem o nieco przebrzmiałych i oklepanych ideałach. Wszystko zrealizowane jest w formie dopieszczonej wizualnie bajki dla dorosłych z obowiązkowym morałem. Del Toro powrócił tym filmem do korzeni własnej sławy, którą zbudował „Labiryntem Fauna” ponad dekadę temu. Jego najnowszy projekt to bardzo smakowite dzieło, w którym przemieszane zostały artystyczne wizje reżysera (skutecznie utrzymane na wodzy), obowiązkowa kompleksowość wielowątkowej narracji (drugi i trzeci plan wypełnione zostały charakterami) oraz warsztat realizacyjny na najwyższym możliwym poziomie – zarówno aktorskim, jak i technicznym.

Nominowani w trzech kategoriach aktorskich: Sally Hawkins (pierwszy plan kobiecy), Richard Jenkins (drugi plan męski) i Octavia Spencer (drugi plan kobiecy) stanowią tylko pierwszy szereg najważniejszych postaci tego klasycznego dramatu. Elisa Esposito (Hawkins) oraz Zelda Fuller (Spencer) są przedstawicielkami mniejszości – etnicznej, ekonomicznej, a nawet… zdrowotnej. Elisa jest niemową, która – czego dowiadujemy się już w pierwszych scenach – posiada bardzo bogate wnętrze: jest zafascynowana życiem i emocjonalnie stłamszona przez własne problemy z komunikacją. Obie panie pracują jako sprzątaczki w państwowym ośrodku badawczym, do którego trafia obiekt – człekokształtny stwór, którego Amerykanie pojmali w amazońskiej dżungli.

Tutaj wkracza jeden z szerszych planów, mianowicie historyczno-polityczna perspektywa tej historii: mamy okres kryzysu kubańskiego, pierwszy i jedyny moment konfliktu zimnowojennego, w którym USA zdawało się przegrywać wyścig z ZSRR. Kierownictwo w ośrodku badawczym przejmuje Richard Strickland (Michael Shannon), który – co nietrudno się domyślić – pełni w tej opowieści rolę klasycznego, bajkowego nemesis, pozbawionego moralności i opętanego nienawiścią do obcego-wroga. Jest także komunistyczny szpieg pracujący w laboratorium – Dr. Robert Hoffstetler (przyzwoity Michael Stuhlbarg), którego przełożeni prezentują podobną do amerykanów postawę w stosunku do pojmanego „obiektu”. Oś konfliktu jest zatem wyraźnie nakreślona i nie dotyczy rywalizacji supermocarstw, a raczej moralnej walki o podstawowe prawa, wartości oraz stosunek do odmienności. Społeczne nawiązanie do współczesności jest tutaj bardzo wyraźnie i znajdzie odzwierciedlenie również w dalszym rozwoju akcji.

Octavia Spencer w idealnej dla siebie roli – czarnoskórej sprzątaczki, której głównym celem w życiu jest usługiwanie mężowi i niewtykanie nosa w nieswoje sprawy. Biorąc pod uwagę ideologiczny aspekt scenariusza, ta rola wydaje się być niepotrzebna i trywialna. W kontekście rozrywki płynącej z ekranu i przyjemności w odbiorze filmu – jest z kolei niezbędna. Chociaż nominacja to chyba nieco za dużo…

Głównym wątkiem scenariusza jest relacja Elisy z „obiektem”, który okazuje się mieć mnóstwo cech ludzkich. Nawiązuje komunikację z główną bohaterką, dla której jest to z kolei wybawienie od nieustannego skrępowania, które czuje wobec wszystkich „sprawniejszych” od siebie ludzi wokół. Między tymi bohaterami rodzi się uczucie, które będzie przedmiotem kolejnego klasycznego motywu po który sięga reżyser – mianowicie opowieści o zakazanej miłości, która przezwycięża wszelkie bariery w imię wolności. Pod tym względem muszę przyznać, że „Kształt wody” nieco rozczarowuje – chociaż reżyser wielokrotnie bardzo się stara nadać narracji szerszą perspektywę – w dominującej sferze ten film to standardowy romans z wieloma wątkami mającymi nadać mu szerszy kontekst.

Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko dobrze opowiedzianym, zajmującym historiom miłosnym, ale w tym przypadku film zdaje się obiecywać znacznie więcej, niż ostatecznie dostarcza widzowi. Relacje humanoida z Elisą zobrazowane zostały za pomocą kilku urokliwych sekwencji ze znakomitą muzyką w tle. Ogląda się to z przyjemnością, nie ma również problemu ze zrozumieniem kierunku, w którym wątek podążą. Brakuje natomiast większej temperatury rodzącego się uczucia, a samą historię trudno nazwać porywającą. Jest raczej jednoznaczna i lakoniczna. Film nadrabia te braki bogactwem tła – poza spektrum politycznym, społecznym, znajdziemy w nim również jawnie wygłoszoną odę do klasycznej kinematografii: Del Toro sięga po obrazy żywcem wyjęte z „Cinema Paradiso” Tornatore’a, akcja filmu dzieje się bowiem nad salą kinową. Hołd dla złotej i srebrnej epoki wielkiego ekranu przejawia się również w kilku rozwiązaniach formalnych, wzdychających niemal do czasów świetności musicali, czy pierwszych filmowych operetek z lat dwudziestych ubiegłego wieku.

Same superlatywy należą się ekipie odpowiedzialnej za realizację całości. „Kształt wody” jest wizualnie dopracowany do perfekcji, to pełen plastycznej miękkości i pięknie skomponowanych kadrów obraz, któremu towarzyszy znakomita ścieżka dźwiękowa. Efekty specjalnie nie narzucają się feerią pstrokatych barw, są stonowane i używane z rozmysłem. Piękne ujęcia uzupełnia specyficzny filtr zastosowany na taśmie filmowej, jawnie przywołujący klimat produkcji z poprzednich epok. Del Toro nie boi się zresztą bezpośrednio sięgać do historycznego warsztatu, cytując archaiczne już dzisiaj rozwiązania formalne, by całości „Kształtu wody” przydać nieco uniwersalnego charakteru. Zabiegi stosowane są z wyczuciem i elegancją, są zdecydowanie bardziej wyważone niż chociażby w nieuczesanym, zeszłorocznym „La La Land”, toteż nie może dziwić wysyp oscarowych nominacji w kategoriach technicznych – w wielu przypadkach wydaje się, że „Kształt wody” będzie murowanym kandydatem do statuetki (zdjęcia, kostiumy, scenografia, montaż dźwięku).

Postać „obiektu” – bardzo wyraźny klucz dla opowieści, jednak z drugiej strony wiążę się z nią pewien niewykorzystany potencjał. Rozwój relacji pomiędzy „nim” a Elisą, został przedstawiony bardzo lakonicznie, co ostatecznie odbiło się na emocjonalnej stronie finałej części filmu.

Pod względem muzycznym również czeka nas podróż do przeszłości. Akcja filmu toczy się pod dyktando charakterystycznego motywu przewodniego, który przywołuje na myśl klasyczne musicale lat dwudziestych. Melodia jest zgrabna, adekwatna do klimatu filmu i odpowiednio chwytliwa, by zapaść w pamięć podczas dwugodzinnego seansu. Za muzykę odpowiedzialny jest Alexandre Desplat – wielokrotnie nagradzany kompozytor, którego Akademia już odznaczyła za „Grand Budapest Hotel” w 2015 roku – a porównując chociażby te dwa dzieła, wydaje mi się, że Francuz tym razem wzbił się jeszcze wyżej w skali swoich możliwości kompozytorskich.

Piękny anturaż „Kształtu wody” został dodatkowo wzbogacony przez kilka silnych kreacji aktorskich, które pozwalają mu stawać w szranki w niemal każdej kategorii filmowego rzemiosła. Uzupełniając maestrię wizualną „Kształtu wody” znakomitym aktorstwem, reżyser (który jest także odpowiedzialny za scenariusz) dokonał udanego zamachu na Akademię – ilość trzynastu nominacji do Oscara po prostu nie może dziwić.

Sally Hawkins jest bardzo wiarygodną marzycielką o uroczym uśmiechu i szerokich zdolnościach do ekspresji. Jej relacja z „obiektem” potraktowana została nieco skrótowo, ale stało się to kosztem większej ilości miejsca dla szerszego planu, w którym wyróżniają się Jenkins i Spencer. Postać Elisy jest kluczem do całej historii, a jej determinacja i walka silnie rezonują ze współczesnym, zrywającym ze stereotypami sposobem postrzegania kobiecości.

Sally Hawkins i kadry – pięknie skomponowana, świetnie odegrana rola w wyjątkowo subtelnym obiektywie Dana Laustsena. Ten film warto jest „obejrzeć”, dla samych doznań wizualnych. Pani Hawkins zagrała na poziomie nominacji, lecz nie zwycięstwa w Oscarach.

Chociaż w pierwszym planie kobiecym widzieliśmy w tym roku prawdopodobnie role lepsze (Streep z „Czwartej Władzy”, Ronan z „Lady Bird”, McDormand z „Ebbing…”), nie ulega wątpliwości, że za swoją kreacją pani Hawkins zasłużyła na wszelkie branżowe wyróżnienia. Z kolei Octavia Spencer wnosi do filmu tyle samo kolorytu, co obowiązkowego „odhaczenia” postaci wkrojonej w politpoprawny plakat. Wprost idealnie sprawdza się w roli czarnoskórej sprzątaczki, pogodzonej ze swoim miejscem w rasistowskim i patriarchalnym świecie. Pomimo, że swoją kreacją nie wnosi zupełnie nic nowego do scenariusza (można nawet powiedzieć, że bardziej reprodukuje pewien utarty stereotyp), to w kontekście bajowej historii – wciąż stanowi jego potrzebne ubarwienie i ciekawe tło dla reszty postaci.

Silna kobiecość i dążenie do emancypacji Elisy zostały przez Del Toro skontrastowane z pełną niezdecydowania i rozkojarzenia postacią konformistycznego Gilesa, w której występuje Richard Jenkins. Jako niesforny, niemal pozbawiony atrybutów męskości przyjaciel głównej bohaterki, aktor prezentuje szeroki wachlarz ekspresji, a jego wiarygodna spolegliwość szybko wywołuje sympatię widza. Przemyślana charakterystyka i odpowiednie użycie postaci to jedna z największych zalet – i jednocześnie wad omawianej produkcji.

Richard Jenkins, czyli nominowany do Oscara za rolę będącą antytezą męskości. W zestawieniu z Hawkins tworzą ciekawy duet na planie, a ich wrażliwość i delikatność ostatecznie zamieniają się w największą siłę tych postaci.

Z jednej strony formalnie wszystko trzyma się klasycznego, bajkowego kanonu i film nie zaskakuje widza w nieprzyjemny sposób – wszystkie postaci są barwne, wyróżniają się na tle innych i w naturalny sposób wzbudzają emocję. Z drugiej strony, patrząc na ideologiczny wydźwięk skonstruowanej tutaj opowieści, otrzymujemy dość jednoznaczny w wymowie komentarz na temat współczesności. „Kształt wody” teoretycznie jest tylko niezobowiązującą wycieczką do odmiennego świata z pogranicza baśni i dramatu, jednak odbijający się w tym zwierciadle obraz współczesności może rodzić pewne wątpliwości. Del Toro spełnia zatem gatunkową powinność uprawianego formatu – bajka ma posiadać morał i dawać jednoznaczne wskazanie etyczne. Trudno jednak podejrzewać, że z zaproponowaną przez reżysera wizją zgodzi się większość publiczności – pomimo lekkiej formy dotyka przecież sfery bardzo newralgicznej.

Nominację dla Jenkinsa można jak najbardziej zrozumieć, ale skoro tak, to koniecznie trzeba wyróżnić jeszcze Michaela Shannona, znakomitego aktora, który pojawiając się na ekranie nieustannie budzi niepokój i nie pozostawia wątpliwości co do złej natury swojej postaci, imić Stricklanda. Pozbawiony sumienia potwór, jak nazywa go w pewnym momencie Giles, jest postacią celowo uproszczoną do kilku cech charakteru, która wyraźnie reprezentuje konserwatywną wizję świata zastanego, oraz jego przyszłości. Również w tym wątku można doszukać się komentarza do współczesnych wydarzeń w Stanach Zjednoczonych, co w ogólnym ujęciu pozwala już określać „Kształt wody” mianem symbolicznej szpili wbijanej przez Hollywood współczesnym ideologicznym demagogom, a także rządzącym. Nie jest to przekaz nachalny, a jego subtelność wypada tutaj docenić – Del Toro z jednej strony wyraźnie oddaje cześć klasyce i tradycji, a z drugiej jednoznacznie krytykuje konserwatyzm, ksenofobię i wszelkie zamknięte postawy, zachęcając w swojej opowieści do odwagi i oporu przed własnymi ograniczeniami.

Moje wątpliwości budzi jedynie konstrukcja ról męskich, które w całym scenariuszu potraktowane zostały mocno protekcjonalnie i przedmiotowo, co przecież jest jednym z podstawowych zarzutów dotyczących wykorzystania płci pięknej. Del Toro wyraźnie odwrócił te proporcję, a ja nie jestem przekonany, czy jest to właściwa metoda rozwiązania problemu: równouprawnienie nie polega przecież na dyskryminacji którejkolwiek ze stron.

Jeden z moich ulubionych aktorów – Michael Shannon (wspaniały był chociażby w niedawnych „Zwierzętach Nocy”) dostał tutaj rolę bezwzględnego oprawcy. Sprawdził się znakomicie.

Pomimo nagromadzenia wielu wątków, „Kształt wody” – podobnie jak większość recenzowanych ostatnio oscarowych propozycji – zachowuje lekkość przekazu i przyjemność w odbiorze. Nie jest rozwleczony ponad miarę, nie ucieka się do ideologicznych, pompatycznych ekspozycji i manifestów – jak wspomniałem wcześniej: przez większość seansu konsekwentnie pozostaje romantyczną historią o zakazanej miłości prowadzącej do wyzwolenia. Trudno jednak sądzić, żeby siła oddziaływania tej historii tkwiła w samej opowieści. Wykorzystany tutaj motyw jest już opatrzony i – w gruncie rzeczy – mało porywający. Prawda jest taka, że w warstwie scenariuszowej, jakkolwiek bogatej i pełnej świadomych nawiązań czy to do klasyków, czy współczesności, „Kształt wody” pozostaje jednak wciąż tym samym daniem, które kinomaniacy konsumowali już wielokrotnie. Bajką dla dorosłych, mającą przypominać o najważniejszych wartościach w życiu, oferującą odskocznie w świat fantastycznych marzeń i artystycznych wizji skrojonych na miarę niezobowiązującej intelektualnie rozrywki. Pod względem formalnym jest to dzieło bliskie sztuce. Pod względem fabularnym – pięknie opowiedziana, lecz mocno już oklepana legenda.

Na zakończenie muszę zatem odnieść się do „Kształtu wody” z dwóch, nieco spolaryzowanych punktów widzenia. Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że jest on filmem urokliwym, wartościowym i po prostu bardzo dobrym. Pod wieloma względami osiąga najwyższy poziom realizacyjny, jest uzupełniony świetną muzyką i dobrym aktorstwem. Z drugiej strony, trudno jest rozprawiać nad zachwytem wywoływanym przez tą produkcję – bo poza sferą audiowizualną omawiany film zachwytu nie wywołuje. Fabularnie jest jedną z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy, opowiedzianą w sposób godny maestrii, ale wciąż opierającą się na znanych, oklepanych motywach i postaciach.

Pod względem audiowizualnym film prezentuje najwyższy możliwy poziom. Nominacje w kategoriach technicznych powinny zamienić się na co najmniej kilka statuetek Oscara.

Z pewnością warto docenić sprawność scenariusza, jednak nazywać go wybitnym, czy wizjonerskim jest przesadą, ponieważ operuje wokół wtórnych problemów, nie wprowadzając wiele nowej treści. To pięknie opowiedziana historia, o zauważalnie odmiennym, nieco kobiecym szlifie, uwypuklająca wartości, z którymi na co dzień się w życiu nie spotykamy. Zdecydowanie trzeba zapoznać się z tym filmem, bo obiektywnie rzecz ujmując jest jednym z najważniejszych wydarzeń minionego sezonu. Gwarantuje również sporą dawkę pozytywnych wrażeń, również estetycznych. Podchodząc do niego wystarczy nie spodziewać się nadzwyczajnej wybitności, a raczej nastawić na piękną podróż z miłością na pierwszym planie. Wydaje mi się też, że nie warto zwracać uwagi na ideologiczne wycieczki kreowane wokół „Kształtu wody”, bo nie one są tutaj najważniejsze.

Kształt Wody (2017)
  • Ocena Pquelima - 7/10
    7/10

Post Recenzum: W kontekście wyścigu po Oscary – nie spodziewałbym się zwycięstwa w najważniejszych kategoriach dla „Kształtu Wody”. Tak się w tym roku poukładało, że większość oscarowych hitów, choć tematycznie bardzo zróżnicowana, w ostatecznym rozrachunku zdaje się prezentować podobny, wysoki poziom. Żaden film jednak w moim przekonaniu nie doskoczył do ogólnego wrażenia, jakie pozostawił po sobie porywający „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”. „Czas mroku” był kameralny, ale z kapitalną rolą Oldmana. „Lady Bird” bardzo świeże i przyjemne, lecz nieco zbyt obyczajowe, by uznać go za znakomitość. Podobnie jest z „Kształtem wody” – produkcją przede wszystkim zachwycającej wizualnie i na tej podstawie zasługującej na uwagę widzów.
W kategoriach aktorskich również prezentuje wysoki poziom, do którego konkurencja jednak doskoczyła. Muzyka i scenariusz mogą się moim zdaniem liczyć, bo oba przypadki spełniają oscarowe kryteria. Natomiast w kategoriach technicznych – tutaj już spodziewałbym się co najmniej kilku statuetek.

To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 12

  1. Raaany, dluzej sie nie dalo? 🙂 obiadu nie starczy na przeczytanie.
    ale z ogolna ocena sie zgadzam.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
        1. Nie takie zwykłe. To z dużym powodzeniem może być jedna z najbardziej współczesnych baśni w XXI wieku.

          Dlatego na ocenę liczbową w skali 1-10 proponuję zawsze patrzeć z dużym dystansem i świadomością, że jest ona często wynikiem potężnych kompromisów i uproszczeń w ocenianiu. Ocena „właściwa” dzieła to właśnie treść recenzji, w przypadku „Kształtu wody” miałem tych przemyśleń i istotnych wątków aż tyle, ile widać w krytycznym tekście powyżej. A i tak nie zmieściłem wszystkiego, co mógłbym o filmie powiedzieć.

          Spojrzałem przed chwilą na nasze liczbowe noty dla oscarowych hitów: trzy po 7/10 (Post, Phantom Thread, Darkest Hour), raz 8/10 (Lady Bird) i jedynie Sithfrog wyłamał się dając „Ebbingowi” maksymalną notę. Patrząc z boku można pomyśleć, że ostatnio recenzowaliśmy kilka niezłych filmów i jeden wyraźnie lepszy.
          Tymczasem wszystkie one były bardzo dobre i wszystkie zasługują na najwyższą uwagę widzów. Ich różnorodność sprawia, że każdy jest zupełnie inny, każdemu też czegoś brakowało (moze poza Ebbing, który był zbliżony do dzieła kompletnego) – tymczasem łączy ich zbliżona nota. Prawda jest jednak taka, że te filmy są nieporównywalne – zupełnie inny ciężar ma wątek społeczno-polityczny w Darkest Hour, zupełnie inny w The Post, a „Kształt wody” to coś z jeszcze bardziej odmiennej beczki. Nawet „Dunkierka” i „Darkest Hour” teoretycznie opowiadają o tym samym momencie w historii IIWŚ, a to zupełnie różne, niedające się porównywać dzieła. Ocena liczbowa jest tylko wypadkową subiektywnych emocji doznawanych w trakcie i po seansie, nie ma w niej miejsca na wyszczególnienie rzeczy wybitnych przy pominięciu mankamentów – no, chyba że będziemy pluć na lewo i prawo „jedynkami” i „dychami”, niczym dziecko domagające się zauważenia.

          Dlatego uważam, że warto było rozpisać się nad tymi filmami, podkreślając ich najważniejsze elementy i uwypuklając – czasem bardzo skromne – braki. Oceny liczbowe są zdecydowanie bardziej dla fanów miniaturyzacji i „lajkowania”-szybkiego oceniania wszystkiego co się nawinie, dla recenzenta czasami stanowią absurdalne wyzwanie. Gdybym mógł to bym z nich zrezygnował 🙂

          To mi się podoba 0
          To mi się nie podoba 0
  2. O ile „Labiryntem Fauna” bylem zauroczony, tak „Ksztalt Wody” strasznie mnie wynudzil. Czekalem na koniec filmu. Historia byla nieciekawa.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  3. Kształt Wody to taka zrzynka z kilku różnych filmów, a główny wątek to typowa baśń. Takie baaardzo naciągane 7/10. Ale za ten seks z rybą film trafia na moją listę „nigdy więcej”.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  4. Zabrakło mi wspomnienia o 'Hellboyu’ od Del Toro. Dużo osób piszę o 'Kształcie wody’ jak o nieoficjalnym prequelu postaci Abe Sapiana. I to wcale nie jest takie głupie skojarzenie. Mogłeś jakoś do tego nawiązać 🙂

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Nawiązanie do „Hellboya” jest oczywiste: ten sam Doug Jones, wyraźne podobieństwo kostiumu (moja pierwsza myśl: kostium im został, więc go wykorzystali :)), podobnie prowadzona postać subtelnego wrażliwca.. Tyle, że ognisty supermacho Hellboy tu się nie pojawia, tu mamy po prostu inny żywioł. Owszem, film jest elegancki, świetnie zagrany i z przesłaniem, ale nie wywraca duszy na lewą stronę. To po prostu dobry film.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  5. Faktycznie, jest to ciekawy wątek o którym jednak nie miałem pojęcia – Hellboya znam tylko z niekończących się powtórek w TV, w całości oglądałem chyba tylko pierwszą część, ale nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Cały cykl mam gdzieś w odmętach listy „do nadrobienia w wolnej chwili, która nigdy nie nastąpi”… 😉

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Jestem zawiedzony zwyciestwem tego filmu. Szkoda, ze Akademii zabraklo odwagi cywilnej, zeby nagrodzic naprawde rewelacyjne „Trzy Billboardy za Ebbing”.
      Ksztalt wody stanie obok La La Land I Artysty, wsrod najbardziej bezjajecznych zwyciezcow Filmu Roku. Lipa :/

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button