Dotychczas na FSGK.pl prezentowaliśmy Wam filmy warte uwagi, recenzowaliśmy nowości kinowe, czy próbowaliśmy zachęcić do zapoznania się z kinową klasyką. Tym razem trochę zmieniamy optykę: dzisiaj chcemy Was przed czymś przestrzec. Tym „czymś” jest polska szkoła komediowa XXI wieku, która – jak pewnie niejeden z Was zauważył, ma się nijak do dokonań złotej ery peerelowskiego bareizmu, czy młodych-gniewnych dekad przełomu wieków, kiedy królowały produkcje, takie jak „Kiler”, „Sztos”, „Poranek Kojota”, czy „Chłopaki nie płaczą”.
Wszyscy wiemy, że komedie romantyczne to gatunek skarlały, bardzo rzadko wybijający się poza cancerogenną żenadę, nawet jeśli chodzi o światowe produkcje. Nasze kino zdołało nas pozytywnie zaskoczyć chyba tylko względnie udanymi „Listami do M.” oraz nieco mniej zajmująca kontynuacją świątecznego hitu. Na pozostałych obrzeżach komediowego gatunku nie jest wcale lepiej – polscy producenci z regularnością szwajcarskich zegarków raczą widzów różnymi wariacjami na temat januszowych wakacji w Egipcie („Last Minute”), frywolnego życia korpoidiotów („Wyjazd integracyjny”), czy popłuczynami po gatunku komedii gangsterskiej („Weekend”, „Volta”).
Znamienne jest, że mamy na tym – mało prestiżowym, przyznacie – polu pewne znaczące osiągnięcia. Dla przykładu, taka „Kac Wawa”, została swego czasu dostrzeżona przez zagraniczne media. Otrzymała tytuł „najgorszego filmu 3D świata„, co pewną nobilitacją przecież jest. I pewnie właśnie temu filmowi należy się równie zaszczytne wyróżnienie zawarte w tytule niniejszego tekstu. Ale takie postawienie sprawy byłoby zbyt oczywiste, żebym mógł je bezwiednie przyjąć. „Kac Wawa” to właściwie abominacja, a nie produkcja filmowa. Dlatego dzisiaj przyglądamy się innemu przypadkowi. Do pewnego czasu istniała bowiem pewna świętość, która niecałe trzy lata temu dokonała aktu całopalenia i autoprofanacji. I właśnie o niej będzie dzisiaj mowa. Cały projekt jest wart odnotowania co najmniej z dwóch względów. Po pierwsze, ogromnego potencjału warstwy fabularnej i równie wielkiego potencjału personalnego wśród twórców zaangażowanych w produkcję. Po drugie, ze względu na skalę rozczarowania, w jakiej całe to przedsięwzięcie okazało się tragifarsą.
Zacząć muszę od rzeczy dla mnie absolutnie najważniejszej – kocham oglądać Stuhrów. Uwielbiam warsztat aktorski – tembr głosu, specyficzną intonację, fantastyczną grę ciałem i rewelacyjną wiarygodność, jaką nadają swoim postaciom. Bez dwóch zdań uważam Jerzego Stuhra za jednego z najwybitniejszych polskich aktorów wszech czasów i od lat ubolewam, że Maciejowi zabrakło możliwości zagrania czegoś równie ponadczasowego, jak jego tacie. Zawsze zrzucałem to na karb słabej kondycji polskiego przemysłu filmowego, a rewelacyjne kreacje młodszego ze Stuhrów w „Pokłosiu” Pasikowskiego, a także w „Obławie” tylko mnie w tym zdaniu utwierdziły.
Dlatego też, dowiedziawszy się że ojciec i syn zabierają się za sportretowanie polskiej rzeczywistości ostatnich pięćdziesięciu lat, że oboje grają tam główne role i mając w pamięci bardzo udaną, również wspólną „Pogodę na jutro”, aż zacierałem ręcę czekając na premierę. „Obywatel” miał w założeniu opowiadać o przemianach ustrojowo-społecznych naszego kraju w perspektywie satyrycznej, miał to robić z właściwą twórcom swadą, ironią i dystansem. Byłem przekonany, że – nawet w przypadku niepowodzenia projektu – będzie to film zabawny, warty uwagi i co najmniej przyzwoity. Mina mi zrzedła już w 1/3 seansu, a teraz – po trzech latach, które minęły od premiery kinowej – muszę otwarcie przyznać, że mamy tu do czynienia z największym nieporozumieniem od czasu, kiedy większość rodaków uznała „Dzień Świra” za znakomitą komedię obyczajową.
Przede wszystkim – „Obywatel” nie jest portretem, ani nawet satyrą. To naszkicowana przez beztalencie karykatura polskiej rzeczywistości, która w dodatku sama w sobie jest słabym filmem. Słabym pod względem aktorskim – szczególnie partie Jerzego Stuhra, które wyglądają jak żywcem wyjęte ze wspomnianej „Pogody na jutro”. Samo w sobie to nie musiało być wadą, gdyby ta wtórność miała w sobie jakiś większy sens, ząb i chociaż odrobinę charyzmy tego wybitnego aktora. Nie ma. Starszy Pan Stuhr prezentuje na ekranie energię i zaangażowanie porównywalne z profesorem powtarzającym ten sam wykład codziennie od 45 lat. W ekranowej ambiwalencji wtóruje mu również syn Maciej, którego równie dobrze mógłby zastąpić ręcznie animowany model ze styropianu.
Doprawdy, „Obywatel” jest dziełem słabym w praktycznie każdym elemencie filmowego rzemiosła. Nie śmieszy, a smuci. Niemal od początku męczy odbiorcę, ze względu na notoryczną przypadłość głównego bohatera do wpadania w co raz to większe tarapaty, a potem pogrąża się jeszcze bardziej, kiedy jako widzowie odkrywamy, że za tym ciągiem pozornie niezwiązanych ze sobą sytuacji… rzeczywiście nic się nie kryje. Pusty przekaz, sprowadzający się do lekceważącego podważania kolejnych etapów najnowszej historii Polski, przy czym podważanie to zrealizowano w sposób rozczarowująco niewiarygodny.
Bohaterowie występujący w filmie są czarno-biali jak szkice koncepcyjne storyboardu, nie ma w nich najmniejszej głębi, a podejmowane przez nich działania celowo przejaskrawione. I całkowicie pozbawione realizmu. Małżonka Jana Bratka to stereotypowy babsztyl ze świątecznej opowieści rozwiedzionego stryjka po drugiej flaszce: wyzuta z empatii i przepełniona tonami żółci roszczeniowa egoistka. Matka z kolei jest chodzącym archetypem nadopiekuńczości. Ojciec – narodowym socjalistą i antysemitą. Działacze Solidarności to społeczni prowokatorzy, politycy są skorumpowanymi gnidami, a działacze partyjni oderwanymi od rzeczywistości komuchami. Jeden wymiar, zero grania konwencją, zero miejsca na interpretacje. Wspólnym mianownikiem tej płaskorzeźby jest oczywiście główny bohater-lebiega, na którego zwyczajnie nie da się patrzeć. Wszystkie sytuacje przedstawione w „Obywatelu” stanowią nieudaną i niewiarygodną karykaturę rzeczywistych wydarzeń, do których autorzy filmu się odwołują.
Czarę goryczy przelewa natomiast wymuszona symbolika filmu. Operująca niejasnymi, nielogicznymi i po prostu nieprzemyślanymi narzędziami sprawia, że oglądając to dzieło miałem wątpliwości, czy w jego produkcji brał udział ktokolwiek posiadający filmowe wykształcenie(!). Dla przykładu: Główny bohater ulega wypadkowi, po którym cały film ma zagipsowaną (sic!) twarz, chociaż w tej konkretnej scenie wyraźnie widać, że nic mu się w głowę wielkiego stać nie mogło. Cały zabieg służy tylko i wyłącznie jako furtka do żenującego, symbolicznego powiązania metafory maski i symbolu narodowego w ostatniej scenie filmu. Sztuczne i pretensjonalne niczym sztuka współczesna w gównianym wydaniu. Jest tego zdecydowanie więcej – poza jednorodnymi postaciami mamy do czynienia z banalnymi nawiązaniami do kontrowersyjnych wydarzeń historycznych, których dobór nie odsłania żadnego jednoznacznego klucza, ani idei za nim stojącej (vide zupełnie niezwiązany z konwencją i treścią filmu wątek żydowski w końcówce).
Co jakiś czas oglądamy też nużące i infantylne wizualizacje marzeń sennych o utraconej miłości, które wplecione zostały chyba tylko po to, aby zaprezentować cycki jednej z aktorek. Ewentualnie, żeby spróbować powielić efekt osiągnięty przez Koterskiego w „Dniu Świra”, ale Proszę Państwa, tam przecież był znakomity scenariusz.
Motywy zastosowane w omawianym filmie są sztampowe, niewiarygodne i uderzająco trywialne. W pewien sposób rozumiem zarzuty dotyczące antypolskości „Obywatela” – ogólną konkluzją jego historii jest bowiem farsa przejawiająca się na wszystkich etapach budowania współczesnej Polski.
Doprawdy, nie wiem co to miał być za film. Ciekawa koncepcja została w nim pogrzebana przez niezrozumiałe intencje twórców, którzy chyba pozbawieni radości z wykonywania zawodu stali się już tak zgorzkniali w stosunku do otaczającej ich rzeczywistości, że całkowicie stracili z nią jakikolwiek kontakt.
Porażka.
Na szczęście również finansowa – dziś już o „Obywatelu” nikt nie pamięta.
No dobra, ja pamiętam.
I niestety, długo nie zapomnę.
Obywatel (2014)
-
Ocena Pquelima - 2/10
2/10
PS. Gdyby ktoś pytał, dlaczego 2/10, a nie najniżej?
Nie mam serca. Mam sentyment do aktorów.
I dlatego ten jeden punkcik, żeby chociaż troszkę ich wyróżnić od innych poziomów mułu. Wszakże może kiedyś napiszemy o „Kac Wawie”.
Czyli będziemy teraz mieli na fsgk masochsitę? 🙂
Masochista byłby mną, gdybym miał więcej czasu i mniejsze poszanowanie do własnej prywatności w Necie 😉
Znam ten kanał od bardzo dawna, chyba jeszcze nie zbieral 30k wyswietlen pod filmami. Jak wszystko w dzisiejszym internecie – początki miał super, ale ostatnio formuła się wyczerpuje.
Zatem, odpowiadając na pytanie – nie. nie dam się zaszufladkować 🙂
Tak to prawda. Polecam sobie oglądać jeden z pierwszych odcinków, a potem jakiś najnowszy. Niby wszystko to samo, a jednak różnica jest ogromna niestety.
Jako wzorowy subskrybent zmuszony jestem bronić honoru Masochisty! Mimo że formuła może się wyczerpywać, to Mieciu nadrabia chociaż tym, że teraz jest jednym z zabawniejszych gości na polskiej tubie 😉
Honoru Miecia nie mam zamairu podważać, po prostu powtarzanie po raz 20 tych samych wniosków i jazda z głupotami filmowymi musiała się w końcu opatrzeć i znużyć. Autor w pewnym momencie staje przed problemem koniecznosci ewolucji wypracowanego stylu, bo się widzowie zwyczajnie przyzwyczajają, a i jemu kończy się repertuar. To naturalne i… smutne zarazem.
Na miejscu masochisty zajałbym się teraz recenzjami innych filmów, może jakimś surrealem lub po prostu popieprzonymi produkcjami Lyncha, czy Jarmusha. Np takie odkodowywanie bursztynowych twórców pewnie wyszłoby mu zabawnie. Z polskiego dna wyciągnął już wystarczająco dużo fejmu.
Pamiętam jak byłem na tym w kinie i pamiętam, że na siłę próbowałem znaleźć sens w tym filmie. Pomyślałem – prześpię się, jutro pełen świeżego umysłu na coś wpadnie. I tak do dziś jakoś zostało…
„Jak się pozbyć cellulitu” też nie było takie złe z polskich komedii?. Czekam na recenzje francuskich komedii ?
to ten film ze słynnym cytatem mecwaldowskiego?
chyba kiedyś widziałem, ale nie zapadł mi w pamięci, więc pewnie tragiczny nie był. tytuł natomiast już jak najbardziej: „Jak się pozbyć cellulitu” – toż to klasyczny clickbait dla kobiet :]
Raczej „ten film ze słynnymi cytatami Dominiki Kluźniak” ;>. Ten film to akurat wyjątek potwierdzający regułę. Gorsze komedie kręcą już tylko Amerykanie…. Chociaż nie, jednak Polacy…
Adam Sandler kontra Mariusz Pujszo?
Raczej nie ma porównania 😉
dla mnie najsmutniejsze jest, że nawet nasi dawni mistrzowie w jakiś magiczny sposób stracili już umiejętność rozbawiania widowni. I to dotyczy prawie wszystkich – Machulskiego (jak można zjechać z poziomu Seksmisji/Kilera do Volty?), Koterskiego (Baby są jakieś… beznadziejne), nawet Tyma (Ryś!). Zupełnie jakby ktoś odebrał im Kryształy Mocy.
w przypadku Tyma to byl jego debiut rezyserski i chyba sam uznal, ze w ogole mu to nie wychodzi, bo nie podejmuje dalszych prob. Koterski jednak mial slabiutkie dwa ostatnie filmy, wiec moze sie jeszcze odbije. najsmutniejsze jest to co sie stalo z Machulskim – gosc prawie od 20 lat kreci totalne g***. zupelnie jakby ktos go podmienil…
Polski satyryczny Sok z Gumijagód się skończył, nowe pokolenie nie wyrosło, a starsi dojrzeli i dorobili się nieco bardziej sceptycznego spojrzenia na życie (czeka to nas wszystkich). Nawet taki Czarek Pazura jak się wziął za reżyserie, to wrócił z tarczą.
Brakuje dobrych scenariuszy, okazało się ze bez tego ani rusz. Tzn. zawsze tak było, ale dopiero teraz dotarło to do twórców – wczesniej branża pisała komedie, dzisiaj pisze się tragedie. I najcześciej również z tragicznym skutkiem.
Taki „Poranek kojota” i „Chłopaków…”, czyli dwa największe sukcesy Olafa Lubaszenki napisał rodzynek Mikołaj Korzyński, który nigdy później nie wrócił do zawodowego scenopisarstwa (jest muzykiem, synem kompozytora – jak Kuba Brenner 😉 ).
Nie, no przepraszam, najwyżej od 12 lat. W końcu Vinci był całkiem niezły.
Lubaszenko zrobil jeszcze bardzo fajne e=mc2, a potem przestal krecic filmy… no bo sorry, ale sztos 2 to tez byla porazka
oj nie byl. nie bronil sie nawet wtedy – teraz bym sie bal z nim zmierzyc 😉
Vinciego chyba nie widziałem… tzn. na pewno miałem stycznośc podczas niejednego wieczoru przed telewizorem, ale żebym się skupił i obejrzał od A do Z – nie pamiętam.
Mnie tam z XXI wieku jeszcze podobał się „testosteron”
I jeszcze Job był dobry
Panowie wybacza, ale serio?
Bo porownywanie tych filmow (byly co nnajwyzej niezle) z takim kilerem czy chlopaki nie placza, to troche jednak brzmi jak zart 🙂
Z „Jobem”, „Testosteronem” (który zresztą jest po prostu średnią ekranizacją świetnej sztuki), czy nawet taką „Wojną polsko-ruską” (w gruncie rzeczy przerobiną na komedię książką Masłowskiej), tragedii nie ma. To nie jest tak, że same gnioty wychodzą, ale jednak – jak pisze tolkien – zjazd jakosciowy jest mocny i odczuwalny.
Jeśli nie znacie, to polecam jeszcze kultowy w pewnych kręgach „Czas surferów” ze znakomitą kreacją Bogusława Lindy. Ten film bardzo pozytywnie mnie sego czasu zaskoczył.
Kiedys chcialem obejrzec, ale po kilku(nastu?) negatywnych opiniach znajomych i krytykow, odpuscilem. Teraz bede juz omijal szerokim lukiemm!
jak widze mlodego Sztura to mam odruch wymiotny – takiej nienawisci do drugiej czlowieka za to ze ma inne poglady niz nasza wielka gwiazda to ze swieca szukac 😉
A co to za aktorka szczuła cycem w tym filmie?
Jaśmina Polak – aktorka teatralna z raczkującą karierą filmową, o ile w ogóle jest nią zainteresowana. Grała cośtam m.in. w „Hardkor Disko”, czy „Mieście 44”, ale zbyt wiele na temat warsztatu nie da się powiedzieć. U Stuhrów także – służyla raczej jako eksponat.
W filmie można też pooglądać Sonie Bohosiewicz i jeszcze 2 inne aktorki. Ale to nadal nie jest wystarczający powód, żeby warto było go oglądać 😉
Tym bardziej, ze wszystko mozna znalezc na stronach poswieconych rozneglizowanym polskim aktorkom w filmach 🙂