No… to nadrobiłem przebój z zeszłego roku. I na co mi to było? Balet! Lubicie balet? To bardzo specyficzna forma sztuki, albo się to kupuje w całości, albo wcale. Chyba niewiele osób ma tak, że balet to może i owszem, ale niekoniecznie… Podobnie jest z musicalami. To raczej kino dla wybranych. Nie potrafię się emocjonować na serio kiedy ludzie na ekranie – mający czasem bardzo realne problemy – nagle wstają i zaczynają sobie pląsać i śpiewać. Jest w tym coś infantylnego i od razu cała imersja idzie się kochać. Tym bardziej nie miałem ochoty na La La Land, który pretendował do historycznego sukcesu w liczbie Oscarów. Wygrał nawet główną nagrodę (najlepszy film). Co prawda na całe dwie minuty, ale… zawsze coś.
Historia jest prosta, ale to wcale nie wada. We współczesnym Hollywood spotyka się młoda aktorka Mia i młody jazzman Sebastian. Obydwoje marzą o wielkiej karierze. Właściwie to bardziej ona. On chciałby otworzyć własny klub i grać to co lubi, a nie „takie rzeczy, że jeszcze mi wstyd”. Trochę się lubią, trochę się kochają, życie rzuca im kłody pod nogi. Nihil novi. Reżyser, Damien Chazelle, zrobił po prostu musical-laurkę dla wszystkich innych musicali. Składa im hołd i nawiązuje do tych najbardziej znanych. Muszę przyznać, że widać tu sporo wysiłku włożonego w produkcję. Film jest kolorowy, wesoły (ale też słodko-gorzki), naprawdę nieźle pomyślany, poskładany i udźwiękowiony. Nie jest jednak doskonały.
Czasem jest słabo z synchronizacją ust do piosenki. Kilka razy to dość mocno zgrzyta. Tak samo jak miks lat 50tych czy 60tych z współczesnością. Czuć tu jakąś niespójność, ale nie wiem jak to jaśniej określić. To czysto subiektywne odczucie. Mniej subiektywny jest natomiast lekki chaos w scenariuszu. Chłopak Mii wyskakuje niczym filip z konopi w połowie filmu, a z dialogów wynika jakoby byli parą już jakiś czas. Za chwilę znów znika i już do tematu nie wracamy. Po co to było? Podobnie rzecz ma się z konwencją. Po godzinie Chazelle zapomniał, że kręci musical i mamy klasyczny melodramat na zmianę z komedią romantyczną. W zasadzie sam nie wiem czy to wada czy zaleta. Przynajmniej przestali śpiewać…
…albowiem Ryan Gosling śpiewa tak, że nóż się w kieszeni otwiera, a rower sam jeździ po piwnicy. Jego głos brzmiał znajomo, ale nie mogłem sobie przypomnieć z czym się kojarzy. Zamknąłem oczy podczas piosenki i JEST! Kermit Żaba! Podobny nosowy styl śpiewania i ten sam talent. „Talent”. Ryan – aktor specyficzny, ale (m.in. przeze mnie) uwielbiany – gra w zupełnie innym filmie niż cała reszta obsady. Znudzony, wycofany, momentami przesadnie egzaltowany. Bardzo mocno starał się przekonać mnie, że jest muzykiem zakochanym w jazzie. Za mocno. Wyszło sztucznie i sztampowo. W każdym jego słowie, geście jest jakiś fałsz. Nie widziałem Sebastiana na ekranie, widziałem Goslinga próbującego mnie oszukać. Do tego stopnia, że nawet między nim a Mią (Emma Stone) nie ma chemii! Przecież w „Crazy Stupid Love” ich związek był pokazany rewelacyjnie, a iskry sypały się na lewo i prawo. Nie wiem jakim cudem tutaj nie wyszło. Znów częściowo winię scenariusz, bo (uwaga, lekki spojler!) „nie możemy być razem, ja jadę na trzy miesiące do Paryża, a Ty pracujesz i oszczędzasz na klub” to dość banalny powód, żeby dwoje kochających się ludzi odeszło od siebie. Albo się wcale nie kochali, albo „scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić”.
Tym bardziej, że Emma Stone jako Mia jest rewelacyjna. Śpiewa nieźle, a jako niespełniona aktorka zdecydowanie przekonała mnie do trzymania kciuków za happy end. Mimo niedoskonałości scenariusza, który z uporem godnym lepszej sprawy próbuje postać spłaszczyć. „Chcę być gwiazdą, muszę chodzić na castingi, to takie poniżające” – wiem, upraszczam, ale głębi w tym wielkiej nie ma. W każdym razie Oscar zasłużony i Stone po raz kolejny udowadnia, że jest jedną z najlepszych aktorek tego pokolenia.
La La Land to nie jest zły film. To solidnie zrobiony i po prostu ładny hołd dla klasyki musicali, ocierający się o autoerotyzm Hollywood. Stąd brak zdziwienia na ilość nominacji i cały ten szum. Fabryka Snów kocha filmy o sobie (patrz: „Artysta”). Niestety, fatalna kreacja Goslinga i nieznośne chwilami stężenie banału (końcówka!) sprawiają, że raczej nie obejrzę Kra Kra Kraju drugi raz. Nie pomaga też brak jakiejkolwiek piosenki czy melodii, która wpada w ucho na dłużej. Godzinę po seansie nie pamiętam żadnej, a to nie świadczy dobrze o musicalu, prawda?
La La Land
-
Ocena SithFroga - 6/10
6/10
Żaba się nie zna.
Film z pięknymi, młodymi i utalentowanymi ludźmi. Wiadomo od razu, że mu się nie będzie podobał 🙂
Czuję się powalony ciężarem waszych merytorycznych argumentów 😀
Mi się film podobał, dawno nie widziałem dobrego musicalu (może dlatego, że mało oglądam :)). Co do zapamiętania piosenek to co najmniej dwie pamiętam bez szczególnego przypominania, a oglądałem La la land zaraz po premierze :p. Na pewno kawałek z Johnem Legend (jak dla mnie wymiata) no i City of Stars, które jest chyba takim tematem przewodnim 🙂
Ja kojarzę sam tekst „City of stars” i melodię do tych trzech słów, a potem już nic dalej 😛
Trochę zachwyt nad tym filmem (poza oczywistą chęcią wypromowania w celu osiągnięcia kasy) przypomina mi zachwyty nad „Artystą”- filmem nudnym, przewidywalnym i nie wnoszącym nic nowego (chociaż i tak lepiej, że wygrało to dzieło, a nie tragiczne, niesłusznie wychwalane Służące). Ale wygrał dzięki temu, że przypomniał, iż kiedyś filmy nie miały dźwięku, względnie dzięki odkurzeniu filmów o takiej samej tematyce, znacznie zresztą lepszych. Przede wszystkim kłania się tu Deszczowa Piosenka. Podobnie jest z La la Land. Ktoś nagle sobie przypomniał, że mamy inne gatunki muzyczne niż prymitywny rap czy powtarzalny pop, a na dodatek człowiek wymyślił coś takiego jak musical! Ach coś niesamowitego. Problem jednak w tym, że akurat w tym dziele nie ma nie tylko nic odkrywczego, ale na dodatek wykonanie jest średnie. Nie jest to oczywiście najgorszy film, ale gdyby oscary tak jak być powinny przyznawane byłyby wybitnym dziełom, to La La land nie powinno być nawet w nominacjach.
No tak, Artysta to przykład idealny, bo tak widzę ten cały zachwyt nad La La Land. Hollywood kocha filmy o niewolnictwie, holokauście i o samym sobie. A jak jeszcze jest kolorowo, sentymentalnie i z happy endem to już nie kwestia czy dostanie Oscara tylko ile statuetek.
La La Land to średni film i taki sobie musical. Zrobiony według mnie nieźle, sprawnie, ale bez jakiegoś „wow”. To już Chicago było nieporównywalnie lepsze.
Musical jest o tyle specyficznym utworem, że definiuje go jak bardzo utwory wpadają w ucho przeciętnego widza. Wszyscy znają motywy ze Skrzypka na Dachu czy Upiora w Operze, natomiast czy LA La land ma takie utwory? Nie są złe, można ich posłuchać, ale wątpię, żeby za parę lat przecietny słuchacz po paru taktach bez problemu je rozpoznał.
No właśnie. Ten film jest doskonałym przedstawicielem kategorii „nie jest zły, dobry wcale”. Chociaż Emma zagrała naprawdę fajnie.
Powinno być „filip z konopi”, bo kiedyś filipem nazywano zająca. Dzięki za recenzję, a nie kolejny pean. Teraz mam szansę z dystansem podejść do tego musicalu i wreszcie go obejrzeć. Dzięki 🙂
Ha, w recenzji Atomic Blonde poprawiłem, a tutaj został Filip. Mea culpa, już koryguję. Dzięki za czujność.
Sam film nie jest zły (6/10 to nadal pozytywna ocena). Jak bardzo lubisz musicale to nawet 7/10, ale nie widzę tu tych wszystkich zalet, o których mówiono w trakcie wrzawy oscarowej. Coś mnie ominęło 🙂
Ciesze się, że w końcu ktoś ma podobne zdanie do mojego 😉 Byliśmy z narzeczoną i ot dobry hołd dla musicali itp. Jak mi kolega z pracy powiedział, że się popłakał na końcówce, to mało go śmiechem nie zabiliśmy 😀
Na tej końcówce przewróciłem oczami tak, że prawie zobaczyłem swój mózg. Ten zabieg z „co by było gdyby” wydawał mi się wciśnięty na siłę i jakiś taki tani, czerstwy, zaplanowany na wzruszenie widza, ale bez żadnej subtelności. Takie „patrz i płacz”.
O to to! 😉
Wow, żaba wytrzymałeś cały film gratuluje. Ja dałem radę pół godziny i wyłaczyłem.
Wytrzymałem, ale po pierwszej godzinie miałem kryzys, nie powiem 😛
Wreszcie opinia podobna do mojej! Obejrzalam chyba wszystkie recenzje (lub pseudorecenzje) na yt i kazdy mial gwiazdki w oczkach mowiac o lalalandzie. A dla mnie to bylo raczej „meh…”. Ni ziebi ni grzeje, drugi raz na pewno na to nie spojrze. Byc moze hype, jaki byl na ten film, spowodowal zdecydowanie za wysoko postawiona poprzeczke, a moze po prostu nie trafia do mnie ta cala fabula. I nie mowie tu o relacjach miedzy bohaterami, bardziej zgrzyta mi fakt, ze wystarczylo odbebnic pare castingow, poplakac sie po nieudanym wystepie autorskim, pojsc na „ten jeden, jedyny casting, po ktorym na pewno wszystko sie uda” i cale Hollywood stoi przede mna otworem! O ile bardziej kupilabym cala te historie, gdyby Sebastian mial swoj klub, nie jakis super, nie taki do ktorego chodzi „smietanki i elita elit”, tylko taki swojski z jego muzyka, Mia skupilaby sie na wystepach z jakas wieksza grupa np w teatrze i zyliby sobie spokojnie. A tu na sile musieli wcisnac dramat, ze jak czlowiek odnosi sukces, to jest niezrozumiany i samotny i kazdy jest z nim tylko dla jakis korzysci. Takich „gwiazdek” jak Mia skaczacych z castingu na casting jest opor (juz lepiej ten aspekt pokazal sitcom Przyjaciele w postaci Joeya), wiec dlaczego akurat ja mieliby zauwazyc? Dlaczego akurat ona mialaby odniesc ogromny sukces a koles grajacy calkiem spoko muzyke juz nie? Tyle pytan a tak malo checi na poznanie odpowiedzi… No i ta koncowka….
Ludzie dzięki kampanii medialnej jeszcze przed obejrzeniem zaczęli film uwielbiać i później jakoś poleciało. To tylko jeden z przykładów jak łatwo można nami manipulować.
No właśnie. Odbiegnę od tematu, ale tylko na chwilę. Kilka m-cy po otwarciu Amazona w Polsce był artykuł w pewnym medium jaki w Amazonie wyzysk i niewolnictwo straszne. Otworzyłem, przeczytałem i z tekstu wynikało, że nie jest dobrze, bo każą tam ludziom… pracować. No i dają jeszcze jakieś obiady za złotówkę i darmowy dojazd, ale zdecydowanie za mało przerw na fajkę. Gdyby tylko płacili, dali więcej przerw, zostawili pozostałe plusy, ale nie kazali pracować… no raj.
I tak samo Mia. Musi chodzić na castingi, na wiele castingów. Straszny dramat. Nie do wyobrażenia. Emma dała radę aktorsko, ale najpierw nie miałem za grosz sympatii dla niej, a potem wręcz chciałem, żeby jej się nie udało. Bo najpierw zarzuciła sprzedawanie się Sebastianowi, a potem sama poszła w „komerchę” na całego. I to kosztem uczucia. Hipokryzja pełną gębą. Jeśli ona miała być tu główną protagonistką to coś mocno nie wyszło.
Dokladnie! Z tego co pamietam, to zarzucala Sebastianowi, ze go wiecznie w domu nie ma. Nosz… Trzeba bylo sobie znalezc couch potato a nie czlowieka z pasja, ktory chcial grac, zarabiac, by zapewnic takze i jej lepsze zycie. Wtedy ona moglaby chodzic dalej bezproduktywnie na castingi majac ten spokoj ducha, ze rachunki zostana zaplacone. Nie unosic sie duma, ze jednemu wychodzi kariera a drugiemu nie. Po prostu przyjac na wiare, ze kiedys moze przyjdzie moje 5 min, ale chwilowo trwa 5 min mojego faceta i dobrze by bylo, by mial we mnie wsparcie i zrozumienie liczac, ze odwzajemni to, gdy to ja bede przez moment na swieczniku. Showbiznes jest kaprysny. Daleko nie szukajac Elizabeth Taylor byla dziecieca gwiazdka, ktora ze wzgledu na swoj dojrzaly wyglad grala duzo starsze osoby. Lecz gdy ukonczyla kolo 30 lat, okazalo sie, ze nikt nie chce, by grala 40-latki, bo nie ma na takie role zapotrzebowania i skonczylo sie zlote eldorado. Ilez to razy slyszalo sie prognozy, ze ktos ma ogromny talent i na pewno zablysnie, a potem gasl jak iskierka (chociazby aktor grajacy Kevina samego w domu- ma tak dziwne imie i nazwisko, ze go nie napisze w obawie przed przekreceniem). W takich chwilach po bolesnym upadku potrzebne jest wsparcie i podpora w bliskich osobach. Mia chciala tylko brac, nie dajac praktycznie nic w zamian.
No właśnie, jak tu być empatycznym wobec takiej postaci na ekranie? Nie da się, a mam wrażenie, że twórcy chcieli uzyskać trochę inny efekt.
Matko jak zobaczyłam, co recenzujesz to już się bałam, że będę musiała przestać mieć ulubionego recenzenta – a tu proszę, jak zwykle krótko, merytorycznie i na temat 😀 uwielbiam Twoje teksty 🙂
ThimGrim, is that you?
Wybacz, ale nie znam 😀
Dzięki wielkie, od takich słów aż chce się pisać dalej!
Cieszę się, że ktoś podziela moje zdanie na temat La la land i śmiało o tym pisze w sposób składny i rzeczowy. Niestety mainstream podłapał, że ten film to arcydzieło i każda inna opinia jest hejtowana. Zgadzam się w zupełności, nie jest to tragiczny film, ma swoje lepsze momenty i elementy, ale generalnie kompletnie nie sprostał oczekiwaniom po nakręceniu tej całej bańki wokół niego. I nawet nie będąc fanką musicali, widziałam lepsze. Najbardziej bolał brak chemii między głównymi bohaterami, o tyle zadziwiający, bo przecież aktorzy się znali od dawna i już mieli na koncie udaną współpracę w rolach romantycznych.
No właśnie tego nie pojmuję zupełnie. Przecież ich relacja w Crazy Stupid Love aż kipiała od feromonów! A tu jakby się pierwszy raz widzieli i niespecjalnie polubili, ale kazali im udawać uczucie. Zakładałem, że wiele może mi się nie spodobać, ale nie, że akurat Stone i Gosling wypadną nieautentycznie w roli zakochanych.