Kolejny film na podstawie prozy Dana Browna jest lepszy od poprzedników. Nie oznacza to jednak, że jest dobry. A nawet przeciętny. Jednak najlepiej opowiedzieć wszystko po kolei. Dla tych, którzy chcą się zapoznać z krótkim pierwszym wrażeniem z filmu, albo uważają, że cały tekst jest TL:DR, zapraszam do obejrzenia mojej przygotowanej na gorąco recenzji w biegu, na końcu artykułu.
Najpierw pozytywy – to mógł być dużo gorszy film. Naprawdę – niedawno obejrzałem Anioły i Demony nie mając pojęcia z jaką kupą będę miał do czynienia. Wymęczyłem to dzieło do końca, tak abym zapoznał się z poprzednim filmem tuż przed obejrzeniem nowego, gdyby pojawiły się jakieś odwołania. Daremny był to trud, gdyż oba filmy łączy praktycznie tylko główny bohater. I nic poza tym. Anioły i Demony uderzyły mnie dziesiątkami głupot, tak na gruncie naukowym jak i religijnym, groteskowymi wrogami, przewidywalnością i nudą. Z Inferno jest trochę inaczej. Też jest filmem durnym i płytkim, ale ogląda się go nieco lepiej. Tym bardziej żałuję, że sięgnąłem po oba poprzednie filmy, gdyż nie są zupełnie potrzebne, aby obejrzeć ten.
Film zaczyna się dosyć ciekawie. Langdon budzi się w szpitalu i nie ma pojęcia gdzie jest, ani co robił przez ostatnie dwa dni. Nie ma czasu jednak zastanawiać się za długo, gdyż pojawia się seksowna karabinierka – killer i zmuszony jest uciekać. Od tego czasu film zasadniczo nie zwalnia już tempa – co wychodzi mu na dobre, gdyż nie mamy już zbyt dużo czasu na myślenie, dostrzeganie głupot, dziur logicznych, niekonsekwencji w zachowaniu bohaterów oraz zastanawianie się co się stało z tym całym Ignacio.
Intryga i fabuła, przynajmniej dla mnie stoi o punkt, dwa wyżej niż w poprzednich filmach. Brak tajnych organizacji spiskowych oraz bohaterów z trzecim dnem upraszcza intrygę, przez co nie powoduje ona uczucia zażenowania. Przyznam uczciwie, że nie przeczytałem żadnej z książek Dana Browna, ale po adaptacjach filmowych nie mam wcale ochoty po nie sięgać. Jednak, wnioskując z filmów w każdej z książek musiał być dosyć charakterystyczny plot twist. Oczywiście nadużycie tego mechanizmu sprawiło, że w trzecim filmie zwrot akcji jest już całkiem przewidywalny i nie wywołuje niespodzianki. Sam finał był niepotrzebnie przeciągnięty, jednocześnie balansując na krawędzi totalnej śmieszności. Dramatyzmu było w nim tyle co kot napłakał. Nie chcę się już jednak znęcać nad wyimaginowanymi, głupi działaniami agentów WHO, bo nie jest to nawet tego warte.
Śledztwo prowadzone przez naszego dzielnego profesora i jego sztampowego dla serii sidekicka przebiega podobnie jak w poprzednich filmach. Nawet sugerowane przez panią doktor problemy z jasnym myśleniem nie przeszkadzają mu kojarzyć i łączyć faktów w zupełnie nieprawdopodobny i nielogiczny sposób. W filmach na podstawie Dana Browna wieje fałszem na potęgę. Naprawdę mam wrażenie, że grany znośnie przez Toma Hanksa bohater nie dysponuje wiedzą, ale rozwiązania przeczytał z udostępnionego mu scenariusza.
Motywacje i zachowania bohaterów nie da się niestety opisać, nie używając spoilerów. Dość jednak powiedzieć, że nie sprawiają, że kochamy ich lub nienawidzimy. Są do bólu obojętni. No, mogą wywołać trochę bólu pupy, bo logiki w ich działaniu nie ma. Zwłaszcza kiedy film ujawni już nam plot-twisty, a my zastanowimy się nieco nad ich kolejnością. Ale nie będę się już znęcał. Można pochwalić antagonistów – w końcu są nieco wiarygodniejsi i nieco mniej przerysowani – poprzedni byli tak groteskowi, że wywoływali raczej uśmiech politowania. Fajnym bohaterem był nawet Harry Sims, grany przez Irrfana Khana, ale wolę się nie zastanawiać głębiej nad jego motywacjami i działaniami, bo tylko popsuję sobie, moim zdaniem, jedynego ciekawszego bohatera.
Film cierpi niestety na syndrom drżącej kamery, co nieco denerwuje, a starszego widza (hi Sith!), może doprowadzić do nudności. No, ale teraz tak się robi filmy, więc nie będę narzekał za mocno. Poza tym całkiem poprawnie, product placement nie razi. Trochę blado jednak wypadają wizje piekła, które od czasu do czasu nawiedzają Langdona – zupełnie nie wieje grozą i wskazują raczej na słabą wyobraźnię reżysera/scenarzystów. Dobra jest muzyka, ale to raczej rzemieślnicza robota Hansa Zimmera, który chyba nie robi niczego na odwal się.
Podsumowując – jest progres, bo film nie jest już rzadką kupą. Nabrał nieco kształtu i nie śmierdzi tak bardzo. Niestety stał się przez to nijaki. Charakterystyczne jest jedno – pamiętam, że podczas seansu raz zaśmiałem się z jakiegoś dowcipu. Jednak, kiedy wracałem już z kina do domu zupełnie o nim zapomniałem. Mam wrażenie, że dokładnie to samo nastąpi niedługo z całym filmem. Nie warto na niego iść do kina, lepiej poczekać aż będą go puszczać w TV i obejrzeć do kotleta. Filmidło dosyć kiepskie, ale ujdzie w tłoku. Bo przy bardzo dużym zawieszeniu niewiary można go obejrzeć. Ale czy trzeba?
3,5/10
Recenzja w biegu:
Witam, recenzja gorsza od filmu. Trzeba było zacząć od książek Pani Recenzencie. Film to film, no cóż ciężko zadowlić wysublimowany gust.
Serwus, będzie spoiler.
Film mnie również nie zachwycił zwłaszcza że zmienili w filmie zakonczenie, które w książce było całkiem inne. Jednak myślę że gdyby dali to książkowe to film by bardziej zyskał, no ale tego już się nie dowiemy. Moim zdaniem typowy przeciętniak, taki trochę James Bond tylko aktor inny.
Nie ogladałam jeszcze. Za to czytałam. I książka mnie mega rozczarowała, szczególnie jako studentkę biologii. Z książek czytałam jeszcze inne Dana Browna. Anioły i Demony były super. Ale może dlatego że czytałam je jeszcze w gimnazjum, a od tego czasu trochę mam nadzieję mi się gust wykształcił. Jako że od 2 dni siedzę chora w łóżku wizja kotleta i filmu przy którym nie musze myśleć brzmi nawet kusząco. Pozdrawiam!
„Przyznam uczciwie, że nie przeczytałem żadnej z książek Dana Browna…”
W tym momencie niestety przestałem czytać recenzję. Przepraszam, ale w przypadku adaptacji jakiejkolwiek szmiry pisanie recenzji z czystej przyzwoitości wypada poprzedzić lekturą.
Niestety nie mogę się z tym zgodzić. Adaptacje nie są przeznaczone tylko dla czytelników książek, więc znajomość pierwowzoru nie jest w żaden sposób konieczna, a przynajmniej nie powinna być.
Także się nie zgodzę, mimo iż przestałem czytać recenzję w dokładnie tym samym momencie. Po prostu recenzja adaptacji przygotowana przez osobę nieznającą pierwowzoru będzie znacznie mniej wartościowa dla osób, które ów pierwowzór znają.
Wszystko się zgadza, ale film na podstawie szmirowatej książki bardzo trudne ma zadanie, jeśli chce być mądrym i ciekawym:)
Nawiązując luźno do wcześniejszych wypowiedzi… Moim skromnym, zdaniem czytanie Browna na odbiór filmów wpływu nie ma, a nawet jeżeli, oglądnięcie ekranizacji jest nawet korzystniejsze, bo straci się co najwyżej półtorej godziny… Czytałam książki, a raczej przebrnęłam przez książki Browna – kicz i parodia powieści awanturniczej, bo thrillera tam na lekarstwo, zwłaszcza gdy ma się choć mgliste pojęcie o tematach, które poruszają… „Kod Leonarda da Vinci” to jakaś totalna porażka – naukowcem nie jestem, ale akurat Graal i legendy arturiańskie, to moje hobby i przeczytałam na ten temat wiele, więc powtórzę tylko – to-tal-na po-raż-ka”. Nie tylko pod względem merytorycznym, bo i literacko kuleje, że aż zęby bolą – momentami miałam wrażenie, że czytam skrypt lub streszczenie (np. zdarzało się, że w jednym akapicie, w trzech z czterech zdań na akapit się składających: Langdom to, Langdom tamto… jakby zaimka lub innego słowa zamiast nazwiska głównego bohatera użyć nie można było… Przy czytaniu „Aniołów i demonów” zęby aż tak bardzo nie bolały, choć i tak przeżuwanie tych trocin przyjemne nie było – tak, wiem, wydane były wcześniej, ale ja czytałam je po „Kodzie”. „Inferno” bardziej sensacyjne, niż poprzednie, ale i tak powielające ograny schemat poprzednich powieści.
Autorowi recenzji filmu serdecznie dziękuję za zaoszczędzone kilkanaście złotych na bilecie i poczekam na tę wersję tv do niedzielnego obiadu.
Nie wiem, jak silną trzeba mieć siłę woli lub sklerozę, by przy oglądaniu adaptacji całkowicie zapomnieć o przeczytanej książce. A jeśli się to nie uda – porównania są nieuniknione.
Wymieniłaś sporo wad, które dla laika literatury są niezmiernymi pozytywami.
1. Książki są krótkie. Rozrywka na maksymalnie 6 godzin.
2. „Skrypt lub streszczenie” – prawda? Brak zbędnych opisów, rozbudowanych zdań, co sprawia wrażenie dynamizmu. Prosty język dla ogromnej rzeszy odbiorców jest atutem! 😛
3. Książki dotyczą tematyki 'pseudoznanej’. Zamiast tworzyć ogromny świat na potrzeby powieści, recypuje się ten istniejący i dobudowuje swoją wizję. A parafrazując, niektórzy czytelnicy lubią historie, które już słyszeli (choćby mgliście). 😛
Na koniec dodam, iż mam kilku znajomych, którzy mimo że nie potrafią przebrnąć przez inne książki, w Danie Brownie się lubują – właśnie ze względu na powyższe cechy. Możecie spróbować sprawdzić, czy u Waszych znajomych jest podobnie.
I ad personam do Autorki komentarza – po czytaniu Pieśni większość książek będzie miała ubogi język…. 😀
Rzemieślnik pokroju Browna (tudzież jego żony, bo i takie plotki kiedyś tam krążyły, że to ona właśnie za efekt książkowy odpowiada) pisze dla określonego targetu – i dobrze, i ja to rozumiem, bo produkt do odbiorcy winien być dostosowany jak najlepiej. Widać ja się do tego targetu nie zaliczam, w związku z tym książki mi się nie podobały. Zresztą zaznaczyłam przecież, że „moim skromnym zdaniem” 🙂
Oceny gustów znajomych tym bardziej nie oceniam – po pierwsze gusty dyskusji nie podlegają, a po drugie… ale o targecie już było 🙂
Na koniec Ad „ad personam” – niestety pudło. Brown dopadł mnie, zanim Martin zdołał swoją pieśnią rozpieścić 😉
Anioły i demony to jedyna znośna adaptacja Browna jak na film – zupełnie nie rozumiem, dlaczego odżegujesz się od teorii spiskowych, skoro właśnie o tej tematyce są wszystkie jego historie? Książka – Inferno też, tym razem autorem spisku jest po prostu miliarder i wizjoner, poza tym wszystko się zgadza, Brown idzie po schemacie…
Muzyka w drugim filmie najlepsza, najmniej sknocili historię, nie było nie wiadomo jakich dłużyzn i było nieco humoru – czego niestety nie można powiedzieć o pozostałych dwóch. Ba, nawet wstawka TVNu tak nie raziła 😛 Książkę czytałam, i jak na pierwowzór historii filmowej, nie raziły zmiany w stosunku do historii, a jednocześnie pozbyli się ewidentnie wad z adaptacji nr 1.
Natomiast Inferno wieje nudą na kilometr. Postacie są płaskie, czarny charakter niewiarygodny i kompletnie nie wiadomo nic na temat jego motywów. I taki w ogóle mało czarnocharakterny bohater z niego.. Co gorsza scenarzysta miał fenomenalny twist w postaci książkowego pierwowzoru i postanowił z niego nie skorzystać… co za marnotratwso! I jeszcze ten kretyński wątek romantyczny wprowadzony na siłę… ech.