FilmyKlasyka KinaRecenzje Filmowe

Przed zachodem słońca (2004)

Dziewięć lat po pamiętnej, magicznej nocy w Wiedniu Jesse i Celine, bohaterowie “Przed wschodem słońca”, spotykają się ponownie. Również dziewięć lat musieli na to czekać widzowie, bo tyle czasu kazał czekać Richard Linklater na kontynuację tej historii. Z jednej strony otwarte zakończenie poprzedniego filmu aż prosiło się o ciąg dalszy. Z drugiej strony rozstanie na dworcu było idealnym dopełnieniem wcześniejszych wydarzeń i każdy mógł sobie wymyślić własną wersję przyszłości głównych bohaterów. Autorzy scenariusza mieli więc trudne zadanie nie tylko dorównania świetnemu oryginałowi, ale również musieli napisać to tak, żeby nie zepsuć wrażenia, jakie po sobie zostawił. Jak to się w takim razie stało, że “Przed zachodem słońca” znajduje się na wielu listach najlepszych sequeli w historii?

Postaram się nie zdradzić niczego ważnego, ale jeśli jeszcze filmu nie oglądaliście, a zaciekawił was poprzedni tekst, to przerwijcie, zerknijcie na ocenę pod recenzją, obejrzyjcie i dopiero wtedy tu wróćcie. Niby to nie jest film, który można zniszczyć spoilerami, ale warto przeżyć go bez żadnych dodatkowych informacji.

Jesse i Celine nie są razem, tyle mogę napisać. Czy spotkali się po sześciu miesiącach w Wiedniu? Tego nie zdradzę. Spotykają się w Paryżu, gdzie Celine mieszka, a Jesse przebywa gościnnie, promując swoją bestsellerową powieść o… nocy spędzonej w Wiedniu z piękną nieznajomą. Nieoczekiwane spotkanie jest okazją do wspominków i kolejnej wycieczki po europejskiej stolicy. Ale tym razem bohaterowie nie mają dla siebie całej nocy, a jedynie godzinę z okładem, bo Jesse spieszy się na samolot do domu, gdzie czeka na niego żona i mały synek.

Bez zbędnego przedłużania powiem, że ten film rozłożył mnie na łopatki. Trwa ledwie około siedemdziesiąt minut (akcja dzieje się w czasie rzeczywistym), a dostarcza takiej dawki emocji, że pod koniec czułem się, jakby Linklater rozciął mnie w pół i wystawił wnętrze (niekoniecznie wnętrzności) na widok publiczny. Słuchając coraz bardziej osobistych opowieści bohaterów, z każdą minutą rosło we mnie przekonanie, że te dialogi, przemyślenia bohaterów, ich życiowe wybory, są tak naturalne, jakby wyciągnięte z mojej własnej głowy. I to pomimo tego, że moje życie jest zupełnie inne niż ich.

Zaczyna się dość niewinnie, od wymiany uprzejmości. Rozmowa o grudniowym spotkaniu sprzed niecałych dziewięciu lat powoduje pewne skrępowanie i wtedy widz już wie, że tym razem przynajmniej jedna z postaci zamierza chować swoje prawdziwe uczucia za murem pozorów. To już nie są młodzieniaszki, przed którymi świat stoi otworem, wolne duchy, które chcą wszystko robić po swojemu. Teraz to ludzie po trzydziestce, z pewnym bagażem doświadczeń na plecach. Bogatsi o przeżycia z różnych związków – byłych i obecnych – mogą teraz skonfrontować swoją młodzieńczą naiwność i ideały z prozą życia. I robią to, rozmawiając znowu o wszystkim. O polityce, małżeństwie, ideałach zderzających się z brutalną codziennością, o wykorzystanych i przegapionych szansach, no i oczywiście o książce Jessego, która powstała w konsekwencji ich wspólnej wiedeńskiej przygody.

Niesamowite wrażenie robi, jak bardzo zmieniła się gra aktorów wraz ze zmianami, jakie przeszły ich postacie. Jak pisałem, między filmami minęło dziewięć lat, zarówno w świecie przedstawionym, jak i rzeczywistym. W “Przed wschodem słońca” mieliśmy dwójkę niezbyt doświadczonych, młodych, zdolnych, w zasadzie u progu kariery. Ich gra była trochę niepewna, co świetnie pasowało do dwójki bohaterów. W “Przed zachodem słońca” sytuacja się zmieniła. Hawke i Delpy to może nie światowa ekstraklasa, ale nazwiska znane i uznane. W ich grę wkroczyła pewność siebie. Już nie mają tych rozbieganych oczu, a głos nie więźnie im w gardle. To ludzie z jednej strony silniejsi, bo uodpornieni tym, co zesłało na nich życie (Hawke był w tym czasie świeżo po rozwodzie z Umą Thurman), z drugiej strony jeszcze bardziej podatni na czające się gdzieś między wierszami uczucie. Bo nie ma się co oszukiwać, chociaż Jesse i Celine nie widzieli się dziewięć lat, to żadne z nich nie zapomniało. Czy uważają, że przegapili swoją szansę? Że byli sobie pisani? Tego nie mogę zdradzić, ale scena w samochodzie, kiedy wreszcie opadają pewne maski, sprawiła, że ja się wewnętrznie rozpadłem, podobnie jak oni. To jest tak emocjonalny moment, w którym wybucha wszystko, co wcześniej można było wyczytać tylko z drobnych gestów, że potem nie ma co zbierać.

A mimo to jest jeszcze epilog, jest urokliwa kamienica, piękna dziewczyna (czy raczej kobieta), śpiewająca wyciskającą łzy piosenkę oraz kolejne otwarte, absolutnie genialnie zrobione zakończenie. Ten ostatni, króciutki akt pozwala się trochę pozbierać po wcześniejszych emocjach. Z jednej strony jasno sugeruje, że będzie dobrze. Z drugiej strony można podejrzewać, że parszywy świat nie podda się bez walki i nawet jeśli gitarowy walc zadziałał, to w przyszłości wszystkie demony jeszcze nie raz będą próbowały wydostać się na powierzchnię i nabruździć w życiu bohaterów.

Czy tak się stało, dowiemy się z trzeciej części tej niesamowitej trylogii, która powstała równie niespodziewanie jak “Przed zachodem słońca”. Ja byłem tym filmem tak oczarowany, że od razu sięgnąłem po kolejny. W pełni zgadzam się, że to kontynuacja doskonała i jeden z najwspanialszych, najbardziej poruszających, szczerych i mądrych filmów, jakie widziałem. O technikaliach nawet nie ma co opowiadać. To film, w którym dwoje aktorów chodzi po mieście i gada. Czasami ponad dziesięć minut bez cięć. Nie da się lepiej i bardziej minimalistycznie. Poprzednia część to taki idealny romantyczny “podrywacz”. Ta jest momentami dość gorzka, ale niesie ze sobą dużo nadziei i każe wierzyć, że można w jakimś stopniu naprawić życiowe błędy. A trzecia… O trzeciej opowiem kolejnym razem.

Przed zachodem słońca (2004)
  • Ocena Crowleya - 10/10
    10/10
To mi się podoba 4
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Polecamy także

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button