
Szał na seriale medyczne zawsze był, jest i będzie. Regularnie otrzymujemy całe mnóstwo tego typu produkcji, jednak w 2025 roku powstał ten jeden niepowtarzalny, który olśniewa pomysłem, ale przede wszystkim poziomem realizacji i zapierającą dech w piersiach intensywnością. „The Pitt” to coś więcej niż serial medyczny, to studium chaosu, to podróż przez pole bitwy, to wreszcie nieprawdopodobny mix charakterów i różnorakich przeżyć.
Wszystko, wszędzie, naraz
„The Pitt” to obraz piętnastogodzinnego dyżuru na SORze, gdzie jeden odcinek odpowiada jednej godzinie. Wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym (mniej więcej, bo odcinki trwają około 50 minut) i każda sekunda wypełniona jest akcją. Mnogość przedstawionych wątków jest ogromna, liczba przypadków powala tak samo jak pomysłowość scenarzystów. Lekarze mierzą się podczas tego dyżuru praktycznie ze wszystkim. Muszą być pediatrami, chirurgami, okulistami czy psychologami. Zwłaszcza ta ostatnia funkcja jest tutaj niezwykle eksponowana. Bardzo często rozmowa z pacjentem jest najważniejszą rzeczą.
Dodatkowo dla twórców nie ma tematów tabu. Po pierwsze objawia się to niezwykłym realizmem w ukazywaniu chorób. Krew tryska z tętnic, a scena porodu jest tak bardzo dosłowna, że wielu widzów pewnie patrzyło na nią przez palce. Tu ani przez chwilę nie ma miękkiej gry. Pacjenci cierpią, a lekarze dokonują cudów, by to cierpienie zmniejszyć. Po drugie owo porzucenie wszelkiego tabu to dotknięcie poważnych tematów, takich jak aborcja, narkomania, molestowanie dzieci, handel ludźmi czy problem tożsamości płciowej.
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek oglądałem serial aż tak intensywny, w którym nie ma ani chwili czasu na odpoczynek. „The Pitt” miażdży emocjonalnie. W pewnym sensie przysparza widza o jakąś formę klaustrofobii. To jakby trzynastogodzinny nieustanny atak paniki, z którym trzeba sobie jakoś poradzić. Przechodzimy wraz z kamerą od przypadku do przypadku, od tragedii do tragedii. Każdy kolejny pacjent pozostawia po sobie jakieś wspomnienie, każda historia mocno rezonuje. To wszystko łączy się w zatrważający obraz, kumuluje się gdzieś z tyłu głowy i powoli działa na emocje widza.
Lekarze są zmęczeni
Jednak największą siłą „The Pitt” są bezsprzecznie jego bohaterowie. To oni niosą tę historię – poprzez intensywne, często skomplikowane relacje, poprzez swoje indywidualne cechy i kontrastujące osobowości. W centrum tej opowieści stoi Noah Wyle, który po pięćdziesiątce odgrywa rolę swojego życia. Oczywiście pamiętam o „Ostrym dyżurze”, ale to, co robi w „The Pitt”, to zupełnie inny poziom zaangażowania i ekspresji. Jako doktor Robinavitch jest charyzmatyczny, czasem kąśliwie ironiczny, ale też sprawiedliwy i potrafiący okazać uznanie. W jego oczach kryje się jednak coś więcej – przeszłość, która go ukształtowała i nie do końca odpuściła.
Twórcy nie boją się też wracać do niedawnej przeszłości – do pandemii COVID-19. W kilku poruszających, rozsianych po serialu retrospekcjach pokazują wydarzenia, które dla wielu wciąż są otwartą raną. Te momenty uderzają swoją autentycznością – przywołują lęki, traumy, bezradność. Przypominają, że choć próbujemy zostawić to za sobą, echo tych dni nadal odbija się w naszym życiu.
Ale „The Pitt” nie opiera się wyłącznie na postaci Wyle’a. To zespół – lekarze, pielęgniarki, studenci – tworzy pełne spektrum osobowości, których historie splatają się i ścierają. Każda z postaci wnosi coś własnego: jedni mierzą się z przeszłością, inni z oczekiwaniami bliskich albo z własną niepewnością. Ich wątki są napisane z taką drobiazgowością, że widz szybko zaczyna traktować ich jak prawdziwych ludzi. Odczuwamy ich frustracje, ich zmęczenie, dumę i ból. Tak właśnie wygląda dobrze skonstruowany świat – pełen emocji, napięcia i więzi, które nie kończą się wraz z końcem odcinka. „The Pitt” sprawia, że nie tylko oglądamy, ale naprawdę przeżywamy.
Czas pożegnań
Przez jedenaście odcinków obserwujemy codzienną, pełną napięcia rzeczywistość lekarzy pracujących na oddziale ratunkowym. Nieustannie stykają się z granicznymi emocjami – śmiercią i nadzieją, rozpaczą i ulotnym śmiechem. I kiedy wydaje się, że poziom napięcia nie może już wzrosnąć, nadchodzą trzy odcinki, które bezlitośnie podnoszą stawkę. Zaczyna się dramatyczna walka o życie kolejnych pacjentów, a szpital zmienia się w pole walki – chaotyczne, brutalne, pełne adrenaliny. Krew na podłodze, braki w zaopatrzeniu, decyzje podejmowane w ułamkach sekund. Jeśli wcześniejsze odcinki nie dawały chwili wytchnienia, to te trzy sprawiają wrażenie jednego, długiego, rozpaczliwego krzyku. Trzeba je oglądać wstrzymując oddech – są duszne, klaustrofobiczne, jakby kamera sama traciła panowanie nad rzeczywistością. Intensywność tych scen zostaje w widzu na długo.
A potem następuje finał, który na pierwszy rzut oka wydaje się momentem odpoczynku. Ale to tylko złudzenie. To jak sprzątanie po huraganie – niby cisza, a jednak wszędzie czai się echo zniszczenia. Całość przenika nuta melancholii. Ten sezon się kończy, emocje opadają, ale to właśnie ten moment – ten spadek napięcia – wybrzmiewa najmocniej. Jedna z bohaterek nie potrafi się zatrzymać, chce dalej działać, jakby wciąż była w stanie gotowości. I my, jako widzowie, czujemy podobnie. Pustka, jaką zostawia po sobie „The Pitt”, jest niemal fizyczna. Serial emocjonalnie rozrywa na strzępy, ale jednocześnie – paradoksalnie – chce się natychmiast więcej. Niestety, na kolejny sezon trzeba poczekać dziesięć miesięcy. Tym razem akcja ma ogniskować się wokół obchodów 4 lipca – amerykańskiego święta niepodległości.
Finał zamyka sezon symboliczną klamrą. W pierwszym odcinku doktor Robinavitch próbuje odwieść kolegę po fachu, doktora Abbotta, od desperackiego kroku. Po piętnastu godzinach to role się odwracają – teraz Robinavitch potrzebuje wsparcia. To piękne i gorzkie zarazem ukazanie cykliczności życia na oddziale: jednego dnia jesteś ostoją, drugiego sam szukasz ratunku. Zresztą wokół Abbotta rozgrywa się nieoczekiwany, zaskakująco lekki twist, związany z celebracją zakończonego dyżuru – i jest to moment, który zgrabnie przełamuje ciężar opowieści.
Nie znoszę pożegnań – zawsze przypominają mi o tym, że czas nieubłaganie płynie. Widok oddalającego się doktora Robinavitcha uderzył mnie bardziej, niż się spodziewałem. Wiedziałem, że to już koniec – nie tylko sezonu, ale też unikalnego zestawu emocji, które towarzyszyły mi przez te wszystkie godziny. „The Pitt” zostawia po sobie ślad – głęboki, trudny do zatarcia. Nie wiem, czy dla wszystkich okaże się najlepszym serialem tego roku, ale dla mnie na ten moment – zdecydowanie tak.
The Pitt (sezon 1)
-
Ocena kuby - 10/10
10/10
Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:
Polityka prywatności/Regulamin zamieszczania komentarzy
Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:
[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]