Książki

Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu. (Adam Higginbotham)

Dokładnie 39 lat temu, 28 stycznia 1986 roku, z platformy B Kompleksu Startowego Numer 39 Centrum Kosmicznego Kennedy’ego w swój dziesiąty lot wyruszył kosmiczny prom Challenger. Niewielu mogło się spodziewać, że ten zimny poranek na zawsze zapisze się w dziejach jako jeden z najczarniejszych momentów w historii eksploracji kosmosu przez człowieka. Po ledwie 73 sekundach lotu maszyna eksplodowała na wysokości ponad 14 000 metrów zabijając całą siedmioosobową załogę. Spektakularna katastrofa Challengera postawiła pod znakiem zapytania dalsze losy całego programu wahadłowców, a co za tym idzie programu kosmicznego w ogóle. Przyczyny wypadku udało się wyjaśnić bardzo szybko, administracja Reagana pogroziła palcem NASA, zmieniono procedury i wszystko wróciło do normy na kolejne 17 lat, kiedy uszkodzona płytka termoizolacji doprowadziła do zniszczenia promu Columbia. Choć obydwa zdarzenia były od siebie dość odległe w czasie, to ich przyczyna była podobna – błędy w zarządzaniu, oszczędności i ludzka chciwość. Wydaje się dziwne, że nikt do tej pory nie opowiedział kompleksowo historii amerykańskich wahadłowców, chociaż wspomniane katastrofy odbiły się szerokim echem na całym świecie i mocno przetasowały siły w kosmosie. O ile o programie Apollo, czyli tym związanym z lądowaniem na Księżycu napisano opasłe tomy, to o wahadłowcach miłośnicy spoglądania w gwiazdy mogli czytać jedynie wyrywkowe, często bardzo techniczne publikacje, rzadko tłumaczone na nasz język. Tak było do niedawna, bo do polskich księgarń trafia właśnie “Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu” autorstwa Adama Higginbothama.

Fot. CNN

Ten przydługi tytuł jest nieco mylący. Na pierwszy rzut oka sugeruje, że książka dotyczyć będzie jedynie feralnego lotu STS-51-L. Kto czytał poprzedni, znakomity reportaż Higginbothama pod tytułem “O północy w Czarnobylu”, ten wie, że po “Challengerze” można spodziewać się znacznie więcej. Opis przygotowań do misji, przebieg wypadku i wydarzenia, które nastąpiły później, to raptem jedna z trzech części. Około dwieście z niemal sześciuset stron. Jak wspomniałem, sama katastrofa została wyjaśniona i opisana już dawno. Higginbotham postanowił jednak sięgnąć głęboko w przeszłość, żeby odkryć przed czytelnikiem prawdziwe fundamentalne przyczyny, które stały u samych podstaw programu STS (Space Transportation System). Tylko w ten sposób – porządkując fakty i wydarzenia, które miały miejsce na długo zanim Neil Armstrong postawił stopę na Księżycu, można było przedstawić pełny obraz sytuacji. Otrzymujemy więc tak naprawdę całą historię wahadłowców – od pierwszych koncepcji “kosmicznego samolotu” X-20 (a nawet jego niemieckiego przodka o nazwie Silbervogel), przez właściwe prace projektowe i konstrukcyjne, aż po kulisy wyboru nowych grup astronautów i wreszcie starty kolejnych misji.

Fot. NASA

Przyznam, że początkowo zdziwiła mnie nieco struktura opowieści. Autor wiele miejsca w pierwszej połowie książki poświęca poszczególnym członkom załóg, czasami zupełnie niezwiązanych z Challengerem. Dość mocno też skacze po różnych wydarzeniach, często oddalonych od siebie czasowo. Dopiero znacznie później stało się jasne, że nie był to ani zabieg przypadkowy, ani tym bardziej “odhaczenie” obowiązkowej dawki informacji o dzielnych pierwszych kobietach i czarnoskórych w kosmosie. Jednym z członków załogi Challengera była Christa McAuliffe, czwarty “cywil”, który miał polecieć w kosmos, uczestniczka programu „Nauczyciel w kosmosie”. Higginbotham celowo zdradza kulisy pijarowych rozgrywek i przepychanek między NASA a amerykańską administracją, żeby nadać odpowiedni kontekst obecności McAuliffe na pokładzie wahadłowca. Wszystko to na tle przemian kulturowych, jakie zachodziły w Stanach za prezydentury Nixona, Cartera i Reagana.

Fot. NASA

Podobnie zresztą autor odnosi się do wszystkich innych aspektów opowieści. Zamiast zanudzać czytelnika długimi akapitami specyfikacji technicznych, wplata niezbędne informacje pomiędzy konkretne wydarzenia, dzięki czemu tę z początku chaotyczną i bardzo obszerną opowieść, przyswaja się bardziej naturalnie. “Katastrofa Challengera” to ten typ reportażu, który najpierw przedstawia jakiś detal wielkości śrubki, a następnie cofa się o pół wieku, żeby opowiedzieć historię człowieka, który zbudował kopalnię, gdzie wydobyto rudę potrzebną do produkcji owej śrubki, po drodze dając jeszcze wykład z metalurgii dla opornych. Nie ukrywam, że uwielbiam takie gawędy, dzięki czemu opisywaną książkę dosłownie połknąłem wielkimi kęsami, zarywając kilka wieczorów (i nocy). Nie jest to przy tym pozycja przesadnie skomplikowana. Autor co prawda przywołuje dziesiątki nazwisk i setki faktów oraz anegdot, ale nie zasypuje czytelnika technicznymi detalami. „Katastrofa Challengera” jest dziełem o ogromnej skali, ale jednocześnie według mnie nie gubi się w mało znaczących drobiazgach. Aczkolwiek ja osobiście, jako miłośnik tematyki eksploracji kosmosu, który ma już na półce kilka podobnych książek (choćby opisywaną kiedyś “Apollo 8”), nie obraziłbym się na jeszcze więcej szczegółów i danych. Może rozpieściła mnie pod tym względem gigantyczna “Jak powstała bomba atomowa”, a może po prostu powinienem w końcu sięgnąć po “Truth, Lies, and O-Rings: Inside the Space Shuttle Challenger Disaster” autorstwa jednego z inżynierów, który budował feralną rakietę i który ostrzegał przed możliwą tragedią.

Fot. NASA

No właśnie. Najbardziej zadziwiającą i przerażającą konkluzją z lektury “Katastrofy Challengera” jest to, że nie był to wypadek przypadkowy. Przypadkiem było, że wydarzył się aż tak późno. Cała książka to kolejne przykłady cięć budżetowych, nierealnych oczekiwań, walki o stołki i chodzenia na skróty. Chociaż wahadłowce były jednymi z najwspanialszych maszyn, jakie kiedykolwiek zbudowaliśmy, to ich konstrukcja była wynikiem wielu kompromisów. Włos jeży się na głowie, kiedy dociera do człowieka, że niektóre elementy kosmicznego samolotu był budowane metodami wręcz chałupniczymi. Wielu z nich nigdy porządnie nie przetestowano, a nawet jeśli, wyniki interpretowano tak, żeby przypadkiem nie spowodować opóźnień. Oszczędności były stosowane dosłownie na każdym kroku, co doprowadziło najpierw do okrojenia projektu, później ograniczeń budżetowych w czasie montażu i wreszcie do wydania decyzji o pozwoleniu na start wbrew wszelkiej logice i ostrzeżeniom inżynierów. Świetnie pisał o tym w swoich wspomnieniach Richard Feynman, członek komisji Rodgersa, badającej przyczyny katastrofy. To, co udało się wtedy ustalić, nie mieści się w głowie, bo każdy trzeźwo myślący człowiek powinien dojść do jednego słusznego wniosku: wahadłowce były latającymi trumnami i wiedziało o tym wiele osób.

Sam opis działania komisji mógłby być bardziej obszerny. Cieszę się, że czytałem wspomnianą wcześniej książkę Feynmana (szczerze polecam obie części jego autobiografii, są absolutnie wspaniałe), bo mogłem sobie uzupełnić luki w informacjach. Zresztą Higginbotham też z niej czerpał, o czym można się dowiedzieć z przypisów. Tych jest aż pięćdziesiąt stron i, o dziwo, jest w nich sporo ciekawych informacji, nie tylko suche źródła. To dzięki nim dowiedziałem się również, jak wiele wywiadów przeprowadził autor na potrzeby swojej pracy. W książce jest sporo fragmentów fabularyzowanych. Nie są długie i zostały napisane głównie na podstawie osobistych wspomnień bohaterów lub ich rodzin i bliskich. Nawet jeśli nie przepadacie za takim mieszaniem reportażu z pewną formą literackiej fikcji (tak jak niżej podpisany), to uspokajam, że nie ma tego bardzo wiele, a nawet jeśli, to wygląda to na rzetelną robotę.

Na koniec jeszcze słowo o polskim wydaniu. Okładka zachowuje formę graficzną wersji amerykańskiej i znakomicie prezentuje się na półce. Twarda oprawa z lakierowanymi literami na tle nadpalonych białych blaszanych szczątków trzymają styl “O północy w Czarnobylu”. Wewnątrz znajdziemy dwie wkładki ze świetnymi archiwalnymi zdjęciami. Muszę też pochwalić pracę tłumacza. Z ciekawości sięgnąłem po oryginalne wydanie, żeby porównać je z naszym i mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że Jan Halbersztat wykonał kawał porządnej i twórczej roboty, a jego przekład czyta się jak najprawdziwszą powieść a nie suchy reportaż. Doceniam też przypisy rozjaśniające kontekst co ciekawszych i mniej znanych faktów oraz gier słownych. Ogólnie, polskiemu wydaniu ciężko cokolwiek zarzucić.

Fot. Associated Press

Jak można się domyślić, moja ocena “Katastrofy Challengera” będzie bardzo wysoka. Jeśli interesujecie się lotami kosmicznymi i zimną wojną, to trafiliście idealnie. Adam Higginbotham na sześciuset stronach streścił nie tylko historię załogi lotu STS-51-L, ale wpisał ją wraz z całym programem budowy i eksploatacji wahadłowców w szeroki obraz Ameryki drugiej połowy XX wieku. To fascynująca ale i bardzo przygnębiająca lektura. Pokazująca, że potrafimy stworzyć rzeczy wspaniałe, ujarzmiać siły przyrody, podróżować dalej i szybciej, niż mogłoby się wydawać w najśmielszych marzeniach, a jednocześnie jesteśmy tak bardzo ułomni. Niemal każdy rozdział to przestroga przed niebezpieczną mieszanką polityki, buty i chorych ambicji z pieniędzmi w tle. Opis przygotowań do lotu, kilkukrotnie przekładanego startu oraz dyskusji między przedstawicielami NASA i dostawcy rakiet czyta się tak, jakby oglądać bardzo mocny film. Nadciągająca tragedia wisi w powietrzu, uśmiechnięci astronauci nie wiedzą o problemach z uszczelnieniami, a decydenci ignorując wszystkie sygnały ostrzegawcze wysyłają ich na śmierć. Katastrofy Challengera i Columbii wiele nas nauczyły, a jednocześnie pokazały, że z tej nauki niewiele wynikło. Żaden wahadłowiec już nigdy nie poleci, ale stoimy u progu kolejnej rundy w kosmicznym wyścigu. Dobrze byłoby, żebyśmy nie musieli nigdy oglądać takich obrazków jak 28 stycznia 1986 roku. Obawiam się jednak, że są to płonne nadzieje, bo chociaż świat się zmienił, to natura ludzka raczej nie.

Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu. (Adam Higginbotham)
  • Ocena Crowleya - 9/10
    9/10

Egzemplarz do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa SQN

To mi się podoba 9
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Related Articles

Komentarzy: 7

  1. Na Netflixie jest dobry miniserial dokumentalny o tej katastrofie – „Challenger: Ostatni lot”. Przeprowadzone współcześnie wywiady z inżynierami pracującymi przy projekcie, rodzinami członków załogi i przedstawicielami rządu. Polecam dla zainteresowanych tematem.

    To mi się podoba 5
    To mi się nie podoba 0
      1. Oglądałem, ale nic z niego nie pamiętam już. Ciekawe jak się sprawdzi w konfrontacji z książką.

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0
  2. Zdecydowanie coś dla mnie. Zarówno Challengera jak Czarnobyl (i parę innych mniejszych katastrof) przywołuję jako przykłady gdy chcę coś wytłumaczyć zbyt konformistycznym ludziom ;/ Dobrze byłoby uzupełnić sobie szczegóły.

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 0
  3. Jak uważasz, ta książka byłaby ciekawa dla kogoś, kto nie zna się na tematyce kosmicznej i technikaliach? Czy trudno Ci to określić?

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Zdecydowanie tak. Jest naprawdę mało techniczna w takim sensie, że nie operuje żadnymi wzorami. A jeśli autor pisze o czymś z dziedziny inżynierii, to opisuje to tak, żeby zrozumiał to zupełny laik. To bardzo przystępna rzecz, pomimo swojej obszerności. Spokojnie może to być pierwsza „kosmiczna” książka w życiu. 🙂

      To mi się podoba 4
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button