
Każdy ma swój świąteczny film. Dla jednych to „Kevin sam w domu”. Dla innych „Potop”. Jeszcze inni sięgną po „To cudowne życie” albo którąś z wielu wersji „Opowieści wigilijnej”. Ale dla mnie najważniejszym, a zarazem najbardziej przesiąkniętym duchem świąt jest obraz o Batmanie. A konkretniej – „Powrót Batmana”, drugi (i ostatni) obraz z serii nakręcony przez Tima Burtona.
Od razu powiedzmy też, że w kinach spotkał się z przyjęciem… chłodnym. Burton nie poszedł za ciosem, nie stworzył hitu na miarę obrazu z 1989 roku. Ufff… i całe szczęście. Bo choć dla ówczesnych widzów „Batman Returns” było kinem zbyt dziwnym, mrocznym, brutalnym, to dziś jest już jasne, że mieliśmy do czynienia z fantastyczną autorską wizją reżysera. Tim Burton nie tyle nakręcił sequel, co wykorzystał okazję, by opowiedzieć własną, bardzo osobistą baśń. Baśń brzydką, perwersyjną, chwilami groteskową, ale podszytą melancholią i zaskakującą czułością wobec potworów.
To nie jest film, który chce się podobać wszystkim. I właśnie dlatego tak dobrze się starzeje.
Świąteczny koszmar
Już pierwsze minuty zdradzają intencje Burtona. Historia Pingwina zaczyna się jak wariacja na temat Księgi Wyjścia. Oto niechciane niemowlę zostaje – niczym Mojżesz – wrzucone do rzeki, skazane na dryfowanie ku niepewnemu losowi. Gotham od samego początku jest miastem, które pożera własne dzieci. Nie ma w nim miejsca na inność, słabość, deformację.
Lata później to samo miasto szykuje się na Boże Narodzenie. Ulice toną w śniegu, choinki błyszczą światłami, a burmistrz i elity organizują festyny pełne plastikowego optymizmu. Ale czy to miasto zasługuje na święta? Może odpłata, jaką szykują mu Pingwin i Max Shreck są sprawiedliwe?
Burton z premedytacją rozgrywa swoją opowieść w świątecznej scenerii, bo kontrast jest tu kluczowy. To film o samotności w czasie, który należy dzielić z innymi. I o ludziach, którzy nie mają nikogo. No dobrze, Bruce Wayne ma Alfreda, Selina Kyle koty, a Pingwin… wierne pingwiny. Ale wiecie, o co mi chodzi. To film o odrzuceniu w chwilach, w których wszyscy wokół deklarują miłość i empatię. „Powrót Batmana” jest więc filmem bożonarodzeniowym w tym samym sensie, w jakim jest nim „Opowieść wigilijna”. Nie ma tu religii, ale jest bardzo głębokie zrozumienie znaczenia tego czasu.
Co znamienne, sam Batman schodzi w filmie na plan dalszy. Chyba w żadnej innej produkcji o człowieku nietoperzu nie był on tak… nieistotny. Michael Keaton gra Bruce’a Wayne’a jeszcze bardziej wycofanego, niemal przezroczystego.
Co więcej, film z premedytacją podkopuje moralną wyższość Mrocznego Rycerza. Batman bywa okrutny, bezwzględny, momentami wręcz sadystyczny. Można to przegapić, uznać za dziwactwo reżysera, przejaw jego fascynacji groteską, ale wydaje mi się, że było to jednak zabiegiem celowym. Dostaliśmy w ten sposób jedną z najbardziej niepokojących interpretacji tej postaci – i jedną z najuczciwszych. Batman nie jest odpowiedzią na zło Gotham. Jest produktem ubocznym tego zła.
Trzy potwory
Ale jeśli Batman jest na planie drugim, to w centrum sceny stoją złoczyńcy. Trzy potwory. Danny DeVito jako Oswald Cobblepot to jedna z najbardziej groteskowych postaci w historii kina superbohaterskiego. Fizycznie odpychający, wulgarny, śliniący się, balansujący na granicy karykatury. A jednak Burton obdarza go czymś, czego brakuje wielu filmowym złoczyńcom: autentyczną, nie wydumaną, tragiczną opowieścią. To będzie spoiler, ale muszę przyznać, że gdy pokonanego zabierają z pola walki pingwiny, łezka sama kręci się w oku.
Na dodatek pragnienia Cobblepota są w jakimś sensie zrozumiałe. Pingwin nie chce władzy dla samej władzy. On chce uznania. Chce nazwiska, pochodzenia, tego, co odebrało mu nieludzkie społeczeństwo tak kochające pozory.
Jest też drugi potwór – Max Shreck. Grany z typową dla siebie ekscentryczną swobodą przez Christophera Walkena. Shreck nie ma deformacji Pingwina, nie przechodzi też symbolicznej śmierci i odrodzenia jak Selina Kyle. Jest uśmiechniętym, cynicznym kapitalistą, uosobieniem systemowego zła: bezdusznej władzy, która niszczy ludzi nie z potrzeby zemsty, lecz z czystej kalkulacji. A jednocześnie pozostaje nietykalny niemal do samego końca.
No i wreszcie pora na ostatnią antagonistkę. Michelle Pfeiffer tworzy kreację absolutnie wyjątkową – taką, która nie tylko definiuje postać, ale wręcz zawłaszcza film. Jej Selina Kyle zaczyna jako osoba praktycznie niewidzialna. Nieśmiała, potykająca się o własne słowa, traktowana jak mebel. Jej „śmierć” i powrót są jednocześnie aktem emancypacji i psychicznego pęknięcia.
Catwoman Pfeiffer jest zmysłowa, ale jej erotyzm ma w sobie coś agresywnego, nerwowego, niemal autodestrukcyjnego. To seksualność jako broń i krzyk rozpaczy jednocześnie. Burton i Pfeiffer tworzą postać, która wyprzedza swoje czasy: feministyczną, tragiczną, ale nie sentymentalną. Jej relacja z Batmanem nie jest romansem, lecz spotkaniem dwóch złamanych ludzi, którzy rozpoznają w sobie to samo pęknięcie. To powinno ich połączyć, ale oboje wiedzą, że ta baśń nie będzie mieć słodkiego zakończenia.
I powiem Wam, że do dziś żadna inna Catwoman nie połączyła w sobie takiej ekranowej obecności, takiej neurotyczności i tak głębokiej autoironii. To nie tylko najlepsza ekranowa interpretacja tej postaci – to jedna z autentycznie najciekawszych kobiecych ról w kinie lat 90.
Wspomniałem o trzech potworach. Ale czy zaliczamy do tego grona Catwoman? Chyba nie. Bo prawdziwym monstrum jest miasto. Gotham stało się bardziej gotyckie, a zarazem bardziej ekspresjonistyczne, bliższe niemieckiemu kinu lat 20. niż amerykańskiemu blockbusterowi. Scenografia, światło, monumentalne dekoracje – wszystko podporządkowane jest atmosferze, nie realizmowi. Gotham jest jednocześnie piękne i straszne. I znów nikt (a na pewno nie Nolan), nie zdołał powtórzyć wyczynu Burtona i tchnąć takiego ducha w samo miasto.
Kolęda z nietoperzem
Nie zrozumcie mnie źle. Uważam, że „Powrót Batmana” to film bardzo niedoceniany, ale sam nie uznałbym go za najlepsze dzieło o superbohaterze w lateksowym wdzianku. Film bywa chaotyczny, fabularnie rozlazły, momentami wręcz bezczelny w swojej przesadzie. Oczekujących klasycznego kina superbohaterskiego te wszystkie gangi cyrkowców będą irytować prawie równie mocno, co kamp w filmach Schumachera. Ale Burton nie chce opowiedzieć zwartej historii o walce dobra ze złem. On snuje przypowieść o mieście, które nie umie kochać, i o ludziach, którzy reagują na to na różne sposoby. Najczęściej poprzez zemstę.
Ale choć „Batman Returns” nie jest najlepszym filmem o Batmanie, to chyba można go nazwać najlepszym obrazem o Gotham. To film spełniony artystycznie – spójny w swojej wizji, odważny w tonie i nieprzejednany wobec oczekiwań widowni.
Dlatego właśnie tak dobrze ogląda się go w grudniu. Gdy kino i telewizja serwują nam historie nieznośnie cukierkowe, Burton nuci gotycką kolędę o potworach, które chciały być kochane.
Powrót Batmana (1992)
-
Ocena DaeLa - 9.5/10
9.5/10








Jaki piękny świateczny prezent od redakcji. Powrót DaeLa!
Będzie oglądane, bo już dawno nie przypominałem sobie tego filmu.