Seriale

Król Tulsy (sezony 1-2)

Taylor Sheridan to obecnie jedno z głośniejszych nazwisk w świecie filmowo-serialowym. Można wręcz powiedzieć, że stworzył wokół siebie swego rodzaju imperium. Każdy chce z nim pracować, a on się nie zatrzymuje i wypuszcza hit za hitem. Zaczynając od „Yellowstone” razem z jego spin-offami, a kończąc na gangsterskiej produkcji z Sylwestrem Stallone, który pragnie przypomnieć, że stara szkoła jeszcze nie umarła. Aktualnie na Skyshowtime co tydzień można oglądać kolejne odcinki trzeciego sezonu „Króla Tulsy”. Jest to więc idealny moment, żeby omówić, jak ta produkcja radziła sobie do tej pory. Zwłaszcza że dla ludzi, którzy wciąż nie zrezygnowali z tradycyjnej TV (zaliczam się do nich), stacja FX prezentuje ten serial na swojej antenie w każdy poniedziałek o 22:00 (plus powtórki w tygodniu).

Król Tulsy – sezon 1 = Oczarowanie

Sly Stallone nie mógł zaliczyć ostatnich wielu, wielu lat do szczególnie udanych. Co prawda pojawiła się pewna nadzieja na powrót do formy, kiedy zachwycił w pierwszym i drugim „Creedzie„, jednak już na przykład zabawa w „Niezniszczalnych” uświadomiła wielu widzom, że era tego typu produkcji to przeszłość. Dwie pierwsze części są jeszcze dość godne, ale już trzecia okazała się straszną chałą, a przy oglądaniu czwartej można było dostać krwotoku z oczu i uszu. I tak oto wydawało się, że kariera Stallone’a zbliża się nieuchronnie do końca. Jednak na horyzoncie pojawił się wspomniany Taylor Sheridan. Sly i król kowbojów w jednej produkcji – to nie miało prawa się udać, a jednak udało się. I to jak!

Dwight „Generał” Manfredi to gangster w starym stylu, który ostatnie 25 lat spędził w więzieniu. Po wyjściu trafia na zabitą dechami prowincję, gdzie udowadnia, że jego metody wciąż mogą działać i to bez zarzutu. Buduje w Tulsie imperium, zbiera pokraczną, ale dobrze funkcjonującą ekipę, która staje się jego „rodziną”. W pierwszym sezonie twórcom idealnie udało się ująć różnice pokoleniowe, zmieniający się świat, ale także ducha najlepszych produkcji gangsterskich. Jeśli oczekujecie efektownych bijatyk, twardego, bezkompromisowego mordobicia, strzelanin i wszystkeigo, co związane ze zbrodniczym fachem, to na pewno się nie zawiedziecie. Król Tulsy w pierwszym sezonie oferuje to wszystko i o wiele więcej.

Sly Manfredi = powrót na szczyt

Postać „Generała” idzie trochę podobną drogą, jaką przechodzi sam Sly Stallone. Jest to dla niego powrót na należne mu miejsce. Powolne dochodzenie do swojej dawnej pozycji. Trzeba powiedzieć, że ogląda się to z zapartym tchem. Stallone udowadnia tym serialem, jak dobrym potrafi być wciąż aktorem, jaki potencjał w nim drzemie (niestety niezbyt często w ostatnim czasie wykorzystywany). W pierwszym sezonie na pierwszym planie są relacje między poszczególnymi postaciami. Chociażby tą na linii mentor-uczeń, jaką Manfredi ma z Tysonem. Są także kobiety, które nie mogą oprzeć się urokowi starego gangusa z nieprzemijającą klasą.

Dwayne na przestrzeni tego sezonu próbuje naprawić relacje z córką i jest to kolejny bardzo mocny wątek serialu. Dobrze napisany, przemyślany i odpowiednio zbudowany, bez przesad, niepotrzebnych dram i chodzenia na skróty. Jest w tym logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, wszystko znajduje się na swoim miejscu. Ani jednej niepotrzebnej czy źle poprowadzonej sceny. Twórcy z niczym się w tym sezonie nie śpieszą, mają pomysł i konsekwentnie go realizują. Trafiają w punkt. Duża w tym zasługa znakomitego scenariusza, a jak dołożymy do tego grę aktorską i technikalia, do których nie można się przyczepić, to otrzymujemy produkt praktycznie kompletny. Idealny. Nawet zakończenie to perfekcyjny cliffhanger, nie robiony na siłę, ale sprawiający, że chce się od razu zasiąść do drugiego sezonu.

Ocena: 9/10

Król Tulsy – sezon 2 = Rozczarowanie

A potem przychodzi ten drugi sezon i wszystko koncertowo niszczy. Z samej góry spadamy niemal na dno. Nie pamiętam serialu, który zaliczyłby aż tak nagły regres na tak wczesnym etapie. Najpierw scenariusz bardzo szybko rozprawia się z tak dobrze skonstruowanym i przemyślanym wątkiem kończącym pierwszy sezon. Jest to rozwiązanie absolutnie niegodnie, jakby napluto na każdy pomysł, który do tej pory zaprezentowano. A potem poziom nie rośnie nawet na chwilę. Jest fatalnie, czego ucieleśnieniem jest na siłę wprowadzony czarny charakter. To motyw znany z „Yellowstone” – coraz to nowy, groźniejszy i posiadający większą władzę mocarz. W „Królu Tulsy” kłuje to w oczy nawet bardziej niż w przypadku sagi o rodzinie Duttonów.

Także Sly wypada dużo bladziej niż poprzednio. Jakby zapamiętał się w swojej roli i próbował na siłę jeszcze ją podrasować. W pierwszym sezonie jego Manfredi był naturalny, emanował wrodzoną charyzmą. W drugim jest groteskowy, sztywny, kartonowy i tragicznie przerysowany. Jakby bardziej skupiał się na tym, co napisano w scenariuszu, a o wiele mniej szedł na żywioł. I głównie przez to ogląda się to tak źle. Brakuje wszystkiego – tempa, odpowiedniego napięcia, ciekawe wątki są ucinane i zupełnie porzucane, a te mniej dobre rozwijane są w coraz dziwniejszym kierunku. Brakuje świeżych pomysłów. Bohaterowie zachowują się absurdalnie irracjonalnie, a scenarzyści wymyślają im coraz nowsze problemy pojawiające się znikąd, bez odpowiedniej podbudowy.

Taylor Sheridan = kłopotliwe kontynuacje

Czy serial „Yellowstone” trzymał wysoki poziom od początku do końca? Zdecydowanie nie. Co prawda nie można nazwać tego równią pochyłą, raczej sinusoidą, która swój koniec znajduje na poziomie ogromnej żenady. Z różnych względów ostatni sezon „Yellowstone” ogląda się koszmarnie źle. „Król Tulsy” jeszcze nie zszedł tak nisko, ale niebezpiecznie zbliżył się do tego, by nazwać go klęską. Ten spadek formy zaskakuje, ale być może sam Taylor Sheridan przeżywał jakiś mocniejszy kryzys. Wszak kontynuacja rozwleczonego do granic możliwości „1923” to też nie jest coś, czym ten producent powinien się chwalić.

Ogromna szkoda, że dosłownie w moment roztrwoniono tak ogromny potencjał. Przez dziesięć odcinków drugiego sezonu nie dzieje się nic godnego uwagi, nic zajmującego. Dość powiedzieć, że kończy się niemal identycznym cliffhangerem jak sezon pierwszy. Tak jakby nic się w tym świecie nie zmieniło. Praktycznie żadne wydarzenie z drugiego sezonu nie ma większego wpływu na ogólny świat serialu. To tak, jakby rozpisano tę serię jako przejściową – próbę leniwego przeczekania słabszego okresu twórców. Zrobiono to tak, żeby dało się jeszcze odbić z miejsca, w którym to pozostawią. Tym sezonem Sheridan i Sly minimalizują straty, idą w pozorne bezpieczeństwo. Niestety przy okazji zaoferowali widzom festiwal dojmującej miałkości, bolesnej przeciętności i całkowitego pożegnania z logiką. Drugi sezon „Króla Tulsy” ledwie nadaje się do oglądania.

Ocena: 4/10

Król Tulsy (sezony 1-2)
  • sezon 1 - 9/10
    9/10
  • sezon 2 - 4/10
    4/10
To mi się podoba 1
To mi się nie podoba 0

Polecamy także

Jeden komentarz

  1. Proszę się nie słuchać marudera, drugi sezon choć zauważalnie słabszy to na pewno nie jest takim kasztanem. Jest niezły i ma swoje momenty, zwłaszcza końcówka i akcja z Ivernizzim dały radę.

    A już trzeci sezon wypada bardzo dobrze.

    No i nie zgadzam się z tym, że Sly miał ostatnio „gorszy okres”, raczej odwrotnie – po Kiepskich dwóch dekadach odnalazł się na nowo dzięki Creedowi i Niezniszczalnych (wielka hitowa seria, zarobione mnóstwo kasy, właściwie tylko jedna – ostatnia – część to był flop).

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button