Seriale

Obcy: Ziemia (pierwsze wrażenia)

Miałem pisać o czymś zupełnie innym. Dlatego, że są ciekawsze rzeczy do oglądania, oraz chciałem z ewentualną recenzją poczekać do finału. Niestety poczytałem trochę internetowych opinii, a potem Kuba mnie sprowokował i muszę wyrazić swoje zdanie po pierwszych dwóch odcinkach serialu “Obcy: Ziemia” (“Alien: Earth”). Jest to bowiem produkcja co najmniej na poziomie dwóch pierwszych filmów, scenariusz zachwyca, efekty specjalne powalają, a xenomorf jest bardziej straszny niż kiedykolwiek. To w ogóle jeden z najlepszych seriali, jakie powstały, bez podziału na kategorie. Tak przynajmniej wieść gminna niesie, a absolutnie wszystkie reakcje po pokazach przedpremierowych uderzają w podobne tony. Problem w tym, że wszyscy ci ludzie kłamią.

Akcja ziemskiego “Obcego” ma miejsce w 2120 roku, czyli dwa lata przed wydarzeniami z “Ósmego pasażera Nostromo”. Statek kosmiczny korporacji Wayland-Yutani USCSS Maginot wraca w kierunku ziemi, wioząc na pokładzie obce formy życia. W trakcie kriosnu załogi następuje wypadek, w wyniku którego uszkodzony zostaje system nawigacyjny, a statek ostatecznie rozbija się na Ziemi. W tak zwanym międzyczasie na samotnej wyspie szalony miliarder – szef jednej z pięciu korporacji rządzących światem – tworzy pierwszą hybrydę przenosząc jaźń śmiertelnie chorej dziewczynki do nowego, syntetycznego ciała. Podobny los spotyka potem kilka kolejnych dzieciaków.

Zawiązanie akcji i początkowy pomysł to jedne z niewielu jaśniejszych punktów nowego “Obcego”. Sprowadzenie kosmicznej grozy na Ziemię fajnie podbija stawkę, aczkolwiek doskonale wiemy, że żadna inwazja xenomorfów się nie wydarzyła – taki urok prequeli. Pozwala też, przynajmniej pozornie, odmienić nieco realia i uciec od ciasnych korytarzy statków i baz kosmicznych. Z kolei wątek hybryd teoretycznie w ciekawy sposób rozwija ograny na milion sposobów temat androidów. Tylko znów – w żadnym późniejszym filmie hybryd nie było, więc ze sporym prawdopodobieństwem mogę założyć, że złowieszczy android (tak tak, android też tu jest) w stylówie Billy’ego Idola będzie chciał wszystkich pozabijać, z hybrydami włącznie. W teorii więc wszystko wygląda całkiem obiecująco i pod wieloma względami nawet świeżo. Problem w tym, że nie przekłada się to na późniejsze wydarzenia.

Bo po kilku dłużyznach pierwszego odcinka następuje właściwa akcja i wszystko się sypie. Ogromny statek spada sobie na miasto i nikt nie jest na to przygotowany. Rozwala zresztą raptem jakiś wieżowiec i tyle. Do akcji rusza kilka ekip ratunkowych, uzbrojonych w pulse rifles zamiast apteczek i sprzętu do wydobywania ofiar z gruzów. Dlaczego? Bo tak. Wśród tych ratowników jest brat głównej bohaterki (tej pierwszej hybrydy, Wendy), więc kiedy dowiaduje się ona o tym fakcie, natychmiast chce lecieć go szukać. Dziecko w syntetycznym ciele chce lecieć na miejsce katastrofy ratować ratownika, a szalony miliarder się na to zgadza, chociaż hybrydy to jego przełomowy projekt. Dlaczego? Bo tak. “Akcja ratunkowa” polega na tym, że paru uzbrojonych ludków wchodzi w zgliszcza, a potem na wrak i szuka ocalałych. Bez żadnego planu, bez koordynacji, bez kamer, dronów, sprzętu, czegokolwiek. Załoga Prometeusza wygląda przy nich jak prawdziwi profesjonaliści. Wspomniane kid-commando pod dowództwem Billy’ego Idola też w końcu dociera na miejsce, żeby zabezpieczyć to, co mógł przewozić statek, a kiedy odnajdują kosmitów (oprócz xenomorfa były tam też inne kreatury), nie mają nawet w co ich zapakować, więc jednego przykrywają blaszaną miską, na której trzeba potem siedzieć, żeby paskudnik się nie wydostał. No i jest oczywiście tytułowy obcy, który zamiast kryć się gdzieś w cieniu, od pierwszego odcinka robi jatkę większą niż kiedykolwiek, rozrywając na strzępy kolejnych statystów, jednocześnie nie mogąc dogonić jednego z głównych bohaterów. W dodatku chociaż większość jego ofiar jest uzbrojona i mogłaby paskudnika po prostu rozsmarować na ścianie serią z automatu, nikt nie jest w stanie tego zrobić, bo a to broń się zatnie, a to trzeba pokazać przerażoną twarz, a to żaden pocisk nie dosięga celu. Tacy to profesjonaliści, pewnie przyjęci do roboty z politycznego nadania albo innego klucza.

Wcale nie lepiej ma się sytuacja z głównymi bohaterami tej opowieści. Mamy wspomniane dzieciaki w ciałach dorosłych. I jak to zwykle bywa, dorosły udający dziecko jest bardziej dziecinny niż dziecko – po prostu wypada infantylnie i głupio. Ciężko do tego kibicować komuś, kto jest de facto nieśmiertelny, może bezkarnie spadać z kilkudziesięciu metrów i biega szybko jak Superman. Jakby tego było mało, oddziałem dowodzi wspomniany android, który jest tak złowieszczy i nieludzki, że aż śmieszny (w tej roli nieoceniony król aktorskiej ciesielki, Timothy Olyphant). Kolejną wtopą jest brat Wendy, który jest taką ciapą i pierdołą, że od samego początku kibicuję xenomorfowi, żeby go w końcu dopadł i przerobił na plasterki. Ale to nie koniec, bo bank rozbija Boy Kavalier, czyli szef korporacji Prodigy, który wygląda jak tania kopia Lexa Luthora w wykonaniu Jessego Eisenberga. Ten sam nonszalancki, maksymalnie przeszarżowany szaleniec, który budzi jedynie śmieszność i zażenowanie.

A jeśli już jesteśmy przy castingach, to uprzejmie donoszę, że wszystkie rubryki dotyczące równości i różnorodności zostały odhaczone. Są kobiety, afroamerykanie, Hindusi, Azjaci, rude kobiety, inwalidzi, każdy mieszkaniec Ziemi ma kogoś, z kim może się utożsamiać. Ja wiem, że to niemodne śmiać się z tych wszystkich parytetów i na ogół przymykam na to oko, ale w “Obcy: Ziemia” jest to tak nachalne i ostentacyjne, że nie sposób o tym nie wspomnieć. Widać, że scenariusz powstawał jeszcze w poprzedniej epoce, bo jak wiadomo pomarańczowolicy prezydent ogłosił koniec ery woke i teraz znowu niepoprawność polityczna będzie w modzie.

W modzie jest też retro i to moment, kiedy zajdzie pochwała, ale taka z dużą gwiazdką. “Alien: Earth” bywa bardzo ładny. Zwłaszcza retrofuturystyczne dekoracje, doskonale nawiązujące do pierwszych dwóch filmów, wypadają znakomicie. Migające lampki, guziki, przełączniki, wszystko w duchu oryginałów i po prostu bardzo estetyczne. Może nie aż tak dopieszczone jak w “Romulusie”, ale serial wygląda naprawdę nieźle. ALE… tak naprawdę dotyczy to tylko momentów, w których twórcy nawiązują do wcześniejszych produkcji. Albo może nie tyle nawiązują, co bezczelnie kopiują. Komora kriogeniczna i całe wnętrze Maginota to kalka Nostromo (włącznie z większością załogi). Karabinki na pierwszy rzut oka wyglądają jak żywcem wyjęte z “Aliens”, ale po chwili doskonale widać, że to tanie plastikowe zabawki z drukarki 3D. Są fragmenty pokazane z perspektywy xenomorfa, skopiowane bezczelnie z trójki. Tak samo muzyka. Są tu wstawione metodą kopiuj-wklej fragmenty starych, genialnych soundtracków, które naprawdę robią robotę, jeśli chodzi o budowanie nastroju. Tylko z tymi nawiązaniami jest jeden problem. Po co mam oglądać kopię, skoro mogę oryginał? Wszystko, co zostało wymyślone bezpośrednio na potrzeby serialu, a nie zgapione od innych, jest brzydkie, miałkie i bez polotu. Pojazdy czy lądowniki wyglądają jak zabawki. Wszystko poza znajomymi wnętrzami Maginota jest nijakie albo po prostu brzydkie. CGI i green screeny oczywiście walą po oczach, w końcu to produkcja z 2025 roku, nie z 2005, ale na szczęście jest tego stosunkowo niewiele.

Ja wiem, że to tylko dwa odcinki, że potem może być ciekawie. Rozumiem, że komuś może się to nawet podobać, bo jest ciekaw rozwiązania wszystkich zagadek. Ale według mnie już teraz widać, że “Obcy: Ziemia” to serial bardzo, bardzo zły. Nie wspominałem jeszcze o dialogach, a te w większości ograniczają się do wygłaszania idiotycznych ekspozycji, tłumaczących widzowi świat. Postacie opowiadają innym postaciom rzeczy, o których tamte powinny wiedzieć, w dodatku czynią to kilkakrotnie. Chyba tylko po to, żeby widzowie przeglądający w międzyczasie Instagram, nadążali za fabułą. Akcja bardziej przypomina „Aliens vs. Predator 2” niż którykolwiek z klasycznych filmów. I to wszystko nie jest dla mnie jakąś wielką niespodzianką, bo zwiastuny nie były zbyt obiecujące. Zadziwiają mnie powszechne zachwyty nad tym serialem. Disney zaprosił wielu jutuberów do obejrzenia całości przed premierą, na Filmwebie trwa ogromna akcja promocyjna i wszyscy klękają z zachwytu nad czymś, co jest po prostu słabe. Wszyscy powtarzają te same peany na cześć reżysera i całej ekipy. Nie mówię, żebyście nie oglądali “Alien: Earth”, zróbcie to i wyróbcie własne zdanie. Uważam jednak, że stało się coś dziwnego i albo mnóstwo osób uległo masowej hipnozie, albo komuś bardzo zależy, żeby te xenomorficzne “Pierścienie władzy” wypromować ponad wszelką miarę. Disney potrzebuje sukcesu, ale w swoim korporacyjnym zaślepieniu ciągle pudłuje. Promuje fatalne produkcje w rodzaju “Akolity” albo właśnie nowego “Obcego”, jednocześnie grzebiąc całkiem fajną “Załogę rozbitków” i nie potrafiąc wykorzystać ogromnego potencjału “Andora”. Żal na to wszystko patrzeć.

To mi się podoba 1
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Polecamy także

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button