
Sama podróż jest ważniejsza niż nagroda na jej końcu – takie motto przyświecało ojcu Luke’a (John Krasinski) i Charlotte Purude’ów (Natalie Portman). Gość był fanem historii, archeologii i – a jakże – poszukiwaczem artefaktów. Przekazał zamiłowanie do przygody swoim dzieciom, ale Luke okazuje się być mniejszym idealistą niż ojciec, natomiast Charlotte ma problemy rodzinne i zawodowe, więc nie w głowie jej pogoń za skarbami. Poszukiwania legendarnej fontanny młodości mają na powrót połączyć rodzeństwo, tchnąć w relację nowe życie, uwolnić ich od kłopotów i dać powód do nakręcenia sequela.
Guy Ritchie jest legendą i legendą pozostanie. Takie filmy jak „Porachunki”, „Przekręt” czy nawet „Sherlock Holmes” z Robertem Downeyem Jr. dały mu nieśmiertelność. Ostatnio mam jednak wrażenie, że reżyser – mówiąc potocznie – odwala chałtury, żeby dorobić sobie do emerytury. Nie wiem bowiem, jaki pomysł stał za „Fontanną młodości”, ale gdybym miał strzelać, to powiedziałbym, że żaden. To znaczy jestem pewien, że panowie w garniturach policzyli w Excelu, że jak wywalą 180 milionów zielonych, zatrudnią znane nazwiska i poproszą o wariację na temat Indiany Jonesa zmiksowanego ze „Skarbem narodów”, to wyjdzie murowany hit. Obawiam się, że będą musieli policzyć jeszcze raz.
„Fontanna Młodości” jest produkcją, w której w teorii wszystko się zgadza, a w praktyce nie zgadza się niemal nic. Krasinski i Portman (szczególnie ona) jadą na autopilocie i po prostu wygłaszają swoje kwestie. Nie ma tu chemii, nie ma zęba, nie ma żadnej energii. Nikt nigdy nie uwierzyłby, że to jest ekranowe rodzeństwo. W jednej scenie są mili, w innej niby się kłócą, ale wygląda to tak, jakby ich zachowania czy motywacji nie determinował scenariusz tylko forma dnia czy nastrój w danej chwili. Jeśli starali się zagrać dobrze – w ogóle tego nie widać. Krasinski jest Jimem z The Office w bardziej wytwornych ciuchach, a Portman gra na jednej minie.
Sama dynamika między siostrą, a bratem okraszona jest bohaterami drugiego planu. Wśród nich jest znudzony biznesmen, który sponsoruje wyprawę (Domhnall Gleeson), strażniczka fontanny (Eiza González), która wypełnia obowiązek, ale musi mieć jeszcze emocjonalną relację z Jimem… przepraszam – z Lukiem. Ten ostatni ciągnie za sobą dwójkę pomagierów, których odziedziczył po ojcu (w tych rolach Carmen Ejogo i Laz Alonso) i są oni w tym filmie tak bardzo po nic, że aż mi ich szkoda. Mam wrażenie, że mieli po prostu wypełnić jakieś wytyczne odnośnie różnorodności w obsadzie. Ich postacie nie mają żadnych cech, żadnego charakteru, nic ciekawego nie robią, nie mają nic do powiedzenia. Przypominają tych dwóch panów, co polecieli szukać nowej ziemi w „Interstellar” i stanowili zbędny dodatek to Matthew McConaughey’a i Anne Hathaway. Byłem w szoku, jak bardzo nie dali im nawet pół sensownej sceny, gdzie mogliby zrobić coś ekstra. Last and least: inspektor Jamal Abbas (Arian Moayed), czyli funkcjonariusz Interpolu, który ściga rodzeństwo pod zarzutem kradzieży dzieł sztuki. Z powyższego wynika, że jest odrobinę za dużo bohaterów? Wątków? A przecież są jeszcze członkowie azjatyckiego gangu, którzy ścigają Luke’a po całym świecie…
Najgorsza w tym wszystkim jest potworna, nieprawdopodobna wręcz nuda. Niby zaczynamy pościgiem, niby bohaterowie cały czas muszą się przemieszczać po świecie szukając wskazówek i odpowiedzi, ale nie ma w tym żadnej energii, żadnego sensu. Zagadki przypominają te z gier „Uncharted” albo nowej wersji „Tomb Ridera”, czyli jeśli jesteś w stanie obsłużyć sorter kształtów dla pięciolatków – znajdziesz fontannę.
Zaskakuje też warstwa techniczna. Dynamiczne pościgi, pojedynki i strzelaniny nakręcone w efektowny i imponujący sposób były wizytówką Ritchiego. No właśnie, były. Tu sceny akcji są nakręcone długimi statycznymi ujęciami, a strzelaniny niemal z parodystycznym zacięciem. W teorii na ekranie „się dzieje”, a w praktyce emocje jak na grzybach. Walczyłem ze sobą mocno, żeby nie sięgnąć z nudów po telefon.
Może chociaż finał wynagradza dwie godziny męczarni? W żadnym wypadku. Marna kopia rozwiązania z innego filmu przygodowego, podana w sposób zupełnie nieemocjonujący, płytki i żenujący. Z obowiązkowym zwrotem akcji, który widać od mniej więcej piętnastej minuty filmu.
Nikomu nie chciało się nawet dbać o warstwę historyczną. Do pewnego starożytnego pomieszczenia można się dostać wyłącznie używając „starożytnych” instrumentów. Te instrumenty nazywa się hangi (l. poj. hang) lub handpany. Wymyślone w… 2000 roku, premierę miały w 2001. Nie mam na myśli okresu przed naszą erą, przedmioty wymyślono 25 lat temu… A już o CGI to nawet nie każcie mi pisać. Jak zobaczycie (a nie polecam) ogień w scenie pierwszego pościgu albo wodę podczas zatapiania pewnego wraku – zrozumiecie, jak wyglądała kontrola jakości podczas montażu (spoiler alert: nie wyglądała w ogóle).
Niewiarygodne jak można „spalić” tyle pieniędzy i wyprodukować coś tak bezpłciowego, nijakiego i bez ikry. Jeśli miałbym na siłę szukać pozytywów, napisałbym, że jest tu kilka ładnych lokacji, samochody wyglądają pięknie, krajobrazy mogą się podobać, a raz na 20 minut padnie zabawny one-liner. I tyle. Żeby wam oddać skalę tej porażki, napiszę tak: wolałbym oglądać codziennie „Indianę Jonesa i Królestwo Kryształowej Czaszki” przez miesiąc, niż jeszcze raz obejrzeć „Fontannę młodości”. Ta produkcja nawet nie zasługuje na porównania z serią o Jonesie, a i obie części „Skarbu narodów” są o kilka klas lepsze. Ba, średnie i niezbyt emocjonujące „Uncharted” to nadal film nieporównywalnie lepszy. Redaktor kuba lubi powtarzać, że praktycznie każda produkcja Apple okazuje się dobra, bardzo dobra lub doskonała i… ja się z nim najczęściej zgadzam (pozdrowienia dla Letniegowina bez żadnego trybu. 😉 Teraz jednak gigant z Cupertino dał nam coś, co przeczy tej tezie i radzę wam omijać ten tytuł szerokim łukiem, bo łatwo się nabrać na kombo reżyser/obsada/plakat i stracić bezpowrotnie 125 minut.
Fontanna Młodości (2025)
-
Ocena SithFroga - 3/10
3/10
Jako archeolog mam nadzieję, że ten inspektor interpolu ich złapał 😀 ***** nielegalnych kopaczy!
Nawet jak złapał to pewni zbili piątki i w sequelu będą współpracować, niestety 😛
Akurat wczoraj oglądnąłem pierwszą godzinę i po recenzji widzę, że druga nie będzie lepsza 😀 Do listy zarzutów dodałbym jeszcze scenografię – niby jest sporo szczegółów, ale wszystko wygląda sztucznie.
No i mam wrażenie, że umiejscowienie akcji we współczesności też tutaj nie pomaga.
Tak, nawet wnętrza, które nie są generowane komputerowo wyglądają jakoś tak sterylnie…
Takie moje spostrzeżenie: nikomu nie udało się powtórzyć sukcesu Indiany Jonesa w tego typu kinie. Może dlatego, że wszyscy po Poszukiwaczach próbowali zrobić to bardziej nowocześnie (czy to przez realia, czy technologię produkcji), a w rzeczywistości Poszukiwacze są filmem żywcem wyjętym z lat 30. Tam są dosłownie całe sceny wyjęte z innych produkcji, różne triki, sposób nagrywania, itp. Kino tego typu musi być „tongue in cheek” – z lekkim przymróżeniem oka, zrobione z przekąsem i luzem w tyłku. Nie potrzebuje za to wcale fajerwerków, teledyskowego montażu ani „fajnych” bohaterów.
Tak i nie. Ja uważam, że to trochę kwestia czasów, w których IJ powstał. Dziś Temple of doom zostałoby obśmiane od A do Z i miałoby średnią 4,5 na filmwebie. A Poszukiwacze się nadal bronią klimatem i akcją mimo oczywistego problemu fabularnego tak dobrze wyśmianego w jednym z odcinków The Big Bang Theory.
Natomiast najbliżej moim zdaniem był Skarb narodów i do dziś lubię czasem wracać.
Mam taką teorię, którą zbudowałem obserwując jaki poziom reprezentuje 95% pełnometrażowych filmów produkowanych bezpośrednio dla serwisów streamingowych, które to filmy nie mają premier kinowych. Są wśród nich produkcje za naprawdę duuuże pieniądze, robione przez poważnych reżyserów i w gwiazdorskiej obsadzie. Teoria ta głosi, że to są filmy za które zapłacono w ciemno, jeszcze przed ich obejrzeniem. Nie muszą starać się o wynik w box office. Są tylko częścią oferty, za którą płaci się abonament. Klapa takiego filmu nie wywoła żadnych negatywnych efektów – ludzie i tak płacą za abonament. Wszyscy subskrybenci AppleTV zapłacili za ten film nawet jeśli go nie obejrzeli i nigdy nie zobaczą. To właściwie z jakiego powodu to ma być dobry film? Kiedyś myślałem, że streaming będzie zbawieniem dla świata filmu, że zacznie powstawać mnóstwo fajnych, ambitnych, pomysłowych filmów za nieduże pieniądze, jak kiedyś w czasach VHS gdy kinem klasy B debiutowali późniejsi mistrzowie kina. Niczego takiego nie zaobserwowałem. Wszystko robi się po prostu coraz głupsze, płytsze, mniej ambitnie, zazwyczaj nieudane a na końcu w zasadzie na nikim to nie robi wrażenia. „Electric State” został wyśmiany? No i co z tego? „Fontanna” to kupa? No i co z tego? Streaming to rak, który zabije kino akcji/przygody/sf jakie kochamy, coraz mniej dużych premier kinowych tego dowodzi. Przyszła epoka filmów, które muszą pasować do przeglądania smartfona, do przerywania w dowolnym momencie, wychodzenia do kibla, do kuchni, oglądania na raty i do zapomnienia natychmiast po wyłączeniu TV. Załamka!
Kurde, nigdy wcześniej na to tak nie patrzyłem, ale masz rację, w sumie w takim systemie produkcji film wcale nie musi się bronić jakością, bo abonament wpada co miesiąc. Masakra :/
Myślę, że to słuszna teoria. Dobrze wyjaśnia drastyczne obniżenie poziomu filmów, które nastąpiło w ostatnich latach. Bo jedynym co się w tym czasie zmieniło w świecie kultury i rozrywki jest właśnie gwałtowny wzrost popularności takich serwisów. Tak jak smartfony zmieniły świat, niekoniecznie w dobrą stronę, tak robią to i serwisy streamingowe, choć pewnie na mniejszą skalę. Niestety, podejrzewam, że pośrednio ma to również swój zły wpływ także na filmy trafiające do kin. Zgodnie z kopernikańską zasadą, że zły pieniądz wypiera dobry.
Wrzucałem o tym bardzo fajny artykuł na forum: https://www.nplusonemag.com/issue-49/essays/casual-viewing/
Dzięki. Pouczające. Włos się jeży na głowie, dokąd to zmierza. Pewne jest jedno- to nie są czasy dla koneserów ani fanów czegokolwiek. Zaczynam rozumieć, dlaczego właściwie „Wiedźmin” Netflixa jest takim szambem. Mimo iż teoretycznie posiadał wszystkie niezbędne dane na sukces – świetny materiał literacki, górę szmalu na jego zrealizowanie, a nawet utalentowanych ludzi, którzy potrafiliby to zrobić (ex. Bagiński).