
Muszę przyznać się do pewnego wstydliwego faktu. Przedwczoraj pierwszy raz oglądałem “Matrixa”, jeden z moich najulubieńszych filmów. Wbrew pozorom powyższe zdanie ma sens, bo chociaż nie był to ani mój pierwszy, ani nawet dziesiąty raz z Neo i spółką, to dopiero ponad ćwierć wieku po premierze udało mi się obejrzeć film na wielkim ekranie. I jeśli czyta to ktoś, kto cierpi na podobną przypadłość, to ma teraz niepowtarzalną okazję nadrobić zaległości. “Matrix” bowiem w najbliższą niedzielę, 4 maja, będzie ponownie grany w sieci Multikino (niestety nikt mi za taką reklamę nie płaci, gdyby ktoś pytał). A piszę o tym dlatego, że nie zdawałem sobie sprawy, jakim przeżyciem będzie ten seans. W końcu film znam praktycznie na pamięć i oglądam go regularnie, przy niemal każdej nadarzającej się okazji. Co sprawia, że dzieło Wachowskich, stworzone jeszcze w poprzednim wieku, wygląda lepiej niż dowolny nowy film akcji? Dlaczego ten film jest tak dobrze zrobiony?
Pierwsze, co rzuca się w oczy, a w zasadzie uszy, to udźwiękowienie. Zacznę trochę od końca, ale to właśnie udźwiękowienie w kinie, na ogromnych głośnikach i w pełnym 3D robi prawdziwą robotę. Nie da się chyba w warunkach domowych, nawet na wysokiej klasy kinie domowym odtworzyć tej kakofonii, którą tworzy multum efektów dźwiękowych zmiksowanych z niesamowicie dynamiczną i znakomicie dobraną muzyką. W porządku – odgłosy wystrzałów dobrano z jakiejś biblioteki gotowych efektów, ale ich huk rozdziera bębenki w uszach, a każda sztuka broni brzmi inaczej. Nawet takie drobiazgi jak odgłos klikania klawiatur czy szczęk sztućców są dokładnie takie jak trzeba. Mało tego. Jest w “Matrixie” kilka bardzo cichych i spokojnych momentów, kiedy na ekranie niewiele się dzieje. I dopiero na tle tych naprawdę głośnych scen słychać, jak potężna może być cisza. Umiejętnie umieszczony fragment bez hałasów może robić tak samo duże wrażenie jak wielkie wybuchy. I tak właśnie się dzieje.
Pozostając przy kwestiach technicznych, należy przejść do zdjęć. Pominięcie Billa Pope’a w oscarowych nominacjach uważam za skandal. To mistrz dynamicznych zdjęć, co w późniejszych latach udowodnił w filmach Edgara Wrighta (choćby rewelacyjnie nakręconym “Baby Driver”). Praca kamery w “Matrixie” to prawdziwe dzieło sztuki. Nikt wcześniej (i później) nie uchwycił w taki sposób ruchu i nie zrobił tego tak płynnie. Kamera w rękach Pope’a dosłownie fruwa między aktorami, tańcząc razem z nimi w perfekcyjnie zaprojektowanej choreografii. Oczywiście wszystko to było od początku do końca zaplanowane i rozrysowane w opasłym tomie storyboardów. Stworzono je, żeby wytłumaczyć decydentom Warner Bros, co to w ogóle będzie za film. Efekt końcowy przypomina zaś żywy komiks. Każdy kadr jest doskonale skomponowany. Obojętne, czy będzie to skąpany w deszczu wiadukt, spiralna klatka schodowa, czy boxy w korporacyjnym wieżowcu (zauważcie, że agentów pokazuje się z dołu, żeby dominowali nad widzem, a z kolei przemieszczanie się między lokacjami często oglądamy z góry, jakby podglądając mrówki w mrowisku), wszystko jest dokładnie przemyślane i po prostu ładne. Fantastyczna jest gra zbliżeniami, czy to na twarze, czy na różne detale, dodatkowo połączona z grą głębią ostrości. Genialnym pomysłem było pokolorowanie scen dziejących się w symulacji na zielono, podczas gdy prawdziwy świat jest bardziej niebieski. No i te wszędobylskie lustra, przez które wielokrotnie obserwujemy świat wykreowany. Najczęściej są to lustrzane okulary, ale także łyżka czy słynna gałka w drzwiach (w ujęciu wejścia do mieszkania Wyroczni wyraźnie widać w odbiciu, że połowa postaci jest namalowana na jakimś kartonie, za którym chowała się ekipa filmowa). To oczywiście nawiązanie do Alicji, która przeniosła się do świata po drugiej stronie lustra.
O symbolice “Matrixa” napisano niejeden artykuł. Nie przeceniałbym tego elementu w kontekście całego dzieła, bo chociaż może on skłaniać do głębokich przemyśleń, to w gruncie rzeczy oś fabularna kręci się wokół dwóch zasadniczych tematów – przeznaczenia oraz postrzeganiem prawdy. Ten pierwszy to pytania o predestynację oraz paradoks samospełniającej się przepowiedni. Czy mamy wolną wolę? Czy w ogóle wolna wola jest możliwa, czy raczej każdy nasz “wybór” jest tak naprawdę kolejnym krokiem, który przybliża nas do wcześniej zapisanego celu? Według Wachowskich jedno nie wyklucza drugiego. To znakomite, że film złożony w gruncie rzeczy przede wszystkim z oszałamiającej akcji, potrafi przy okazji zadawać mądre pytania. Sposób, w jaki udało się połączyć widowiskowe pranie się po ryjach z inteligentną i ambitną historią, zasługuje na wielkie brawa. Mało tego – cała ta bombastyczna akcja ma doskonałe uzasadnienie i umocowanie w fabule. Jakkolwiek karkołomne nie wydawałoby się połączenie filmu kung-fu z gigantycznymi strzelaninami i filozoficzną zagwozdką, to scenariusz “Matrixa” wszystkie te elementy łączy ze sobą w taki sposób, że wydają się naturalne. To wielka sztuka i przejaw prawdziwego wizjonerstwa Wachowskich, którzy zaczerpnęli garściami z dokonań innych, lepiąc z pozoru niepasujące do siebie elementy w idealną całość.
A jak to było z tą akcją? Na pierwszy rzut oka dzisiejszego widza pewnie nie ma się czym zachwycać. Ot – latające ludziki jak w Marvelu. Tyle że bez “Matrixa” nie byłoby Marvela ani całego mnóstwa nowoczesnych filmów akcji. To po “Gwiezdnych wojnach” najbardziej przełomowy film, jeśli chodzi o szeroko rozumiane efekty specjalne. Nikt wcześniej tak nie kręcił. Nikt tak nie pokazywał akcji. Można to było narysować na kartach komiksu, można było zrobić film animowany, ale nikt nigdy nie nagrał na filmowej taśmie takiego podniebnego tańca i akrobacji na linach. Nikt nigdy nie wyniósł do poziomu sztuki widoku broni palnej podczas wystrzału. Dziś wszystkie tego typu atrakcje tworzy się w pamięci komputerów. Co innego jeszcze tradycyjna kaskaderka w stylu Toma Cruise’a, ale latających ludzi nikt poważny dziś nie będzie kręcił poza green boxem. Dlatego chociaż w “Matrixie” widać, gdzie były linki, na których wisieli aktorzy, a karabinki nie strzelają tak autentycznie jak w “Gorączce”, to wszystko składa się w perfekcyjną całość. Nawet jeśli niektóre komputerowe animacje trącą nieco myszką i nie grzeszą fotorealizmem, to umiejętnie schowano je w cieniu, eksponując inne, ważniejsze elementy. To z jednej strony stara szkoła robienia efektów specjalnych, a z drugiej strony kompletnie nowa jakość i styl, jakiego nikt wcześniej nie używał. To zresztą powoduje we mnie pewien żal. “Matrix” był filmem przełomowym, który pokazał kolejnym mniej zdolnym naśladowcom, że w kinie można wszystko. Że nie ma reguł i da się wykreować absolutnie każdą, nawet najbardziej zwariowaną scenę. Im wszystkim potem puściły hamulce, co doprowadziło do zalewu kin beznadziejnej jakości produktami filmopodobnymi. Zresztą wystarczy popatrzeć na dowolny nowy film z gatunku science-fiction lub fantasy. Większość z nich wygląda nieporównywalnie gorzej od naszego klasyka sprzed ćwierć wieku, bo nie wystarczy zatrudnić armii wyrobników od grafiki 3D. Trzeba mieć wizję, taką jaką mieli Wachowscy.
Ta wizja zakładała też występy bardzo charakterystycznych postaci. Podobno rolę Neo zaproponowano Willowi Smithowi, ale nie odnalazł się w scenariuszu. Dziś chyba nikt nie wyobraża sobie, żeby głównego bohatera grał kto inny niż Keanu Reeves. I nawet przy całej sympatii, jaką darzę tego aktora, nie przejdzie mi przez klawiaturę stwierdzenie, że on umie dobrze grać. Tylko co z tego? W roli Neo jest idealny – małomówny, wycofany, zamknięty we własnym świecie. Carrie-Anne Moss nie jest dobrą aktorką jeszcze bardziej niż Reeves aktorem. I chociaż pewnie znowu oberwie mi się za takie stwierdzenie – ona nie miała grać Lady Makbet, tylko stylowo wyglądać przed kamerą. A jak wyglądała? Cudownie! Przepięknie! Bo cały “Matrix” jest piękny, a ona najpiękniejsza. To absolutne i ostateczne ucieleśnienie hasła “style over substance” oraz cyberpunkowego anturażu z dodatkiem w postaci mrocznego neo-noir. W jakiś magiczny sposób nawet okulary przeciwsłoneczne w nocy mają w tym filmie sens.
Ale miało być o aktorach, a nie dotarliśmy jeszcze do dwóch najważniejszych. Wbrew pozorom to nie Neo i Trinity ciągną ten film, a Morfeusz i Agent Smith. Ten pierwszy jako hebanowe ucieleśnienie dalekowschodniego mistrza, ten drugi jako archetypiczny czarny charakter. Pierwszy spokojny, prawie zawsze z tajemniczym uśmiechem na twarzy, obłędnie operujący głosem. Ten drugi wykrzywiający twarz niczym demon i cedzący słowa niczym wąż jad. Obydwaj – Fishburne i Weaving – bawią się swoimi rolami i grają na granicy przeszarżowania i przestylizowania. Weaving nawet bardziej, ale przecież on jest maszyną/programem. Jemu wolno więcej niż człowiekowi. Zresztą wszystkie te różnice charakterów wychodzą później w czasie walk wręcz. Każdy z bohaterów walczy zgodnie z indywidualnym stylem. Morfeusz jest potężny i oszczędny w ruchach, Trinity zwinna, Neo poszukuje swojego miejsca, a Smith atakuje z zimną precyzją.
Zimna precyzja i stylówa ponad wszystko charakteryzują też najbardziej znane sceny z “Matrixa” – strzelaninę w lobby i trening w dojo. Być może fikanie salt z karabinem w dłoni oraz wygibaśne kung-fu niewiele mają wspólnego z realizmem, ale i tak są to sceny perfekcyjne. Pomysł, aby w głównej roli postawić łuski po nabojach i rozpryskujący się beton uważam za genialny. Nikt na to wcześniej nie wpadł. Walka Neo z Morfeuszem to hołd dla hongkońskiego kina akcji i sama w sobie byłaby wydmuszką, ale przecież stanowi ważny element oswajania się Neo z nową rzeczywistością. To wszystko pokazuje idealną fuzję środków i celu, jaki był do osiągnięcia. Nie dało się tego zrobić lepiej i jednocześnie ładniej.
Czyli co? “Matrix” to film bez wad? Jeśli za wadę uważacie kiepską animację latających drzwi w czasie wybuchu w wieżowcu albo mimo wszystko pewną umowność samej fabuły (oraz historii świata przedstawionego), to nie. Takich błahostek każdy może sobie nazbierać, jeśli będzie mu na tym zależało. A ja uważam, że to film idealny. Moje top 10 wszech czasów, jeden z najbardziej przełomowych i doskonałych technicznie dzieł, jakie do tej pory nakręcono. Przejaw geniuszu, który zapoczątkował (niestety) nową erę w kinie i pokazał, że niemożliwe nie istnieje. Że doszliśmy do momentu, kiedy na ekranie nie ma rzeczy niemożliwych. Jest coś znamiennego w słowach wypowiadanych przez Agenta Smitha, jakoby ludzkość pod koniec XX wieku osiągnęła szczyt swoich możliwości. Patrząc na degrengoladę ostatnich lat, zawirowania i turbulencje oraz wszystko to, co wydarzyło się po zawaleniu wież World Trade Center, można odnieść wrażenie, że faktycznie – lepiej już było. Ja wiem, że to takie dziaderskie gadanie, ale tymczasem minęło 26 lat, a chyba jedynie czwarty “Mad Max” zbliżył się poziomem technicznym do “Matrixa”, nie dorastając mu do pięt w kwestiach fabularnych. Jeśli czujecie podobnie, to z całego serca polecam Wam te seanse w najbliższą niedzielę. Obojętne, czy będzie to Wasz pierwszy, czy dziesiąty raz, “Matrix” nadal budzi w widzu ogromne emocje oraz powala poziomem dopracowania. Takie filmy powstają raz na wiele lat.
Matrix (1999)
-
Ocena Crowleya - 10/10
10/10
* W ramach ciekawostki zdradzę w sekrecie, że w czasie wspomnianych seansów wyświetlana jest stara wersja z zabawnym tłumaczeniem pseudonimów. Ta, w której Trinity to Trójca, Cypher to Szyfrant, Switch Obojnia, a sam Matrix to Macierz. Kiedyś myślałem, że to były jakieś pirackie wymysły, ale nie, to oryginalne napisy. Wydaje mi się również, że wyświetlana jest wersja sprzed ostatnich korekt kolorystycznych (a były co najmniej dwie na potrzeby wydań DVD i BR), ale to tylko moje domysły, nie mam w tej chwili jak porównać.
Idę do kina w niedzielę właśnie i jaram się niesamowicie 😀 Miałam ten film na kasecie VHS, która była oglądana do zajechania taśmy. Takiego widowiska na dużym ekranie po prostu nie można przegapić.
PS. Wrzucony dwa razy ten sam obrazek to nawiązanie do deja vu? 😉
Nic nie widziałaś!
Wszystkie 3 filmy super, a nawet ten 4 nie był aż tak tragiczny (poza końcówką…). 😜😜😜
Był tylko jeden film i jakieś fan-fiction podłej jakości. 😛
Masmix jedynka świetny, ale kontynuacje to już raczej muł i wodorosty.