FilmyRecenzje Filmowe

The Brutalist (2024)

Idąc do kina na “Brutalistę” (z jakiegoś powodu tytuł nie jest u nas tłumaczony, ale darujcie tę nieścisłość), spodziewałem się wiele. Trochę dałem się podpuścić hurraoptymistycznym recenzjom, chociaż metraż trochę mnie onieśmielał. A już na pewno moje kolana trzeszczały na samą myśl o siedzeniu ponad trzy i pół godziny w jednej pozycji. Po wyjściu z sali czułem satysfakcję, ale też lekkie zdziwienie. No a kolana dały radę, bo w połowie twórcy zaserwowali widzom piętnastominutową przerwę. Owo zdziwienie dotyczyło skali filmu Corbeta. Na plakatach i w wielu opisach powtarza się słowo “monumentalny”, a “Brutalista” pomimo pokaźnego metrażu jest zaskakująco intymny, momentami wręcz kameralny.

Zanim przejdę do bardziej ulotnych spraw, muszę wspomnieć o technikaliach. Bo o ile warstwa fabularna “Brutalisty” może wzbudzać kontrowersje, to jednocześnie pod względem audiowizualnym jest to jeden z najwspanialszych filmów, jakie kiedykolwiek widziałem. Nie uważam się za wielkiego estetę ani tym bardziej znawcę sztuki filmowej, ale ten film w każdej scenie po prostu zachwyca kunsztem autorów. Każdy kard, każdy ruch kamery, każdy cień na twarzy są zaplanowane z absurdalną pieczołowitością. Długie obiektywy w połączeniu z wąskim formatem 1,66:1 (przez ten tekst o formatach wszędzie widzę teraz kolorowe ramki), do tego zarejestrowane na nieużywanych od sześciu dekad kamerach systemu VistaVision sprawiają, że “Brutalista” przytłacza widza i tak jakby obejmuje go obrazem. Nie wiem, jak lepiej to opisać, ale na dużym ekranie sprawia to wrażenie, jakbyśmy siedzieli gdzieś obok aktorów, albo pomiędzy ścianami betonowych budowli. Jakby tego było mało, w tle cały czas czai się wspaniała muzyka, która momentami wbija w fotel swoją mocą i potęguje wrażenia. Ale rzadko jest to ten plakatowy “monumentalizm”, częściej po prostu przytłoczenie codziennością i ciężarem życia.

Głównym bohaterem opowieści jest uznany architekt László Tóth, żyd węgierskiego pochodzenia, który po przeżyciu horroru Buchenwaldu emigruje do Stanów Zjednoczonych. Tam próbuje stanąć na nogi z pomocą kuzyna, a na skutek zbiegu okoliczności jego drogi krzyżują się z niejakim Harrisonem Lee Van Burenem – bogaczem i filantropem – który powierza mu budowę wiekopomnego dzieła. Tylko powiedzieć, że “Brutalista” mówi o budowaniu, to tak, jakby streścić historię drugiej wojny światowej słowami: trochę do siebie postrzelali. Każda minuta tego filmu (a jest ich sporo, bo 215 licząc wspomnianą przerwę) to ogrom treści, symboliki i nawiązań. Każda z nich jest ważna. Każda opowiada jakiś fragment historii i jest to jednocześnie ogromna zaleta, jak i jedna z dwóch niewielkich wad filmu Corbeta. Wad dlatego, że przez ten natłok wydarzeń i ważnych momentów “Brutalista” nie ma tak naprawdę wyraźnie zarysowanej osi fabularnej. Tu wszystko jest istotne w takim samym stopniu, przez co ogląda się go bardziej jak kronikę wydarzeń, a mniej jak tradycyjną opowieść z jej wzlotami i upadkami. Warto mieć to na uwadze przed seansem, żeby podświadomie nie czekać na te “najważniejsze” wydarzenia, które tak naprawdę nigdy nie następują. Wszystkie są ważne.

László Tóth nie jest postacią historyczną. Przynajmniej nie architekt László Tóth. Corbet nazwał za to swojego bohatera imieniem i nazwiskiem osobnika, który zasłynął wtargnięciem do Bazyliki Św. Piotra i próbą (częściowo udaną) zniszczenia Piety. Czy należy w takim razie postrzegać filmowego Tótha jako osobę z kompleksem mesjasza? A jak w takim razie interpretować fakt, że część akcji dzieje się w carraryjskich kamieniołomach, tych samych, z których pochodzi marmur użyty przez Michała Anioła i gdzie ma miejsce najbardziej wstrząsająca scena całego filmu? To jeden drobny przykład, ile warstw znaczeniowych można odczytać z obrazu Corbeta. Na pierwszy plan z pewnością wysuwa się rozprawa z amerykańskim snem i to dosłownie od pierwszych minut. Tłok i chaos na statku przepływającym do Nowego Jorku nasuwa skojarzenia z pociągami wiozącymi więźniów do obozów zagłady (niemieckich, nie polskich, jakby co). Odwróconą Statuę Wolności też nietrudno rozszyfrować. Przez cały film László próbuje się odnaleźć na amerykańskiej ziemi i skutki tego z reguły są opłakane. Oto wielki artysta, wybitny umysł, przegrywa walkę z bezdusznym kapitalizmem i nałogiem, który oferuje łatwy sposób na zapomnienie. Van Buren jawi się tu jako postać wyjątkowo oślizgła i paskudna. Pod płaszczykiem sztucznego wyrafinowania i za murem okrągłych słówek (“nasze rozmowy są dla mnie wyjątkowo stymulujące”, powtarza Tóthowi), skrywa się krwiożerczy oportunista, który pragnie grzać się w blasku geniuszu człowieka, którego objął mecenatem. Ale dlaczego w takim razie główny bohater nie ucieka z tego piekła na ziemi do Izraela, kiedy ma ku temu możliwość? Czy tylko tam może się realizować zawodowo, co tak naprawdę jest sensem jego życia? No to w takim razie kto jest winien czemu i gdzie leży sedno problemu? Wiele pytań, mniej odpowiedzi. A w zasadzie te odpowiedzi są na wyciągnięcie ręki, ale nigdy nie wybrzmiewają dostatecznie mocno. Wygląda wręcz na to, że sam Corbet doszedł do takiego wniosku po nakręceniu prawie całego materiału i podjął drugą złą decyzję. W pełni zgadzam się Tomaszem Raczkiem, który wytknął w swojej recenzji “Brutalisty”, że epilog, wykładający widzowi na tacy trop interpretacyjny, był niepotrzebny. Albo niepotrzebnie aż tak bezpośredni. W tym epilogu ustami siostrzenicy głównego bohatera, teraz już zniedołężniałego staruszka, dowiadujemy się, że to trauma wojenna i przeżycia obozowe odcisnęły na László ogromne piętno, które skrzywiło go na całe życie i które znalazło odbicie w jego twórczości. Można to było sobie darować, albo chociaż zrobić bardziej delikatnie, nie obrażając inteligencji widza.

To jest ten drugi drobiazg, który nie pozwala w pełni zachwycić się “Brutalistą”. Niby malutki fragment, ale jednak trochę razi. Nie powinien Was jednak w żadnej mierze zniechęcić do obejrzenia tego filmu. Nie wspomniałem tu nawet o ułamku wspaniałości, jakich doświadcza się podczas seansu. Poza tymi wspomnianymi szczegółami, jest to obraz przemyślany w najdrobniejszych szczegółach. Nawet podział na dwie części (których tytuły to kolejne tropy do interpretacji) jest logiczny i sensowny. Obie są od siebie mocno różne i mają nawet różnych bohaterów. Dopiero po przerwie pojawia się na ekranie żona głównego bohatera, Erzsébet. Wcześniej słyszymy jedynie jej głos czytający listy wymieniane między małżonkami. I kiedy wreszcie udaje jej się dotrzeć do Stanów, zamiast spodziewanego wyjścia na prostą, László popada w kolejne kłopoty, a małżeństwo zostaje wystawione na ciężkie próby. Muszę przyznać, że to rozpoczęcie drugiej części było naprawdę przygnębiające, a film od początku niezbyt przyjemny, stał się jeszcze bardziej zimny i przytłaczający. Ale nasunęła mi się przy okazji jeszcze jedna myśl. Oto bowiem Tóthowie mogli się po latach pojednać tylko dzięki wstawiennictwu wpływowych znajomych Van Burena. Czy był to tylko przejaw władzy i okazja do jeszcze większego upodlenia przedstawicieli niższej kasty? A może przejaw zwykłej ludzkiej życzliwości i pomoc, której nie mógł udzielić nikt inny? Obejrzycie, sami ocenicie.

Wypadałoby jeszcze wspomnieć o aktorach tego widowiska. Brody zagrał prawdopodobnie rolę życia. Jest jak w “Pianiście”, ale podniesiony do drugiej potęgi. Tóth jest podobny do filmowego Szpilmana, ale Corbet dał aktorowi więcej wolności i szersze pole do popisu, a Brody wykorzystał każdą sekundę otrzymanego czasu. Jest zniuansowany, ekspresyjny, naturalny, prezentuje pełną gamę emocji i gra na takim luzie, że ręce same składają się do oklasków. Krok za nim idzie Guy Pearce, być może też w życiowej roli. Tu niuansów jest mniej, proporcjonalnie do krótszego czasu ekranowego. Van Buren przypomina trochę zmanierowanego Brada Pitta, ale Pearce jest w tym naprawdę autentyczny nietrudno ulec jego czarowi, tak samo jak nietrudno jest wystraszyć się wybuchów jego złości. Być może to też będzie Oscar (bo jeśli Brody 4 marca nie będzie miał w domu dwóch statuetek, to będzie musiało się wydarzyć coś bardzo zadziwiającego). Z Felicity Jones mam pewien problem. Na tle wspomnianych wcześniej panów wydaje się wkładać znacznie więcej wysiłku w swoją kreację i to niestety czuć. Jest dobra, a Erzsébet wzbudza emocje, choć trochę ciężko ją polubić, ponadto nie do końca przekonał mnie kanciasty akcent (który jest w filmie wytłumaczony, więc to nie chodzi o braki w warsztacie, a raczej o samą koncepcję). Ale to takie dywagacje o wyższości pomarańczy nad jabłkami. Jeszcze raz powtórzę, że od strony rzemiosła filmowego “Brutalista” jest filmem kompletnym. To w pełni autorska produkcja, nakręcona z miłości do kina, prawdziwy pokaz talentu i kunsztu. Przy okazji trzeba wspomnieć, że budżet produkcji zamknął się poniżej 10 (!!!) milionów dolarów, czyli w cenie wynajęcia szofera asystenta fryzjera psa którejś z gwiazd filmów Marvela. I to pomimo kręcenia na taśmie, co podniosło koszty. Z tym ostatnim wiąże się jeszcze jedna sprawa. “Brutalista” za kilka dni trafi do internetu i będzie go można wypożyczyć za niewielką opłatą. Być może udało mi się zachęcić kogoś do seansu, ale jeśli tak, to mam wielką prośbę. Idźcie do kina, póki jeszcze film jest wyświetlany na dużym ekranie. Pomimo braku bombastycznych efektów specjalnych takich obrazów powinno się doświadczać w odpowiednich warunkach. Wiem, że to brzmi strasznie pretensjonalnie i nie chciałbym, żeby ktoś odniósł wrażenie, że film Corbeta jest jakimś bełkotliwym, bursztynowym, artystycznym dziwolągiem. Nie bójcie się go, jeśli tylko macie w sobie choć trochę afektu do takiego porządnego, staromodnego kina z krwi i kości. Nawet jeśli nie polubicie się z László, to gwarantuję, że doświadczycie niezapomnianych wrażeń audiowizualnych.

The Brutalist (2024)
  • Ocena Crowleya - 9/10
    9/10
To mi się podoba 10
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Related Articles

Komentarzy: 5

  1. Z filmów ubiegłorocznych, w mojej ocenie to najlepszy film. Dzieło genialne. Co do zdania (“nasze rozmowy są dla mnie wyjątkowo stymulujące”, powtarza Tóthowi) to w trakcie filmu od początku mnie zastanawiało czy nie ma to lekko homoseksualnego kontekstu…
    Co do odwróconej wieży to w tej scenie Toth również patrzy w górę, za upragniona wolnością, która jednak okazała się być odwrócona, ja to tak interpretowałem.
    Obawiałem się trzech godzin siedzenia w kinie, jednak w praktyce zleciało mi to bardzo szybko i jeśli filmy mają trwać 3 godziny ale w tej jakości to jestem za.

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 0
    1. ” Co do zdania (“nasze rozmowy są dla mnie wyjątkowo stymulujące”, powtarza Tóthowi) to w trakcie filmu od początku mnie zastanawiało czy nie ma to lekko homoseksualnego kontekstu…”
      Tak, w kontekście tego, co się później wydarzyło tym bardziej. Dziwne były te spojrzenia zza przymrużonych powiek.

      „Co do odwróconej wieży to w tej scenie Toth również patrzy w górę, za upragniona wolnością, która jednak okazała się być odwrócona, ja to tak interpretowałem.”
      To też. W zasadzie nie było sceny, której nie dałoby się nadać jakiegoś mniej lub bardziej ukrytego znaczenia. Toth wyszedł na wolność z obozu, ale nigdy nie doświadczył jej tak, jakby chciał. I Tymi przytłaczającymi budowlami potem pokazywał tę mentalną niewolę.

      „Obawiałem się trzech godzin siedzenia w kinie, jednak w praktyce zleciało mi to bardzo szybko i jeśli filmy mają trwać 3 godziny ale w tej jakości to jestem za.”
      Ja podobnie. Zresztą długość tego filmu obrosła niepotrzebną legendą. Nie licząc przerwy trwa 3:20. Ostatnie filmy Scorsese były nawet dłuższe, a na pewno bardziej nużące. Tu faktycznie, chociaż w gruncie rzeczy niewiele się dzieje, to wszystko jest tak skonstruowane i pokazane, że nawet banalny dialog jest ciekawy. Niestety podobno członkowie Akademii mieli problem z wysiedzeniem na miejscach, więc film może popłynąć na Oscarach. Patrząc po ostatnich wynikach tych różnych Gildii, murowanym kandydatem do głównej nagrody jest Anora i chociaż mnie to cieszy, to podzieliłbym to na pół i za reżyserię nagrodził Corbeta, a nie Bakera. No i mam nadzieję, że w kategorii zdjęciowej i muzycznej nikt się nie będzie wygłupiał.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  2. Fantastyczna była muzyka w tym filmie! Jeśli chodzi o epilog, mogłoby go jak dla mnie w ogóle nie być, co by też przyjemnie skróciło czas filmu, bo jednak był troche dlugawy.

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 0

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Polityka prywatności/Regulamin zamieszczania komentarzy

Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button