Denis Villeneuve stworzył dwa znakomite filmy, co do czego trudno mieć wątpliwości. W niektórych aspektach można wręcz uznać, że dorównują one monumentalnej trylogii „Władca Pierścieni„ Petera Jacksona. Wydaje się, że dzieje się tak dlatego, iż reżyser całkowicie poświęcił się temu projektowi, angażując się w niego w pełni. Każdy detal został pieczołowicie dopracowany, a Villeneuve włożył w tę pracę swoje serce. Co stanowi siłę tych filmów? Przede wszystkim oddanie klimatu, wspaniałe kostiumy, oryginalne charakteryzacje oraz unikanie nadmiaru sztucznego CGI, którym przeładowane są współczesne produkcje. Ponadto na uwagę zasługuje fabularny minimalizm – trzymanie się określonego konfliktu i wyraźne zarysowanie stron. Nawet jeśli oczekujemy od historii moralnej wieloznaczności, widz powinien dostrzegać przynajmniej zarys granicy między dobrem a złem.
Sukces Diuny jest trudny do zakwestionowania. Nic więc dziwnego, że platforma HBO Max postanowiła rozbudować to uniwersum o serial. Początkowo za projekt miał odpowiadać sam Denis Villeneuve. Były wstępne pomysły i ogólny zarys fabuły, ale reżyser zrezygnował z udziału i całkowicie odciął się od projektu. Dlaczego? Możliwe, że uznał, iż historia ta nie ma ani sensu, ani potencjału. Przejdźmy jednak do kwestii związanych z logiką scenariusza w tym serialu.
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce…
Historia serialu rozgrywa się aż 10 000 lat przed narodzinami Paula Atrydy, co od razu budzi liczne wątpliwości. Taka odległość czasowa sprawia, że stawka opowieści wydaje się całkowicie nieistotna. Choć narracja ma rzekomo ukazywać początki Bene Gesserit i ich poszukiwania Kwisatz Haderacha, absurdalna liczba dziesięciu tysięcy lat skutecznie osłabia zainteresowanie widza. Co więcej, serial cierpi na problem typowy dla wielu produkcji science fiction – przedstawiony wszechświat wydaje się zaskakująco mały i ograniczony. Brakuje w nim ogromu zamieszkujących go ludzi, różnorodności kultur czy imponującej skali.
To, co udało się w filmowej adaptacji, zostało w serialu zupełnie pominięte. Filmy koncentrowały się na wycinku kosmosu, nadając akcji logiczną i spójną strukturę. Serial zaś próbuje ukazać szerszy obraz, będąc jednocześnie projektem skromniejszym i bardziej chaotycznym. Wygląda to tak, jakby został stworzony na siłę, wyłącznie po to, by wykorzystać popularność uniwersum.
Niektóre nazwiska nawet coś mi mówią
Być może wysuniecie argument, że to s-f, więc nie doszukujmy się wszędzie na siłę logiki. Ja jednak byłym uczony od samego początku, że tworzenie czegoś w świecie fantastyki nie upoważnia do lenistwa i umieszczania w historii przypadkowych elementów. Wracam więc po raz kolejny do tych nieszczęsnych dziesięciu tysięcy lat. Jakim cudem przez tyle lat – powiedzmy jakieś dwieście pokoleń – udało się w dość mocno zamkniętym kręgu kontrolować małżeństwa, nie mówiąc już o samym utrzymaniu linii w niemal nienaruszonym stanie?
Twórcy próbują zainteresować widza rzucając mu gdzieniegdzie jakieś nawiązania do oryginału. Tam pojawia się jakiś Atryda, tu Harkonnen, na tronie siedzi ktoś z rodu Corrino, a główna oś fabuły skupia się wokół zakonu Bene Gesserit. Tyle że ciężko znaleźć wśród nich kogoś, kogo dałoby się polubić albo sympatyzować. Niespecjalnie jest też komu życzyć źle. Twórcy stworzyli ot taką sobie historyjkę bez dobrze zarysowanych postaci i bez jasnego celu.
Próby przełamania schematu
Są jednak dwa (a może nawet cztery) wyjątki, o których należy wspomnieć. Najbardziej wyróżnia się postać imperatora (Mark Strong), którego groteskowa pycha i przeświadczenie o własnej wielkości stanowią ciekawy, choć przerysowany element. Dobrze się go ogląda, a takich megalomanów, będących w rzeczywistości marionetkami w rękach innych z pewnością było wielu w historii świata. Travis Fimmel jako Desmond Hart też wnosi pewną energię, ale jego rola przypomina nieco autoparodię. Na dodatek okazuje się, że finalnie jego wątek okazuje się nie mieć sensu, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Wyjątkami nie do końca jednoznacznymi są siostry Harkonnenki Tula i Valya (w takiej kolejności), ale wyłącznie ich młodsze wersje. Jako dziewczynki mają charyzmę, a ich poczynania śledzi się z ciekawością. Niestety nie da się tego powiedzieć o dorosłych wcieleniach. Reszta bohaterów, zwłaszcza adeptki Bene Gesserit, jest niemal całkowicie bezbarwna, a żaden dialog z ich udziałem nie zapada w pamięć, podobnie jak ich imiona. Z ich obecności nic nie wynika.
O co to całe zamieszanie i gdzie jest stawka?
Informacja o powstaniu serialu „Diuna: Proroctwo” była dość zaskakująca. Długo nie było bowiem przecieków z planu (poza wieloma problemami na samym początku produkcji, jeszcze na etapie koncepcji), akcja promocyjna w zasadzie nie istniała, a potem nagle pojawił się zwiastun i data premiery. Już wtedy zapaliło mi się światełko ostrzegawcze. Czemu to była aż tak wielka tajemnica? Serial na podstawie wielkich kinowych hitów i klasycznych książek powinien budzić duże zainteresowanie.
Odpowiedź przyszła po (najwyżej) trzecim odcinku. Ta historia zmierza absolutnie donikąd. Znający książkowy pierwowzór wiedzą, że w uniwersum „Diuny” miała miejsce wojna ludzi z maszynami, niemalże jak w „Matrixie”. Nie podoba mi się ta koncepcja ani trochę, ale tak to sobie wymyślił Frank Herbert. Wiedziałem, że serial „Proroctwo” nawiąże do tych wydarzeń, jednak nie spodziewałem się, że twórcy będą chcieli na nowo wymyślić proch. O walce z myślącymi maszynami wspominają bowiem tylko na samym początku, by później stworzyć nietrzymającą się kupy tajemnicę. Całość niby ma być podlana gęstym sosem politycznych intryg, ale brak w nich jakiejkolwiek finezji, błyskotliwości i polotu. Polityka w tym filmie praktycznie nie istnieje. Czy ktoś z was pamięta, jak nazywa się syn imperatora i po co właściwie został wprowadzony? Czy ktoś rozumie zachowanie córki imperatora oraz to, czemu jest ona niby aż tak ważna? Czy ktoś wie, co właściwie dzieje się w tym przepastnym, choć pustym kosmosie i co takiego robią te mityczne Wielkie Rody?
Braki, braki, braki
Twórcy serialu mieli pewien sprytny plan: nie dać jasnego podziału na protagonistów i antagonistów. Zamiast tego każdy będzie miał coś za uszami, każdy będzie walczył w imię własnych ambicji. Miała być wszechobecna szarość, wyszła tylko bylejakość. Tutaj naprawdę ciężko o cokolwiek się zaczepić. Są na przykład pilnie strzeżone tajemnice, zabezpieczone specjalnym kluczem,do których można się dostać zwykłym łomem, bo akurat tak było scenarzystom wygodnie. Jest zupełny brak koherencji w pokazywaniu adeptek Bene Gesserit, które ciągle zmieniają zdanie i interpretują swoje poświęcenie dla zakonu na swój własny sposób bez odpowiedniej podbudowy swoich zachowań. Scenarzyści chcą, by akurat coś się wydarzyło, więc któraś z dziewczyn musi poczuć w sobie chęć zmiany, ot tak.
A później dochodzi jeszcze kwestia pewnego dziecka. Wyciągnięta z rękawa niczym upragniony as potrzebny do wygrania rozdania. W tym wątku jak w soczewce skupiają się wszystkie problemy scenariusza. Nachalność i brutalne wpychanie tego na ekran sprawia wręcz fizyczny ból u widza. Podobnie wątek zmiennokształtnej. Nie ma dla niego rozsądnego wyjaśnienia ani sensownego wykorzystania tego typu istoty. Bezwartościowa ciekawostka
Jest też kilka razy podnoszony fakt tego, że Bene Gesserit widzą prawdę i nie da się ich oszukać. Dlatego kilka razy muszą one naginać prawdę i mówić ją na około tak, żeby zdradzić tylko to, co chcą, bez ujawniania niewygodnych faktów. No, chyba że trzeba ukryć największą tajemnicę, wtedy akurat to widzenie prawdy jest zbędne i nie warto o nim wspominać.
Podsumowanie
„Diuna: Proroctwo” jest serialem do bólu wręcz przeciętnym. Cierpi na tym, że jednocześnie chce nawiązać do jednego z najpopularniejszych obecnie uniwersów, a jednocześnie dziwnie się od niego odcina. Być może dla fanów s-f będzie to pozycja dobra, albo bardzo dobra. Ja pokochałem filmową Diunę za to, że nie jest klasycznym s-f, że udało jej się zakamuflować to wszystko, co mnie w tym gatunku drażni. Serial natomiast nie bawi się w takie rzeczy. On mówi jasno i wyraźnie: chrzanić logikę, jesteśmy w kosmosie i tu wszystko jest możliwe.
Nie potrafię dostrzec większych plusów tego serialu, który dodatkowo technologicznie także jakoś specjalnie nie dowozi. Wręcz przeciwnie, wygląda jak produkcja sprzed piętnastu lat.
Na koniec jeszcze raz powtórzę: jeśli chcieliście dowiedzieć się, jak zaczęła się historia Paula Atrydy na długo przed jego urodzeniem, to z pierwszego sezonu „Proroctwa” na pewno się tego nie dowiecie. Za to urodzi się mnóstwo pytań, na które twórcy prawdopodobnie nie będą potrafili składnie odpowiedzieć.
Będę zapewne w mniejszości, ale absolutnie nie polecam tego serialu. Lepiej zrobić sobie rewatch dwóch filmowych części „Diuny”. „Proroctwo” porównałbym do „Pierścieni Władzy”, podobny poziom, może minimalnie wyższy, ale także mający niewiele wspólnego z uniwersum, z którego się wywodzi.
Diuna: Proroctwo (sezon 1)
-
Ocena kuby - 4/10
4/10
Pełna zgoda. Serial stawia masę pytań nie dając żadnych odpowiedzi. Wprowadza kilkanaście „głównych” postaci w pierwszym odcinku tworząc chaos, później po kolei je odpala (jak ci szlachcie od ślubu w pierwszym odcinku), żeby w przedostatnim odcinku pojawiła się z czapy jeszcze jedna postać, była kochanka tego, matka tamtego, powiązana z tamtymi.
serial nie tylko nie rozstrzyga wątku Desmonda, prawdomóczyń ale też zupełnie zlewa linię żony imperatora, buntowników z Arrakis czy bratanka Valyi.
Serial powinien nazywać się Dune: Proloctwo bo jest jednym wielkim prologiem do sezonu drugiego, który… chyba niewielu zainteresuje. Osobiście dla mnie największe rozczarowanie 2024 roku (a widziałem Arcane 🙁 ).
Mnie nie rozczarował bo już po zwiastunach było mniej więcej wiadomo co to za produkt, na dodatek sam proces zapowiedzi był dziwny, cisza, cisza, aż tu nagle data premiery. Amatorszczyzna i taki efekt. A Arcane no cóż twórcy nie udźwignęli presji jaką sami na siebie nałożyli po obłędnym pierwszym sezonie plus wygląda na to, że studio zrobiło ich w balona, rozpisali historie na trzy sezony a musieli skondensować go w jeden.
co do liczby 10 tysiecy lat to wina heberta który rzucał takimi liczbami przypominam ze jego seria ksiązek dzieje na przestrzeni 5 tys lat !!!! facet musiał byc w tedy na mocnym melazu z przyprawy bo tylko on dostrzegał w tym logikę
Akurat te 10k lat to pomysł Herberta, w książkach też mi to się gryzło. Trzeba to potraktować jako element konwencji, w takich SW też jedyną innowacją przez 20 tys. lat było pozbycie się kabla od powerbanka z mieczy świetlnych 😛 Zgadzam się że serial jest przeciętny, gdyby nie Diuna w nazwie nikt by się nim nie zainteresował. Widać że to miała być druga gra o tron ale chyba wszyscy dobrzy scenarzyści HBO byli zajęci Pingwinem. Poza słabą intrygą i nudnymi dialogami najbardziej uwierał mnie brak rozmachu. Niby wizualnie serial czerpie z filmów, scenografie, kostiumy czy tła są bardzo podobne. Tylko że operatorsko i oświetleniowo bliżej temu do serialowego wiedźmina, ten serial jest nakręcony bez żadnej finezji, ot proste nudne kadry. Muzyka też zawodzi, jest zupełnie bez wyrazu i nie ma startu do Zimmera, nawet nie próbuje do niego nawiązywać. Podobno akcja serialu dzieje się po książce Zgromadzenie żeńskie z Diuny – nie czytałem jej ale czytałem kilka innych książek syna Herberta i są dokładnie takie jak ten serial – są tam ciekawe pomysły ale wykonanie jest przeciętne.
Myślałem że to po prostu kolejny hollywoodzki skok na pranie pieniędzy utrzymany w duchu postmodernizmu ale jak widzę z komentarzy dobre produkcje filmowe z franczyzy Diuny to zdecydowanie bardziej wyjątek niż reguła