FilmyRecenzje Filmowe

Anora (2024)

Co by się stało, gdyby scenariusz “Pretty Woman” połączyć ze skryptem zaginionego, niewyprodukowanego filmu Guya Ritchie i na koniec dać do realizacji Seanowi Bakerowi? Otóż jest to przepis na dość niespodziewane zdobycie Złotej Palmy w Cannes. Baker, znany z mocnych, niszowych i niezależnych produkcji stawiany jest również w gronie faworytów do zbliżających się Oscarów, zarówno jako reżyser, jak i scenarzysta. Jego najnowszy film, pod tytułem “Anora” zyskał duży rozgłos, jednocześnie wszyscy krytycy zgodnie twierdzą, że to najbardziej przystępna produkcja w jego dorobku. Czy to dobrze? Czy Baker nie stracił pazura i nie sprzedał się za festiwalowe błyskotki?

Anora, dla znajomych Ani, jest striptizerką w rosyjskojęzycznej enklawie w Nowym Jorku. Jeśli szczęście sprzyja, to udaje jej się dodatkowo dorobić w najstarszym zawodzie świata, a pewnego dnia los uśmiecha się do niej podwójnie, kiedy poznaje obrzydliwie bogatego (oczywiście za pieniądze rodziców) Ivana, który teoretycznie studiuje w Stanach, a faktycznie… O tym jest pierwsza z trzech części filmu. Przez 40 minut mamy okazję obserwować, jak się bawią nowi ruscy za oceanem. A bawią się znakomicie chlejąc, ćpając i kopulując przy każdej możliwej okazji. Nie wiadomo, co płynie szerszym strumieniem – alkohol czy pieniądze przepuszczane na każdą fanaberię, jaką jesteście sobie w stanie wyobrazić. Ivan i Ani szybko wpadają sobie w oko, a skoro chłopak płaci szczodrze, to dziewczyna nie waha się zostać jego towarzyszką na wyłączność. Mało tego, podczas wycieczki do Vegas młodzi biorą ślub i kiedy Anorze wydaje się, że piękniej być nie może, do akcji wkracza rodzina Ivana.

Drugi akt to komedia pełną gębą. Na scenie pojawia się Toros – “opiekun” Ivana oraz dwóch jego pomagierów, wszyscy żywcem wyjęci z filmu Guya Ritchie. Genialnie i brawurowo nakręcona scena ich wtargnięcia do willi Ivana to wstęp do zupełnie innego świata. Neony, wóda i głośna muzyka ustępują zakazanym mordom i szemranym interesom. Ani była zbyt głupia, żeby zadawać niewygodne, chociaż cisnące się na usta pytania w rodzaju: “skąd młody, niezbyt błyskotliwy chłopak ma tak ogromne pieniądze?”. Dowiaduje się więc o tym w dość drastyczny sposób, przy czym należy zaznaczyć, że “Anora” traktuje temat wyjątkowo lekko. To zresztą chyba jedyny poważny zarzut, jaki można postawić filmowi Bakera. U wielu innych reżyserów Ani w najlepszym razie skończyłaby poturbowana, a w najgorszym na dnie rzeki, ale zupełnie nie o to tutaj chodzi. Akcenty położone są raczej na różnice klasowe, prawo do szczęścia, pytania o możliwość wyrwania się z nizin, a wszystko w dość bajkowej (choć przyziemnej) konwencji. Wystarczyłoby nieznacznie przekręcić wajchę i “Anora” z komedii stałaby się bardzo mrocznym filmem. Tyle tylko, że wtedy byłaby banalna i nudna. Tymczasem w wersji bakerowskiej otrzymujemy trochę gangsterskich wygłupów w stylu “Przekrętu”, które niemal sprawiły, że spadłem z krzesła z powodu niekontrolowanego śmiechu. I tylko w ramach dodatku, zupełnie bezpretensjonalnie wspomniany Toros występuje tu w roli sumienia i jedynego trzeźwego umysłu. Bez niepotrzebnej brutalności i zaskakująco rozsądnie tłumaczy Ani zawiłości sytuacji, w jakiej wspólnie się znaleźli. Ona z kolei pokazuje, że będzie walczyć o swoje za wszelką cenę. I chociaż nie polubiłem jej postaci ani przez chwilę, to nie sposób odmówić jej konsekwencji i hardości. Będzie się bić o to, czego dotknęła i ma za moment stracić, nie zdając sobie sprawy, że depcze odcisk wyjątkowo potężnych ludzi.

Wyjątkowo potężni ludzie docierają bowiem wreszcie do Stanów, oczywiście prywatnym samolotem i w pełnej swej nowo ruskiej krasie. Muszę przyznać, że pojawienie się rodziców Ivana pod koniec drugiego aktu jest zrobione znakomicie. Przede wszystkim ojciec i jego wygląd zupełnie mnie zaskoczyły, ale i mamusia z piekła rodem to idealny przeciwnik dla zadziornej Ani. Ich konflikt jest pełen iskier, a reakcja tatusia na ostatnie zagranie Anory pokazuje, że w pewnym sensie to ona jest zwyciężczynią tego pojedynku. A przynajmniej ma zadatki na to, żeby osiągnąć w tym gównianym świecie jakiś sukces. Może widzi w niej bratnią duszę? To taki niewielki detal, ale właśnie dzięki nim, poutykanym w całym filmie, tak dobrze się “Anorę” ogląda. Trzeba też wspomnieć, że cała rosyjskojęzyczna część obsady to rodowici Rosjanie oraz Ormianie. Może to powodować oczywisty dyskomfort w świetle napaści na Ukrainę, ale dzięki temu film wchodzi na zupełnie inny poziom autentyzmu. Mieszane angielsko-rosyjskie dialogi pełne są słownego humoru, nieudawane akcenty, zakazane ruskie mordy, nawet autentyczna kosmiczna willa prawdziwego postsowieckiego bogacza sprawiają, że wszystko wygląda i brzmi jak trzeba. Efekt jest tym lepszy, że nie zatrudniono naturszczyków, tylko zawodowców z prawdziwego zdarzenia. Według mnie zarówno Karren Karagulian jak i Yura Borisow w innych okolicznościach mieliby realne szanse na oscarową nominację. Bo że Mikey Madison jest jedną z głównych kandydatek do tegorocznej statuetki jest więcej niż pewne. Ta dziewczyna, odkryta przez Quentina Tarantino przy okazji „Pewnego razu… w Hollywood„, jest jak ogień i rolą Ani powinna wygrać sobie wielką karierę.

Trzeci akt “Anory” to już typowy, “prawdziwy” Baker. Ostatnie minuty są ciche i spokojne, składają się w zasadzie z dwóch dialogów. Jeden z bohaterów drugiego planu okazuje się tak naprawdę postacią centralną. Rozmowa o gwałcie sprawia, że widzowi robi się bardzo nieprzyjemnie, a końcówka, odegrana przy akompaniamencie skrzypiących na szybie wycieraczek wali w pysk. Można powiedzieć, że tymi dwoma krótkimi epizodami Baker wynosi swój film na zupełnie inny poziom, a może raczej dopina w bardzo wyważony sposób to wszystko, co zaczął wcześniej. Można bowiem nie polubić początku “Anory”. Tego 40-minutowego teledysku o obrzydliwie bogatych i wyjątkowo pustych ludziach. Można też nie polubić głównej bohaterki. W zasadzie ciężko mi wyobrazić sobie, jak można by ją było polubić, a nawet czuć wobec niej jakieś ciepłe uczucia. Ale czy z powodu tego, kim jest i co robi Ani, trzeba ją bezkrytycznie potępiać? Baker mówi, że nie. Każdy ma prawo do odrobiny szczęścia, albo chociaż możliwości walki o nie, bo i tak wiadomo, że tego szczęścia dostępują często ci, którzy na to nie zasługują. Czemu więc nie wyrwać im chociaż kawałka dla siebie? Może historyjka o walce klas nie jest odkrywcza ani oryginalna, ale reżyser nie rzuca w widza frazesami i pustymi hasłami. Wnioski każdy może wyciągnąć sam, a przy okazji przez ponad dwie godziny ma szansę obcować z kawałkiem świetnego, autorskiego kina.

Anora (2024)
  • Ocena Crowleya - 9/10
    9/10

Odrobina dodatkowych pochwał od kuby

Co prawda Crowley napisał już prawie wszystko, ale jeśli mogę, chciałbym dopisać od siebie jeszcze kilka słów zachwytu. Do pewnego momentu, a dokładniej do pewnej rozmowy w samolocie sądziłem, że finał tego filmu się nie uda, że ostatecznie zostanę po seansie z niczym. Że będę ten film wspominał w pierwszej kolejności jako naiwną historię Kopciuszka, w drugiej jako znośną, choć nie zapadającą specjalnie w pamięć komedio-awanturę.

A potem przyszedł III akt, który delikatnie mówiąc zmiótł mnie z planszy. I zrobił to z wielkim kunsztem, powoli i systematycznie. Dopiero wtedy zrozumiałem, po co było to wszystko wcześniej, dlaczego tak a nie inaczej budowano w tym filmie postaci. Dlaczego absolutnie nikogo nie można tutaj lubić i dlaczego to wszystko jest takie suche. Zrozumiałem, czemu cała narracja jest pozbawiona uczuć. Czemu nie pochwala ani nie gani żadnej postawy.

Ostatnie dwie minuty to już jest sama poezja. Strzał w gębę od mistrza świata wagi ciężkiej. Anora okazuje się bowiem osobą, która jako jedyna ma uczucia wywalone na wierzch. To jest niesamowite, jak pokazano tutaj, że ta dziewczyna potrafi odpowiedzieć na okazane jej dobro tylko w jeden sposób – oddając swoje ciało, nawet całkowicie wbrew wszystkim swoim odczuciom.

Nie wiem, czy jest to film na najważniejsze nagrody. Uważam, że chyba Złota Palma w Cannes wystarczy, że powinno się doceniać zarówno kino artystyczne jak i to monumentalne. Niemniej uważam Anorę za film niezwykle ważny.

To mi się podoba 4
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Related Articles

Komentarzy: 2

  1. Czytam, że Baker i wiem, że pozycja obowiązkowa, a jeszcze taka laurka od Crowleya to już w ogóle. Jaram się jak na Pacific Rim :*

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 0
  2. Recenzja całkiem dobra ale Mikey Madison nie podoba mi się jako kobieta, styl Guya Ritchie niespecjalnie lubię, zaś jedyne miejsce, gdzie chciałbym oglądać ruskich to piekło, więc raczej film nie dla mnie. 🙂

    To mi się podoba 2
    To mi się nie podoba 1

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button