Wstęp – krótka historia kinematografii
Od wykonania pierwszej fotografii do nakręcenia pierwszego filmu minęło więcej czasu, niż od pierwszego, testowego lotu samolotem do wysłania człowieka w kosmos*. Ale początki fotografii i kinematografii miały miejsce znacznie wcześniej, w czasach, kiedy rozwój technologiczny nie pędził jeszcze na złamanie karku.
Historia kinematografii zaczyna się od fotografii, bowiem opracowanie mechanizmu rejestrującego obraz rzeczywistości na trwałym materiale było podstawą rozwoju obu dziedzin. Za pierwszą fotografię odpowiada Nicéphore Niépce, francuski fizyk i wynalazca, który w 1826 roku zarejestrował „Widok z okna w Le Gras” na metalowej płycie. Razem z Louisem Daugerre pracowali nad doskonaleniem techniki fotografii, której efektem było powstanie dagerotypii, oficjalnie ogłoszonej w 1839 roku. Była o wiele praktyczniejsza od wszystkich stosowanych wcześniej rozwiązań i to ona właśnie stanowi symboliczny początek fotografii, jaką znamy dziś.
Może obiło Wam się o uszy nazwisko Lumière. Chodzi o braci Louisa i Augusta, którzy mieli ogromny wpływ na rozwój współczesnej kinematografii. Bracia zaczynali od fotografii, pracując z ojcem fotografem w rodzinnym zakładzie fotograficznym. W 1881 roku Loius wynalazł i opatentował technikę tak zwanych suchych płyt fotograficznych, która zdobyła dużą popularność. Później bracia zaczęli interesować się również ruchomymi obrazami, być może pod wpływem wynalazku Thomasa Edisona, nazwanego kinetoskopem. Maszyna zrobiła na nich duże wrażenie, ale była też duża i dość nieporęczna – ważyła 500kg, a korzystać z niej mogła tylko jedna osoba naraz. Po zakupie i rozebraniu na części jednego z takich urządzeń, bracia Lumière mieli sporo pomysłów na jego ulepszenie.
Ich wersja urządzenia, nazwana kinematografem (nazwa pochodzi z języka greckiego i można ją przetłumaczyć jako „zapisywanie ruchu”), ważyła zaledwie 4 kilogramy, zużywała o wiele mniej taśmy filmowej dzięki precyzyjniejszej jej kontroli (ten mechanizm inspirowany był maszyną do szycia), i była zasilana korbką, nie wymagała więc stałego podłączenia do prądu lub ciężkich baterii. W 1895 roku opatentowali swój wynalazek i rozpoczęli kręcenie krótkich filmów. Pierwszym publicznie pokazanym filmem było „Wyjście robotników z fabryki”, czyli trwająca 45 sekund migawka z życia, uważana za początek ery kina.
Jednak najstarszym zachowanym filmem (a być może również pierwszym w historii) jest „Scenka ogrodu z Roundhay” z 1888 roku. Trwa 2 sekundy, składa się z 20 klatek, wyświetlany jest z prędkością 12 klatek na sekundę.
Początek XX wieku to czas, kiedy kino powoli nabierało rozpędu. Pierwszymi filmami były po prostu dokumenty, rejestrujące codzienne życie, ale szybko zaczęły pojawiać się obrazy przedstawiające swoje własne historie – pierwszym jest „Polewacz polany” z 1895 roku. W roku zatonięcia Titanica, a więc 1912, zaczęto kręcić filmy pełnometrażowe, a dziesięć lat później opatentowano mechanizm zapisywania dźwięku na taśmie filmowej. Po kolejnych pięciu latach świat dostał pierwszy film z dialogami – „Śpiewak z jazzbandu”.
Bieżące wydarzenia kształtowały to, co publiczność chciała oglądać. Początek wieku to czasy kryzysu gospodarczego, w kinie ludzie szukali więc wytchnienia od codziennych trosk, w związku z tym nie dziwi popularność komedii w tamtym okresie. Podobnie było podczas wojny, chociaż kino o tematyce wojennej miało mocne miejsce w repertuarach aż do lat ’70. Romanse to obok komedii drugi najpopularniejszy gatunek, w zasadzie od początku kina aż do dziś. Musical największą popularność zyskał w latach ’30, ta jednak z każdą kolejną dekadą spadała. Pierwsza połowa XX wieku to też złoty czas dla westernów, których świetność zaczęła przemijać w latach ’70 i od tamtego czasu pozostają gatunkiem niszowym. Na przełomie lat ’50 i ’60 można też zauważyć wzrost zainteresowania thrillerami i horrorami. Fantastyka oraz Sci-Fi rozkwitały wraz z rozwojem technologii, i cieszyły się popularnością w zasadzie od samego początku.1https://public.tableau.com/app/profile/bo.mccready8742/viz/FilmGenrePopularity-1910-2018/GenreRelativePopularity
A teraz oddaję głos redakcyjnym kolegom, którzy podzielą się swoimi ulubionymi filmami z wczesnej ery kina.
*Pierwsza fotografia: 1826, pierwszy film: 1888, różnica 62 lata. Pierwszy, testowy lot samolotem: 1903 (bracia Wright), pierwszy człowiek w kosmosie: 1961 (Gagarin), różnica 58 lat.
Crowley
Nie będę ukrywał, że koneserem naprawdę starych filmów nie jestem. Niektóre oglądałem jeszcze w telewizji, trochę klasyki udało mi się nadrobić później, ale zawsze podchodzę do takich produkcji z rezerwą. Czy da się to oglądać po tylu latach? Czy sposób realizacji nie okaże się zbyt archaiczny? Czasem tak, nigdy nie zachwycił mnie na przykład „Obywatel Kane”, ale przeważnie okazuje się, że klasyki są klasyczne nie bez przyczyny. Oglądajcie stare filmy, kiedy tylko możecie, bo to one tak naprawdę ukształtowały kino, o czym dziś często się zapomina.
Dwunastu gniewnych ludzi (1957)
Legendarny film legendarnego Sidneya Lumeta, który pokazuje, że można zrobić coś genialnego z mikroskopijnym budżetem i naprawdę niewielkim nakładem środków. Trzeba tylko mieć pomysł i dobry scenariusz. Prawie cała akcja dzieje się w jednym pokoju, gdzie dwunastoosobowa ława przysięgłych debatuje o winie chłopaka oskarżonego o zabójstwo swojego ojca. Jedenastu członków uważa, że jest winny i liczą na to, że szybko wrócą do domów na obiad. Jeden jednak ma wątpliwości i tak zaczyna się półtoragodzinna walka na argumenty i próba rozstrzygnięcia, co tak naprawdę się wydarzyło. Genialne w swojej prostocie, a poza tym jak zrealizowane! Lumet zastosował ciekawy zabieg w trakcie zdjęć. Wraz z upływem czasu zmieniał obiektywy na coraz dłuższe i jednocześnie obniżał pozycję kamery. Początkowe szerokie kadry ustępują miejsca coraz węższym, sprawiającym coraz bardziej klaustrofobiczne wrażenie. Perfekcja w każdym aspekcie produkcji.
Lawrence z Arabii (1962)
Po wielkim sukcesie „Mostu na rzece Kwai” David Lean dostał gigantyczny wtedy budżet $15 mln i zadanie nakręcenia historii opowiadającej o życiu T.E. Lawrence’a, brytyjskiego oficera, który podczas pierwszej wojny światowej bierze udział w walkach z Turkami po stronie plemion arabskich. Sama fabuła nie jest jakaś szczególnie wybitna. Główny bohater jeździ na wielbłądzie po pustyni i walczy razem z Arabami przeciwko gościom w doniczkach na głowie. Ale to nie o fabułę chodzi ani nawet o świetne aktorstwo. Tu chodzi o rozmach realizacyjny, a pod tym względem „Lawrence” jest filmem totalnym. Nie widziałem nic bardziej monumentalnego i zrobionego z większym rozmachem. To tak, jakby Jackson nakręcił „Władcę pierścieni” bez użycia komputerów i z pomocą wyhodowanych prawdziwych orków. Ten film się chłonie oczami. Genialne, szerokie kadry, statyczne ujęcia, w których maleńkie postacie przebijają się przez piaski czy skały. Ujęcia z lotu ptaka, obszerne panoramy i dziesiątki, setki statystów, koni, wielbłądów, tony sprzętu, pociągi, okręty, coś niesamowitego. Nikt już nigdy takiego filmu nie nakręci, to jest miniona epoka, w całkowicie pozytywnym znaczeniu. Film-pomnik, trochę pokryty patyną, która tylko dodaje mu szlachetności. Jeśli ktoś chce popatrzeć na szczytowe osiągnięcie w dziedzinie realizacji filmowej, musi obejrzeć Lawrence’a z Arabii. Warto poświęcić prawie cztery godziny (ale podzielone na dwie części, więc można sobie spokojnie zrobić przerwę) i dać się zabrać na pustynię. Perfekcja, z jaką Lean pokazał olbrzymie sceny, jest porażająca. Szarże kawaleryjskie, przemarsze wojsk, wojna podjazdowa i ta gigantyczna pustynia, która wysypuje się z ekranu. To jest przeżycie a nie tylko film.
Dobry, zły i brzydki (1966)
To zabawne, że najlepsze adaptacje Szekspira zrobił Japończyk, a najlepsze westerny Włoch. „Dobry, zły i brzydki”, a w zasadzie cała „dolarowa trylogia” to taki mój westernowy wzorzec, do którego porównuję inne produkcje z tego gatunku. W przeciwieństwie do filmów amerykańskich, rażących tandetnymi dekoracjami i wymuskanymi gwiazdami, spaghetti western to brud i naturalizm. Zamiast szlachetnych rycerzy za bohaterów robią ludzie niejednoznaczni, o szemranej moralności. Jest krew, sporo kiczu i powolna akcja, próżno w nich szukać wielu brawurowych scen kaskaderskich. To takie kino z krwi i kości, ale prawdziwą nieśmiertelność zyskało z dwóch powodów. Pierwszym jest muzyka Ennio Morricone. Top 10 najbardziej charakterystycznych ścieżek dźwiękowych w historii, przynajmniej moim zdaniem. Drugim jest oczywiście Clint Eastwood w roli Blondasa/Człowieka bez imienia, czyli postaci tego formatu co Indiana Jones czy Darth Vader. Nie jestem wielkim fanem westernów, ale filmy Leone, a zwłaszcza „Dobry, zły i brzydki” należą do moich ulubionych w ogóle. Są ponadczasowe.
kuba
Też nie jestem fanem starych filmów. Przeważnie męczą mnie takie seanse, braki technologiczne biją po oczach, stroje wydają się totalnie śmieszne, a aktorzy grają sztywno. Na ogół w tych filmach tak naprawdę na pochwałę zasługują głównie scenarzyści, którzy ze swoimi pomysłami wyprzedzali epokę i nie dało się zwyczajnie przenieść tych fantastycznych pomysłów na ekran w sposób, który nie raziłby dzisiejszego widza. Niemniej nawet taki ignorant starego kina jak ja potrafi docenić kilka filmów, które da się obejrzeć i czerpać z tego oglądania radość. Oczywiście wszystkie te filmy traktuję raczej jak ciekawostkę, a nie jak coś, do czego ciągle wracam i chcę oglądać ponownie i ponownie. Jedna rzecz jest jeszcze warta zauważenia: te wszystkie filmy były potrzebne, by późniejsi twórcy mieli się na czym wzorować i co udoskonalać.
Chartum (1966)
Prawie sześćdziesiąt lat temu dało się zrobić film wielki. Rozmachu, jaki widzimy w „Chartumie”, często brakuje współczesnym produkcjom. Tysiące statystów, widowiskowe starcia, efektowne wybuchy. Ja najbardziej z tego filmu zapamiętałem ucieczkę parowca, której towarzyszyły wystrzały z dział. Dialogi są więcej niż poprawne, a Charton Heston w mniej dynamicznych scenach wypada fantastycznie. Dodatkowo sama historia jest doskonała. Nominowany do Oscara scenariusz się broni i nie wali po oczach zbyt wielką sztucznością. To zwyczajnie bardzo dobry stary film.
Pozdrowienia z Rosji (1963)
Kwintesencja Bonda i film w oczywisty sposób przerysowany. Kino szpiegowskie w hollywoodzkim stylu, dodatkowo moim zdaniem jest spora poprawa względem „Doktora No” i położone podwaliny pod wspaniałą serię. Da się to oglądać bez ciarek żenady (które niestety w moim przypadku występują przy okazji późniejszych filmów z Moorem). Ten film wcale nie wygląda staro i nie wygląda tanio. Scenografia, gra aktorska i efekty specjalne nie walą tandetą po oczach. Jeden z moich ulubionych Bondów.
Planeta małp (1968)
Druga produkcja z Hestonem w tym zestawieniu pokazuje, jakim gigantem kina był ten aktor. Ten film to doskonały pomysł połączony z naprawdę znośnym wykonaniem pod względem technicznym. Przemyślany, widowiskowy, z zaskakującym zakończeniem. Doskonały przekaz, próba pokazania na ekranie, że człowiek może doprowadzić naszą planetę do katastrofy. Da się to obejrzeć, a dodatkowo ten film stał się przyczynkiem do całej serii kontynuacji (niektórych naprawdę fatalnych, innych bardzo, bardzo dobrych).
Kr4wi3c
Siadając do niniejszej topki, miałem obawy, czy podołam zadaniu. Nie uważam się bowiem za jakiegoś wielkiego znawcę kina, a co dopiero starego. Większość tytułów, które kojarzę z dawnych lat, to westerny albo filmy wojenne. Zrobiłem szybki rachunek sumienia, zastanawiając się, jakie wiekowe filmy pamiętam i wyszło mi, że znam ich całkiem sporo, a większość nie zalicza się do wcześniej wspomnianych gatunków. Sporo z nich to thrillery, kryminały i kino grozy – głównie od Hitchckocka, na którym mógłbym spokojnie oprzeć całą topkę. Żeby jednak nie było za, łatwo postanowiłem odświeżyć sobie trochę klasyki kina z lat 1940-1969, i wybrać coś, co warto polecić.
Okno na podwórze (1954)
„Okno na podwórze” to jeden z najlepszych filmów, jakie miałem okazję obejrzeć. Niby stary, a jednak nowoczesny. Duża w tym zasługa świetnej realizacji, fantastycznej pracy kamery (jak na tamte czasy) i niezwykle plastycznego, gładkiego montażu. Tu nie ma urwanych ujęć, jak w innych filmach z tamtej epoki. Wszystko jest zrealizowane i zmontowane po mistrzowsku, zupełnie jak we współczesnym filmie.
„Okno na Podwórze” opowiada o prawdopodobnym morderstwie, którego świadkiem jest uziemiony z konieczności w swoim mieszkaniu, zajmujący się fotografią L.B. „Jeff” Jefferies (świetna rola Jamesa Stewarta). Z braku lepszych zajęć obserwuje swoich sąsiadów oraz ich codzienne rutyny przez okno na podwórze. Pewnego dnia zauważa, że coś jest nie w porządku, coś się nie zgadza, szczególnie zachowanie jednego z sąsiadów. Swoimi spekulacjami dzieli się z najbliższymi znajomymi, którzy mu oczywiście nie wierzą. Postanawia więc ich przekonać, szukając kolejnych poszlak mających udowodnić jego teorię.
Zdawałoby się, że koncept filmu kręconego w większości w jednej lokacji, z kilkoma aktorami na zmianę pojawiającymi się w obiektywnie kamery, jest strasznie mało wyszukany, za to wyeksploatowany do granic możliwości. A jednak można coś ciekawego z tej koncepcji wycisnąć. Szczególnie jeśli za realizację przedsięwzięcia odpowiada genialny reżyser, który nawet coś tak prozaicznego potrafi przekuć w złoto.
Film ogląda się znakomicie, mimo że jest przegadany i rozgrywają się w jednej i tej samej scenerii. Wszystko dzięki niepewności i powolnemu budowaniu napięcia. Duża tutaj zasługa realizacji, kapitalnego zgrania w czasie niektórych elementów następujących po sobie, w zdawałoby się w statycznych, a jednak bardzo dynamicznych ujęciach, świetnych dialogów i mistrzowskiej pracy kamery – mimo tego, że momentami nieco nierównej i rwanej – cóż, widać technologia wtedy nie nadążała za wizją reżysera.
„Okno na podwórze” to film przegadany, z kilkoma świetnymi, długimi, wręcz teatralnymi scenami, jakie w dzisiejszym kinie ciężko spotkać. W pewnym momencie można nawet odnieść wrażenie, że ogląda się film o niczym. Jednak to właśnie ta niepewność, napięcie oraz przewrotność historii sprawiają, że tak świetnie się go ogląda.
Buntownik bez powodu (1955)
Prosta historia, która nawet dzisiaj spokojnie się broni. 17-letni James „Jim” Stark (James Dean) jest typem odludka, który ma skłonność do popadania w różnego rodzaju kłopoty. Z tego też powodu jego rodzice są zmuszeni często się przeprowadzać, licząc na to, że w końcu w nowym otoczeniu ich syn się ustatkuje. Po kolejnej przeprowadzce James naraża się miejscowym koleżkom, którzy postanawiają młodzika utemperować. Zaczyna się od zabawy w cykora – kto pierwszy wyskoczy z pędzącego auta, ten tchórz, a kończy finałem, w którym wszystko się sypie. Po drodze mamy jeszcze romans między dwoma zbuntowanymi nastolatkami, a w tle rodziców, którzy nie rozumieją swoich dzieci.
Widać, że to jest stary film kręcony takimi technikami, jakie były wtedy dostępne. Montaż scen jest rwany, miejscami nieco chaotyczny, a praca kamery bardzo statyczna. Mimo wszystko warto obejrzeć, bo to kawał solidnego kina, ze świetną rolą James Dean (gość miał kapitalną stylówkę), za którą dostał nominację do Oscara. To także świetny film dla miłośników starej, klasycznej motoryzacji z USA.
Dziecko Rosemary (1968)
Młode małżeństwo, Rosemary i Guy Woodhouse, wprowadza się do starej kamienicy. Krótko po tym Rosemary zachodzi w ciążę w niezbyt jasnych okolicznościach. Zaczyna śnić na jawie i mieć omamy. Ma wrażenie, że ktoś próbuje z niej zrobić wariatkę, tylko nie do końca rozumie w jakim celu.
„Dziecko Rosemary” to jeden z pierwszych horrorów, w których suspens odrywał tak ważną rolę. Reżyser po mistrzowsku zbudował w nim napięcie, stopniowo wprowadzając widza w atmosferę niepokoju. Według mnie to jeden z najbardziej genialnych filmów grozy, ze względu na psychologiczną głębię, którą próbuje przedstawić, doskonałą grę aktorską oraz rewelacyjną muzykę Krzysztofa Komedy idealnie podkreślającą postępujące na ekranie szaleństwo głównej bohaterki (w tej roli rewelacyjna Mia Farrow). Polański uniknął tanich chwytów opartych w głównej mierze na jump scare’ach, stawiając na subtelne i psychologiczne budowanie napięcia. Film odświeżyłem sobie przygotowując niniejsze zestawienie do topki i stwierdzam, że to nadal świetne, wybitne wręcz kino, z powodzeniem broniące się do dziś.
Razorblade
Gdyby ktoś kazał mi wybrać filmy z lat 70-80, to chyba bym nie dał rady ograniczyć się do 3 najlepszych. Albo inaczej: każdy wybór nie byłby tym „ostatecznym”. Z filmami przed do ’69 jest mi trochę łatwiej. Choćby dlatego, że nie jestem jakimś ogromnym fanem Jamesa Bonda czy westernów, a sporą ilość świetnych tytułów zgarnęli moi poprzednicy. Jednocześnie ktoś może uznać, że odrobinę oszukuję: ostatni film o którym wspominam nakręcony był w ’69, ale premiera nastąpiła w ’70. Ja trzymam się że to film z ’69 i widzę że większość internetu się ze mną zgadza w tej kwestii. Przy okazji wygryzł w ten sposób „Ptaki” Hitchcocka, więc jeśli ktoś protestuje, to może tam wstawić właśnie „Ptaki” albo „7 wspaniałych” – tak, western… ale co to za western!
Parszywa Dwunastka (1967)
Crowley bezczelnie ukradł mi „12 Gniewnych Ludzi”, więc postawię na inną Dwunastkę. Tę „Parszywą Dwunastkę”. W trakcie II Wojny Światowej skazańcy mają przeprowadzić samobójczą misję, celem wyeliminowania niemieckich oficerów. Nagrodą za potencjalne (choć, mało prawdopodobne) przeżycie ma być amnestia. No i mamy standardową oś przygody: ustalenie celu, rekrutacja, szkolenie, test, a na koniec „główna akcja”. Tak, szkielet filmu jest bardzo prosty, ale otrzymujemy naprawdę wyśmienite widowisko, do którego wracałem kilkukrotnie. Myślę, że duża w tym zasługa doborowego grona aktorów. Lee Marvina (w roli majora Reismana, mającego dowodzić tą bandą nikczemników) wspierają między innymi Telly Savalas, Donald Sutherland, Clint Walker czy John Cassavetes (który za tę rolę został nominowany do Oscara i Złotych Globów). Ale nie można również odmówić „Parszywej Dwunastce” świetnych zdjęć czy udźwiękowienia. Oczywiście nie spodziewajmy się tutaj realizmu, taktyki czy realistycznych działań wojennych. To ma być film rozrywkowy i dokładnie taki jest. I pomimo powstania w ’67, bije na głowę wszelkiego rodzaju „Niezniszczalnych” i tym podobne współczesne twory. A przy okazji uznajmy, że inne „Parszywe Dwunastki” już nie powstały.
Casablanca (1942)
Humphrey Bogart i Ingrid Bergman w klasyku hollywoodzkiego kina. Przy okazji melodramat, a więc film, który w żaden sposób nie wpisuje się w „moje” gatunki… A jednak znalazł w mojej TOPce. Może, jak już wspomniałem, przez fakt, że przedmówcy pozabierali inne tytuły, niemniej… to właśnie on przyszedł mi na myśl jako ten „pierwszy wybór”. Bo historia, która powstała w trakcie II Wojny Światowej, a jednocześnie o niej traktująca, ma coś w sobie. Główni aktorzy grają wyraziście, sceneria, w której rozgrywa się opowieść, jest fantastyczna, a historia wcale nie jest tak banalna, jak mogłoby się wydawać. No i zakończenie… Mam ogromny sentyment do tego filmu.
Jak Rozpętałem II Wojnę Światową (1969)
Dla mnie kolejny z tytułów, który na tej liście musi się znaleźć. I jak już mówiłem, przypisuję go do roku 1969. Franek Dolas budzi się w pociągu, oddaje strzał i w tym momencie rozpoczyna się inwazja Niemców na Polskę w trakcie II Wojny Światowej. Trafia do niewoli niemieckiej, z której oczywiście ucieka i w ten sposób podróżując po świecie stara się zakończyć „wojnę, którą zaczął”… Doskonała rola Mariana Kociniaka i świetna komedia z zapadającymi w pamięć tekstami. A scena, w której Franek Dolas jest przesłuchiwany przez gestapo, to dla mnie jedna z najlepszych scen polskiego kina komediowego.