Filmy

Fantastyczne serie #11 – Rocky / Creed

Dzisiaj na tapet weźmiemy jednego z najbardziej rozpoznawalnych sportowców w historii kina i jego nieprawdopodobną, heroiczną drogę na szczyty sławy. Chodzi oczywiście o Rocky’ego Balboę.

Trzeba przyznać, że boks jest bardzo widowiskową dyscypliną sportową, idealną do pokazania na ekranie. Szkoda, że prawdziwa rywalizacja nie jest ostatnimi czasy tak efektowna. No, ale to temat na inną dyskusję. Dzisiaj zajmujemy się legendarnym Włoskim Ogierem z Filadelfii, postacią fikcyjną, choć mającą swoje podstawy w rzeczywistości. Rocky doczekał się nawet swojego pomnika. Nie przedłużajmy. Jakby to powiedział Michael Buffer: „Let’s get ready to rumble!”.

Rocky (1976)

kuba: Sylvester Stallone na dorobku chodzi od studia do studia i przedstawia wszystkim swój scenariusz. Już sama historia tego jak powstawał Rocky to materiał na kapitalny film. A czy to, co widzimy na ekranie, temu dorównuje? I tak i nie. Co prawda widać w tej produkcji, że chce się ona skupić bardziej na bohaterze niż na ringowym mordobiciu, niemniej widać tutaj pewne dość duże braki. Tak jakby wiedziano tylko mniej więcej, co chce się pokazać, najważniejsze punkty bez logicznego do nich dochodzenia. Nie można jednak odmówić temu filmowi niesamowitego grania na emocjach. I jeszcze ta muzyka…

Typowe hollywoodzkie od zera do bohatera. Historia underdoga, czyli to, co Amerykanie lubią najbardziej. Film nie jest rewelacyjny, ale jak na tę serię dość twardo stąpa po ziemi. Gdyby to było prawdziwe życie, seria filmowa “Rocky” skończyłaby się na pierwszym filmie. Człowiek raczej nie dostaje w życiu drugiej szansy jak Balboa. No ale nie można było zarżnąć kury, która nakarmiona marnymi groszami (budżet filmu wynosił 960 tysięcy dolarów) zniosła złote jaja warte ponad sto razy więcej (w samych Stanach). Ode mnie ósemka, żeby było z czego schodzić. 8/10

Crowley: Nie ukrywam, że nie jestem wielkim miłośnikiem filmów o Rockym, ale nie można im odmówić pewnego uroku oraz wpływu na amerykańskie kino. Pierwsza część ma tę przewagę nad pozostałymi, że sposób jej realizacji dodał głębszego wymiaru całej opowieści. Mikroskopijny budżet zmusił ekipę do kręcenia w pośpiechu, w nieprzygotowanych lokacjach, często na skróty i niekoniecznie według scenariusza (sekwencja biegu przez miasto została wymyślona w trakcie zdjęć). To wszystko sprawiło, że historia niezbyt wygadanego boksera włoskiego pochodzenia wygląda autentycznie i odpowiednio “brudno”. Myślę, że tylko dlatego film zdobył Oscara w najważniejszej kategorii, bo przecież fabuła, choć poprawna, nie jest w żaden sposób odkrywcza.

Na pewno wpływ na sukces filmu miała też wyjątkowo dobrze dobrana obsada. Stallone – wiadomo, Rocky to on. Weathers oszukał twórców, że zna się na boksie, ale jak przyszło co do czego, nauczył się całkiem nieźle ruszać i jak sam mówił: stworzył przeciwnika, ale nie wroga. Apollo nie jest typowym czarnym (hyhy) charakterem i można go polubić. Talia Shire idealnie zagrała szarą myszkę, a Burgess Meredith, jak przystało na wybitnego aktora, bardzo pomógł niedoświadczonemu Stallone’owi. I tylko ten boks boli… Niestety trochę się tym sportem interesowałem i nawet jako dzieciak nie mogłem przejść do porządku dziennego nad tym, jak idiotyczne są walki w Rockym. Mieli do ich reżyserowania zatrudnić fachowca, ale Stallone wiedział lepiej, zwolnił gościa i dostaliśmy to kretyńskie okładanie się twarzach. A to i tak nic przy kolejnych częściach… Ocenię na 7 punktów, ale nie przywiązujcie do tego większej wagi. W tej serii rozdźwięk miedzy obiektywną oceną jakości a przyjemnością z oglądania jest wyjątkowo duży.

Rocky 2 (1979)

Crowley: W sumie powtórka z rozrywki, która w dodatku psuje świetne zakończenie jedynki. Perypetie Rocky’ego nie radzącego sobie ze statusem gwiazdy, problemy w życiu rodzinnym, to wszystko zagrało całkiem nieźle, bo to dalej ta sama historia i te same realia. Jakby drugi odcinek serialu. Gorzej z częścią sportową, która nie dość, że jest do bólu przewidywalna, to straciła resztki jakiegokolwiek realizmu. Niestety widać tu rękę Stallone’a i jego autopromocję na drodze do zostania megagwiazdą. Jest więcej mięśni i prężenia się, walka wygląda i przede wszystkim brzmi jak jakieś starcie robotów z niemożliwie melodramatycznym zakończeniem. Da się ten film oczywiście oglądać bez bólu, ale to taka typowa druga część – to samo, tylko trochę gorzej niż za pierwszym razem. Ocena: 6 gwiazdek z dziesięciu.

kuba: Minęły trzy lata i trzeba było wziąć się za drugą część. Tym razem Sly nie tylko napisał scenariusz, ale wcielił się także w rolę reżysera. I to dość dobrze widać. Nie jest to bowiem film nakręcony zbyt umiejętnie. Oczywiście wciąż są emocje, muzyka, napięcie, ale jakieś to wszystko takie koślawe, szarpane odrobinę męczące. A na dodatek jest motanina między trzymaniem się jako takiego realizmu, a pójściem w skrajne przerysowanie. Wychodzi coś pomiędzy. To jeszcze nie jest zły film, ale zwiastuje pewien spadek poziomu. Sly jest w swojej roli kapitalny (sam ją dla siebie stworzył, więc nie mogło być inaczej), postaci drugoplanowe błyszczą i tylko ten Apollo jakiś taki nijaki. Ogromnym plusem drugiej części jest cała akcja w szpitalu zbudowana wokół Adrian. No i jak zwykle ostateczna rywalizacja pełna napięcia. Ocena wciąż wysoka. To nadal jest poziom ósemkowy. 8/10

Rocky 3 (1982)

kuba: Pierwszy słaby film w tej serii. Choć ma przebłyski, to jest zrobiony po prostu bardzo źle. Chaotycznie i bez większego pomysłu. Rocky ma mistrzostwo, dokonało się i nie bardzo wiadomo, co z tym fantem teraz zrobić. Niestety poza szkoleniem, jakie Balboa dostaje od Apolla, ten film nie ma sobą prawie nic do zaoferowania. Główny rywal to prymitywny, jednowymiarowy osiłek, a śmierć jednego z bohaterów jest ograna bardzo słabo. Zjazd względem poprzednich części jest dramatyczny. Bardzo słabe zwieńczenie trylogii. Film ma momenty, ale brakuje w nim treści i chyba zaangażowania. Czuć dość duże zmęczenie materiału. Robota zrobiona na pół gwizdka, tak żeby zbytnio się nie napracować. Ocena szybuje w dół do poziomu mocno naciąganej piątki. 5/10

Crowley: Wjeżdżamy w lata osiemdziesiąte i to widać. Zgadzam się z Kubą, że to kompletnie nieudany film z iście kreskówkowym przeciwnikiem Rocky’ego. Zamiast ciekawego Apolla dostaliśmy głupkowatego dresiarza, który jedynie mocno bije. Chociaż Stallone i tak miał szczęście, że ostatecznie zatrudniono do tej roli Mr. T a nie Joe Fraziera, który podobno w czasie prób strasznie go obił. Trochę ta cała produkcja wygląda jak Balboa z pierwszych minut – niby kolorowa i przebojowa, ale tak naprawdę zgaszona i pusta w środku. Wszystko poza walkami z Clubberem jest do zapomnienia, bo tak naprawdę nie za bardzo było co opowiadać. Rocky osiągnął szczyt i mógł jedynie z niego spaść, więc spadł. Tak naprawdę chodziło już w tym momencie wyłącznie o promocję Stalone’a jako największego twardziela. Niestety pomimo mięśni napompowanych jak nigdy wcześniej, pojedynki w ringu są jeszcze głupsze niż poprzednio. Nikt nie wie, co to trzymanie gardy, cepy lecą na twarze bez opamiętania, a w finałowej walce niewiele jest napięcia, bo Rocky zlał w niej Clubbera bez większego problemu. Powiedzmy, że 4/10, bo to w tej części przygrywa zespół Survivor i jego “Eye of the Tiger”.

Rocky 4 (1985)

Crowley: Z tą częścią mam problem. Lubię ją i oglądałem z dziesięć razy, ale to pod żadnym względem nie jest dobry film. Może nie licząc muzyki. Lata osiemdziesiąte do kwadratu – zimna wojna, ruski super bokser trenowany kosmicznymi technologiami, robot-służący (dobrze, że go wywalili w wersji reżyserskiej), plastik-fantastik. Oczywiście trening w zasypanym śniegiem Związku (tfu) Radzieckim (tfu) jest sympatyczną odmianą, ale tak naprawdę wszystko to już widzieliśmy. To jest czwarty raz to samo i czwarty raz Rocky musi pokonać kogoś silniejszego od siebie. Finałowe starcie to już prawdziwe science fiction, w którym Stallone miota się jak oblewany wrzątkiem, a połowa ciosów jest wyprowadzona w powietrze i nikt się z tym nie kryje. No ale wolę “Burning Heart” od “”Eye of the Tiger”, więc niech będzie 5/10.

kuba: Nie było pomysłu na zakończenie trylogii, pojawił się za to pomysł na nowe otwarcie. Nikogo nie obchodzi już walka o jakieś tam mistrzostwo, podnosimy stawkę, i to jak! Rocky będzie teraz walczył o honor Stanów Zjednoczonych, a wręcz o honor całego „demokratycznego świata”. Absolutnie najlepsza część całej serii. Odklejona od rzeczywistości, jadąca totalnie po bandzie, a jednak (a może właśnie dlatego) najlepsza. Scenariusz tej części to jakiś obłęd. Po latach smutów i smętów Sly odpina wrotki i serwuje mordobicie z prawdziwego zdarzenia. Bez hamulców, bez ograniczeń. Przekroczono granicę, za którą możliwe jest w zasadzie wszystko. To jest film idealny w swojej kategorii. Kino rozrywkowe przez wielkie K. Antagonista jest namacalnie zły i potężny, motywacja bohatera świetnie podbudowana, śmierć postaci wreszcie dobrze ograna. Szybka rehabilitacja za poprzednią część. Ode mnie dycha, nie może być inaczej. 10/10

Rocky 5 (1990)

kuba: A żeby nie było tak słodko, po genialnej części czwartej przyszła pora na totalną aberrację. Tego nie da się oglądać. Miało być kolejne odświeżenie, miał być Rocky mentor, a wyszła niestrawna pomyłka, która dodatkowo przez zakończenie sprawia wrażenie, że nie wie, w którą stronę zamierza podążyć. Fabuła jest koślawa, realizacja też. Nie zagrało tutaj nic. A nawet jak jakaś wrzutka jest sympatyczna, na przykład sceny z synem Rocky’ego, to ginie ona w zalewie beznadziejności innych wątków. Upadek bohatera, który ani nie wzbudza jakiegoś specjalnego smutku, ani w ogóle jakichś większych uczuć. Ot, taka tam sobie historyjka zupełnie nieangażująca. Ten film byłby totalnym średnikiem i nikt by o nim nie pamiętał, gdyby nie miał za sobą historii z poprzednich części. Paradoksalnie nazwisko Balboa ściągnęło go jeszcze bardziej w dół, grzebiąc tę serię na lata. Ten film absolutnie zasługuje na jedynkę. 1/10

Crowley: Nie będę aż tak surowy w ocenie, bo poprzednich dwóch części też nie oceniam wysoko, ale obiektywnie to bardzo słaby film. Stallone ponownie napisał scenariusz, ale do reżyserowania ściągnął Johna Avildsena, z którym pracowali przy jedynce (w międzyczasie stworzył serię Karate Kid). Podobno w pierwotnej wersji film miał się zakończyć śmiercią Rocky’ego, ale wytwórnia nie zgodziła się na to. Nie wiem, czy taki finał zmieniłby cokolwiek, bo piąta część jest po prostu nudna i nijaka, zwłaszcza na tle odjechanej czwórki. W ogóle nie widać też prawie dwukrotnie większego budżetu. Film kręcony był w znacznej mierze na lokacjach, a nie w studiu, stąd pewnie dużo większe koszty, ale nie przełożyło się to na efekty wizualne. Obejrzałem ten film tylko raz i nie zamierzam więcej, a oceniam na 3/10.

Rocky Balboa (2006)

Crowley: Mało kto spodziewał się jeszcze zobaczyć kiedyś Sylwka w roli Rocky’ego., Na pewno nie ja, tymczasem 16 lat po poprzednim filmie powstała część szósta i… no cóż, udała się. Z tą serią jest trochę jak z jej głównym bohaterem: kiedy jest się na dnie, jedyny możliwy kierunek to “w górę”. Pozaekranowa śmierć Adrian nadała opowieści odpowiedni ciężar. Stary Rocky wreszcie wygląda autentycznie, a nie jak postać z kreskówki. Nawet walka w końcu jest pokazana z jakimś minimum realizmu (w dodatku imituje styl transmisji telewizyjnej, co wygląda całkiem ciekawie). Może cała ta heca z komputerową symulacją jest bardzo umowna i umiarkowanie sensowna, ale postacie mają w tej części jasne motywacje i po prostu wszystko jest tu na swoim miejscu. Oczywiście teoria o sześćdziesięciolatku  walczącym jak równy równym naprzeciw mistrza świata jest naciągana jak guma w majtkach, ale udało się to pokazać w miarę zgrabnie. Kawał przyzwoitego filmu, w dodatku bardzo dobrze zagrany. Co prawda na drugą w karierze nominację do Oscara Sly musiał jeszcze chwilę poczekać, ale “Rocky Balboa” był krokiem w dobrym kierunku. Solidne 7/10.

kuba: Sly wraca z kolejnym pomysłem. A gdyby tak po niemal dwudziestu latach Rocky wrócił na ring? Brzmi absurdalnie. Może i tak, ale to się proszę państwa udało. Szósta część przygód Rocky’ego to wspaniała historia walki z samym sobą. Sly napisał tutaj najlepszy scenariusz w całej serii. Strona ludzka jest poruszająca i bardzo dobrze zobrazowana. W piękny sposób pokazano kilka problemów, takich jak żałoba czy relacja ojciec-syn. Pokazano też bardzo ciekawie, jaką sławą cieszy się Rocky wśród zwykłych ludzi. Przygotowania do walki naprawdę dają radę i przypominają troszeczkę „czwórkę”, sama walka też dowozi, choć nie jest w tym filmie najważniejsza. A na koniec ta runda honorowa po stadionie – majstersztyk. Bardzo, bardzo dobra część. W rankingu filmów z tej serii (biorę pod uwagę także opisywanego za chwil kilka Creeda) znajduje się u mnie na trzecim miejscu. Dlatego daję aż dziewięć. 9/10

Creed: Narodziny legendy (2015)

kuba: Duet Sly – M.B Jordan tworzą na ekranie duet doskonały. Prawie idealny film o Rockym, w którym to nie Balboa gra pierwsze skrzypce. To co nie udało się w „piątce” tu zagrało rewelacyjnie, Rocky mentor wreszcie jest taki, jaki powinien być. Dodatkowo Creed bierze wszystko co najlepsze z „jedynki”, niestety jednak czerpie też odrobinę z „trójki”, w związku z czym mamy najmniej zapadającego w pamięć antagonistę ze wszystkich dotychczasowych. Na szczęście nie o boks tu chodzi, a o walkę z samym sobą i życiem dającym w kość. Nowa Adrian czyli „B” (w tej roli Tessa Thompson, a więc Walkiria z MCU) wprowadza do całej historii jeszcze więcej wspaniałego kolorytu. Otwarcie nowego rozdziału, które przebija poziom oryginału. Sly nie bierze jeńców i pokazuje, że z wiekiem jest coraz lepszym aktorem. Daję dziewiątkę i mówię “Creed 1” > “Rocky 1”. Bezapelacyjnie. 9/10

Crowley: Technicznie “Rocky” nigdy nie był tak dobry jak w “Creedzie”. To film pod każdym względem nowoczesny i “na poziomie”. Aktorska młoda gwardia przejmuje serię i tu mam mieszane uczucia. Jordan jest w porządku, ale według mnie nie ma charyzmy Rocky’ego. Tessa Thompson może i charyzmę posiada (warsztat też), ale jej bohaterki zupełnie nie polubiłem. Ale największym zgrzytem jest w ogóle sam Creed i tajemnica jego pochodzenia. Naprawdę trzeba było z niego robić zaginionego syna Apolla? Słabe to. Tak naprawdę Stallone nadal jest najważniejszy w tej serii i całkiem słusznie był nominowany do Oscara za swoją rolę. Szkoda, że trafił na kosmicznie mocną konkurencję w swojej kategorii.

To niezły film, ale byłby lepszy, gdyby nie ziomalskie klimaty i rapsy w miejsce Survivora. Albo gdyby w nim nie walczyli, bo Rocky poza ringiem jest zawsze znacznie ciekawszy niż na nim. 6/10

Creed 2 (2018)

Crowley: O dziwo druga część czwartej części jest według mnie lepsza od pierwszej. Kontynuacja batalii z rodziną Drago nie sprawia wrażenia nakręconej na siłę i logicznie rozwija wątki obyczajowe z jedynki. Duet Jordan-Thompson łączy jasno widoczna chemia, Sylwek i Dolph robią to, co do nich należy. Ale chociaż nie ma czego zarzucić Jordanowi pod względem aktorstwa, to jednak na ringu sprawia wrażenie zagubionego małego chłopca. I nie chodzi nawet o dysproporcję fizyczną w stosunku do swojego głównego przeciwnika. Rocky był niewysoki, ale żylasty i można było uwierzyć, że faktycznie byłby w stanie powalić jakiegoś wielkoluda. Adonis sprawia raczej wrażenie ładnego i grzecznego nastolatka. Ale to może takie czepianie się na siłę, bo chociaż nie ma w drugim “Creedzie” niczego odkrywczego, to nadal jest to całkiem przyzwoita produkcja. 6/10

kuba: Drugi najlepszy film w serii i przy okazji drugi, w którym występuje Dolph Lundgren. Odświeżona „czwórka”, tyle że tym razem zamiast podtekstów politycznych, mamy wewnętrzną drogę bohatera. Spektakl. Ogląda się to niesamowicie. Michael B. Jordan daje popis lepszy niż w poprzedniej odsłonie. Jego cierpienie wylewa się z ekranu, tak samo jak jego miłość do „B”. Niesamowite, jak bardzo wszystko tutaj zagrało. Nie ma jednego fałszywego elementu. Tam gdzie trzeba, film wzrusza. Tam gdzie trzeba bawi. A tam gdzie trzeba, trzyma w napięciu. “Creed 2” jest prawie tak dobry jak „czwórka”, jednocześnie kładąc nacisk na zupełnie inne kwestie. Równie dobra jest cała podbudowa, oparta na historycznych wydarzeniach, które mają niebagatelny wpływ na teraźniejszość. „B” znów jako Adrian 2.0 pokazuje, że jest w historii o biciu się po mordach miejsce na wątek wielkiej miłości i wielkiej rodzinnej tragedii. Może to niepopularna opinia, ale dla mnie zasługuje co najmniej na dziewiątkę. Oglądałem kilkukrotnie, ten film bije na głowę zarówno pierwszego “Creeda” jak i praktycznie wszystkie filmy o Rockym. 9/10

Creed 3 (2023)

kuba: Tradycji musiało stać się zadość. Skoro poprzednia część tak bardzo dowiozła, to trzeba było kolejną po całości położyć. Kolejny raz ta seria idzie ze skrajności w skrajność, z samego szczytu spada na dno. Nie umiem pochwalić niczego w tym filmie. Zaczynając od fatalnej reżyserii Michaela B. Jordana, a kończąc na absurdalnym, nawet jak na warunki tej serii, scenariuszu. Wyobrażacie sobie fakt, że można było przebić skalę absurdów, jaka działa się w najgorzych filmach o Rockym, że można było zrobić coś aż tak głupiego, że widz przyzwyczajony do atomowych ciosów spadających na głowę pięściarzy powie: “nie, to za dużo”. Ja sobie tego nie wyobrażałem, a potem obejrzałem trzecią część “Creeda”. Stężenie głupoty na metr kwadratowy jest nie do zaakceptowania. Nie będę wchodził w spojlery poza jednym. Kto wpadł na pomysł, żeby wprowadzić do tej serii elementy żywcem wyjęte z fantasy, czyli to przeniesienie się z ringu w jakiś inny wymiar, w którym toczy się nagle pojedynek? To był dramat. Koszmar. Podobnie jak cała groteskowa postać antagonisty i droga Creeda do finalnej rywalizacji. Nie mogę dać nic wyżej niż dwa. 2/10

Crowley: Obejrzałem te film specjalnie na okoliczność niniejszego tekstu. Aż tak fatalnie, jak pisze Kuba, nie jest, ale faktycznie wydumany spisek w tym filmie przypomina knowania bohaterów serialu “Allo Allo”. Damian w wykonaniu Jonathana Majorsa z początku wydał mi się całkiem ciekawy, ale potem nagle zupełnie z czapy zostaje mistrzem świata i jest to tak idiotycznie poprowadzony wątek, że musiałem sprawdzić, czy przypadkiem nie przysnąłem i czegoś nie przegapiłem. W ogóle w tym filmie zupełnie nic się nie klei. Donnie wcale nie wygląda na emeryta, mamy całkowicie zbędne wstawki muzyczne, szatański plan zemsty jest zwyczajnie głupi, nikt nie zauważa nieczystych zagrywek Damiana, do tego dochodzi jeszcze ewidentne ustawianie fundamentów pod przyszły film o córce Adonisa. No i oczywiście ta nieszczęsna finałowa walka. Nie dość, że green screeny i komputerowo generowana publika wali po oczach, to jeszcze wspomniana przez Kubę sekwencja przenosin w czasie i przestrzeni kompletnie rozwala dynamikę. Zresztą takich nietrafionych momentów jest dużo więcej i świadczą one o słabym warsztacie reżysera. Zwróćcie choćby uwagę na scenę pogrzebu. Za długą, rzewną, pokazaną bez grama finezji. Ile lepiej i mocniej wybrzmialy podobne nuty, kiedy Rocky po prostu szedł na cmentarz w którymś z poprzednich filmów? Jordan musi się jeszcze wiele nauczyć. Daję naciągane 4/10 i nie mam ochoty na ciąg dalszy.

To mi się podoba 4
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 6

  1. Rocky Balboa to film znakomity. Monolog Rocky’ego do syna mógłbym puszczać milion razy, a i tak będę mieć ciary.
    Kiepsko pamiętam resztę filmów, ale ten zapadł mi najbardziej w pamięć. I chyba czytacie mi w myślach, bo miałem ochotę na odświeżenie serii. Creeda nigdy nie widziałem.

    To mi się podoba 3
    To mi się nie podoba 0
  2. Do mnie ta opowieść o upadaniu, słabości i podnoszeniu się całkiem przemawia. I znów, nie realizmu fizycznego w czymś takim szukam, a emocjonalnego. Wtedy nawet nierealistyczną walkę ogląda się inaczej, jako rodzaj baletu opisującego to co dzieje się w głowach bohaterów i uwieńczenia ich drogi przez męki pokazanej w filmie.

    To mi się podoba 2
    To mi się nie podoba 0
  3. Macie coś z oczami?! Jak można ten propagandowy szajs z epoki reaganowskiej, którym jest czwórka, w ogóle uważać za film, a co więcej za najlepszą część serii? LOL A dla mnie piątka była całkiem udana. Przynajmniej nikt nie robi z nas durnia, że nietrenujący od lat dziadek z defektem mózgu może skakać po ringu z młodzikami jak równy z równym. Przejście Rockyego z roli zawodnika do roli szkoleniowca było całkiem niezłym pomysłem. Po latach staje się takim Mickeyem dla innych. Co zresztą zdaje się i tak nastąpiło w Creedach. W moim rankigu:
    1. Rocky
    2. Rocky 5
    3. Rocky 2
    4. Rocky Balboa
    5. Rocky 3
    6. Rocky 4
    Creedów nie oglądałem. Dla mnie to zupełnie nieinteresujący spinn-off. Jak jakiś „Hotel Continental” nie przymierzając. 🙂

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 1
    1. Pomysł z mentorem jest świetny, ale udało się to zrobić dopiero w pierwszym Creedzie i wyszło znakomicie. Piątka jest dla mnie nieoglądalna, czwórkę kocham za to, że jest totalnie szalona i odjechana.

      To mi się podoba 1
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button