Niby człowiek wiedział, a mimo to się łudził. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że “Czerwona jedynka” (niezbyt fortunne tłumaczenie tytułu) to film słaby. Produkcja napotkała wiele problemów, zdjęcia się przedłużały, budżet rozrósł się do ogromnych rozmiarów, no i mówimy o filmie z Dwayne’em Johnsonem w roli głównej, a to zawsze źle wróży. A mimo to po cichu liczyłem na fajną, bezpretensjonalną rozrywkę w świątecznym klimacie. Miałem ku temu podstawy, bo za reżyserię odpowiada Jake Kasdan. Była więc szansa na coś w stylu naprawdę udanego “Jumanji: Przygoda w dżungli”, ale zachodziło też ryzyko, że to kasztan w typie “Jumanji: Następny poziom”. A wyszło coś pomiędzy.
Tytułowy “Red one”, czyli “Czerwony”, to nie kto inny jak Święty Mikołaj, który prowadzi swoją operację obdarowywania grzecznych ludzi świątecznymi podarkami z tajnej bazy niedaleko bieguna północnego. Ale nie jest to jakaś mała chatka i garstka elfów do pomocy, a raczej ogromne futurystyczne miasto / fabryka / centrum logistyczne. Sanie co prawda nadal ciągną renifery, ale one same przypominają bardziej kosmiczny rydwan, niż poczciwy zaprzęg. Pomysł całkiem fajny, bo takiej nowoczesnej wersji Mikołaja jeszcze nie widzieliśmy. Są też elfy, a w zasadzie ELF (Enforcement Logistics and Fortification), czyli polarne Secret Service, dowodzone przez niejakiego Calluma Drifta granego przez Dwane’a Johnsona. Poznajemy go w dniu, w którym planował przejść na emeryturę, ale pech chce, że w tym samym momencie do miasteczka włamują się zamaskowani ludzie i porywają Czerwonego. Emerytura musi więc poczekać, bo trzeba ratować Święta. Dalej będą oczywiście poszukiwania, pościgi i pranie się po twarzach, dokładnie jak przystało na film z “The Rockiem”. Problem w tym, że tenże “The Rock” jest zdecydowanie największą wadą całej produkcji.
Śledztwo dość szybko doprowadza agenta Drifta do niejakiego Jacka O’Malleya. To haker-najemnik bez śladu kręgosłupa moralnego, grany przez Chrisa Evansa, który wystawił Świętego i teraz będzie musiał odpokutować swoje winy. Razem z szefem ELFu rozwikłają zagadkę porwania, a O’Malley będzie jeszcze musiał odkupić swoje winy i pojednać się z rodziną. Niestety wyluzowany i doskonale bawiący się na planie Evans stanowi tak ogromny kontrast dla sztywnego niczym kij od szczotki Johnsona, że tego drugiego po prostu nie da się oglądać. Coś, co mogło być zabawnym buddy movie, zupełnie na modłę “Czerwonej gorączki” z Belushim i Schwarzeneggerem, jest absolutnie nieśmiesznym klocem. Ileż tu jest zmarnowanego potencjału! Ot chociażby postać jednego z agentów ELFu – gadającego niedźwiedzia polarnego w mundurze. To się aż prosiło o jakieś porządne żarty, może widowiskowe poturbowanie jakiegoś bandyty, cokolwiek. Tymczasem on jest… i na tym polega cały dowcip. Albo motyw powiększania resoraków. Dwayne ma na ręku urządzenie pozwalające zmieniać rozmiary różnych rzeczy i postaci. W pewnym momencie bohaterowie biorą ze sklepu zabawkowego samochodzik Hot Wheels, żeby za jego pomocą udać się w pościg. Ma być “coś praktycznego”, ale wyboru dokonuje Evans, który w tym momencie jeszcze nie widział skutków działania urządzenia. Można było w tym momencie pokazać dosłownie najbardziej wydumanego resoraka w stylu bolidu w kształcie rekina, czy innego vana z lodami, żeby było śmiesznie. Ale nie. Film sponsorował Chevrolet, więc panowie najpierw jeżdżą Corvettą, a później jakimś pickupem. Cały film pełen jest takich zmarnowanych szans i nierozwiniętych pomysłów. Agent Drift używa swojego dynksu, zmieniając w czasie walki swój wzrost. Ale nie jak Ant-Man, tylko tak trochę, byle minąć pięść przeciwnika i potem samemu mu przywalić. Ani to efektowne, ani specjalnie mądre.
Na drodze naszych bohaterów stają nie tylko ludzie. “Czerwona jedynka” to film fantasy i pojawiają się w nim istoty baśniowe, chociażby Krampus, czyli brat Mikołaja. To on jest pierwszym podejrzanym, bo kiedyś chciał ukarać wszystkich niegrzecznych ludzi na świecie. Być może teraz też chce to zrobić? A może jest ktoś jeszcze? Wszystko to prowadzi do szalonych wycieczek w dziwaczne rejony świata. Raz odwiedzamy tropikalne wyspy, kiedy indziej zamczysko Krampusa, gdzie odbywa się pojedynek na plaskacze. Trzeba przyznać, że twórcy próbowali upchnąć w tym dwugodzinnym filmie naprawdę wiele. Gorzej, że niewiele z tego wygląda naprawdę dobrze. Pomijając już same dłużyzny i niemal całkowity brak humoru, jak zwykle w nowych filmach, tak i w tym wszędzie straszą koszmarne komputerowe animacje. Pod tym względem cofnęliśmy się w rozwoju o jakieś dwadzieścia pięć lat.
“Czerwona jedynka” mogła być fajnym familijnym filmem w świątecznym klimacie. Takim nowocześniejszym, pełnym akcji i brawurowych akrobacji. Na papierze widać tu ślady serii “Kingsman”, naleciałości Marvela, trochę “Mission Impossible”. I chociaż część ekipy robi, co może (przede wszystkim Evans i J.K. Simmons jako postać tytułowa), to beznadziejny, sztywny i kompletnie nieciekawy “The Rock” ani na moment nie pozwala tej produkcji rozwinąć skrzydeł. Wszystko dzieje się wokół jego postaci, a jest ona najnudniejsza i najsłabiej ze wszystkich napisana oraz zagrana. Zresztą Johnson podobno dość mocno przyczynił się do pompowania budżetu filmu. Jego gigantyczna gaża (ponoć $50 mln) plus nieprzewidywalne zachowanie na planie sprawiły, że całość kosztowała zawrotne $250 milionów, a film okazał się finansową porażką. I słusznie, bo to istny festiwal zmarnowanych pomysłów i koszmarnych niedoróbek. Nic tu nie jest dopięte do końca, ciężko cokolwiek zapamiętać, wszystko na pół gwizdka. Paru luzackich, dobrze się bawiących przed kamerą gwiazdorów niczego nie ratuje. Nie jest to może nieoglądalna katastrofa, ale nawet w kategorii niezobowiązujących świątecznych filmów dla całej rodziny wypada po prostu blado. To już lepiej po raz kolejny obejrzeć “Kevina”.
Czerwona jedynka (2024)
-
Ocena Crowleya - 4/10
4/10
„“Czerwona jedynka” mogła być fajnym familijnym filmem w świątecznym klimacie. Takim nowocześniejszym, pełnym akcji i brawurowych akrobacji.” – i na coś takiego właśnie miałam nadzieję po trailerze (omawialiśmy go w którymś z Filmołazów). Szkoda, że wyszło jak zwykle…