Jak często myślicie o starożytnym Rzymie? Francis Ford Coppola najwyraźniej często, całe życie i codziennie. Moim skromnym zdaniem – zdecydowanie za często…
Lubię czasem iść pod prąd, taki odruch, resztki buntu z czasów nastoletnich i odrobina przekory. Skoro wszyscy tak jadą po tym biednym Coppoli i jego „Megalopolis”, to pójdę z jeszcze bardziej otwartą głową niż zwykle. Chcę polubić ten tytuł i być w kontrze do całego świata. Przecież facet, który dał nam „Ojca Chrzestnego” czy „Czas Apokalipsy”, jest w stanie zrobić z taką obsadą film co najmniej poprawny, prawda? PRAWDA?
Otóż nie i jeśli chcecie znaleźć pozytywną opinie o „Megalopolis”, szukajcie dalej. Tutaj takiej nie znajdziecie. Ciężko mi zebrać myśli i w ogóle nie wiem, o czym pisać najpierw, o czym potem, a co przemilczeć z litości.
Jest takie angielskie określenie „passion project”, projekt zrobiony z pasji. Reżyser czasem robi film, który chce zrobić, ale studio trzyma pieczę nad całością (zdarza się, że aż za bardzo). Czasem reżyser robi coś jako poboczną chałturkę dla kasy (na was patrzę bracia Russo i na waszego – ha tfu – „Grey mana”). Czasem przychodzi jednak czas, że reżyser ma mnóstwo czasu i sporo pieniędzy, i robi wszystko tak, jak chce i nikt mu nie będzie ingerował w pracę i końcowy efekt.
Czasem oczywiście projekt z pasji idealnie łączy się z pracą dla studia i wtedy otrzymujemy dwie „Diuny” Villneuve’a czy trylogię „Władcy pierścieni” Jacksona, ale to są rzadkie cuda. Swoją drogą, w ramach dygresji: idealnie obrazuje ten trend właśnie Peter Jackson. Pierwsza trylogia z pasji, „Hobbit” dla kasy (albo wisiał komuś przysługę). Jak wyszło – nie trzeba przypominać.
Wróćmy jednak do „passion project” Coppoli. Mamy chylące się ku upadkowi miasto-imperium, nazwane w ramach (jakże subtelnej) metafory Nowym Rzymem. Rządzi w nim burmistrz Cicero (Giancarlo Esposito), stary, konserwatywny sztywniak. W kontrze do niego pojawia się Cesar Catilina (Adam Driver) – młody, obiecujący geniusz i wizjoner, który za pomocą stworzonego przez siebie budulca zwanego megalonem, chce zamienić miasto w tętniące życiem, nowoczesne i przyjazne ludziom, tytułowe Megalopolis.
Między wspomnianymi mężczyznami kiełkuje konflikt pokoleń, konflikt wizji, konflikt interesów, ale też konflikt rodzinny. Albowiem córka Cicero – Julia (znana m.in. z „Gry o tron” Nathalie Emmanuel) zakochuje się w Catilinie. Obsadę uzupełnia drugi plan, który wygląda więcej niż imponująco, że wspomnę tylko takie nazwiska jak Aubrey Plaza, Shia LaBeouf, Jon Voight, Laurence Fishburne, Jason Schwartzman czy Dustin Hoffman.
„Megalopolis” to bajzel fabularny, koszmar realizacyjny, paskudztwo wizualne i – ogólnie – totalny chaos. Pierwsze 30 minut to jakieś losowe sceny, z których niewiele wynika i nie budują żadnego spójnego początku. Mniej więcej wtedy po raz pierwszy spojrzałem na zegarek, bo wydawało mi się, że seans trwa już ze 3 godziny. Cała produkcja wygląda, jakby Coppola na przestrzeni swojego życia robił notatki systemem: a to naszła go refleksja, a to wpadła złota myśl, a to przeczytał coś mądrego. Na starość takich wpisów było pewnie kilka tysięcy i – jako że nikt mu nie wchodził w paradę – uznał, że najlepiej przenieść na ekran… wszystko.
Mnóstwo nawiązań do upadku starożytnego Rzymu, które do niczego nie prowadzą poza sugerowaniem, że nasza obecna cywilizacja jest w tym samym miejscu. Cytowanie na zmianę a to Szekspira, a to Marka Aureliusza bez głębszego sensu… dlaczego? Bo można! Usłyszycie też tak odkrywcze hasła jak to, że dzieci są naszą przyszłością, ale ciężko zmienić rzeczywistość, jak światem rządzą stare, obleśne dziady. Rzecz jasna nie dotyczy to Coppoli, bo jego ekranową inkarnacją jest – a jakże – Cesar. Umęczony geniusz, wizjoner i artysta, który wyprzedza swoje czasy i pozostaje niezrozumiany. Jeśli myśleliście, że Aronofsky był pretensjonalny i arogancki robiąc „Mother!”, to przed seansem „Megalopolis” lepiej zapnijcie pasy.
Smutna prawda jest taka, że nie ma tu ani geniuszu, ani polotu, ani pomysłu. Jest legendarny twórca kina, który brzydko się zestarzał, stracił kontakt ze światem, próbuje pouczać nas tonem mędrca, ale wychodzi to wszystko żenująco, paskudnie i płytko. Pierwszy raz w życiu miałem ochotę użyć (jakże irytującego) hasła „ok, boomer”.
Film nie jest koherentną historią, tylko zlepkiem scen. Raz wszystko jest serio, za chwilę popadamy w teatralną przesadę, a jeszcze później scena gdzie oglądamy niemal improwizację na żywo. Nie ma myśli przewodniej, nie ma sensu, nie ma niczego, co można by pochwalić… no dobrze, może muzyka i kostiumy. Te dwa elementy warto docenić, bo w tym morzu beznadziejności jawią się nam niczym te wyspy czy skały mrugające do nas wątłym światełkiem nadziei. Zabrzmiało jak Paolo Coelho? Nieprzypadkowo! Taki poziom „artyzmu” prezentują dialogi w „Megalopolis”.
Doceniam też dwójkę młodych aktorów. Mam wrażenie, że większość obsady naprawdę uwierzyła, że ten scenariusz do czegoś prowadzi i biorą udział w czymś wielkim i ważnym, w wizjonerskiej produkcji. Tylko Aubrey Plaza i Shia LaBeouf wystarczająco wcześnie zrozumieli, co tu się wyrabia i postanowili iść na całość. Poszli – jak to padło w doskonałym „Tropic Thunder” – „full retard”. Bawią się swoimi rolami, przejaskrawiają emocje i wypadają diabelnie, ale też groteskowo. Emanują energią, którą zaraziłem się jako widz i sceny z ich udziałem są zdecydowanie najlepszymi w filmie.
Reszta aktorów robi, co się da z materiałem, który dostali, a że da się niewiele… może poza Nathalie Emmanuel, której talentu nadal nie potrafię dostrzec. Cały występ na jednej minie i iście drewniane deklamowanie swoich kwestii.
Żeby nie znęcać się nad filmem ponad miarę, dorzucę z kronikarskiego obowiązku, że efekty specjalne w filmie wyglądają tanio i okropnie. Nie wiem, na co poszło 120 mln dolarów z winnicy, którą sprzedał Coppola, żeby dokończyć film, ale na pewno nie na wizualne wodotryski. Nowsze instancje darmowego AI potrafią generować lepsze efekty.
Miał być projekt z pasji, a wyszedł projekt z pychy. Nadęty, brzydki, pretensjonalny zlepek przypadkowych scen, w których oderwany od rzeczywistości starszy pan żali się nam, jak trudno być niezrozumianym geniuszem i jak powinniśmy żyć i patrzeć w przyszłość, żeby nie podzielić losu starożytnego Rzymu. W środku majaczy zarys fabuły, ale nie wiadomo za bardzo jakiej i po co powstałej.
Tym niemniej – zaskoczenie – polecam wizytę w kinie. Bo to jednak pewnego rodzaju kulturalny fenomen i interesujące doświadczenie. Wyobraźcie sobie, że nie rozumiecie i/lub nie lubicie humoru Monty Pythona, a ich estetykę uważacie za szpetną. „Megalopolis” będzie dla was jak ponad dwugodzinny odcinek specjalny „Latającego cyrku”. Dyskomfort gwarantowany, ale też ciężko odwrócić wzrok od ekranu. Pomieszanie obrzydzenia, szoku i niezdrowej ciekawości co jeszcze tu się za chwilę nie uda, bo że coś – to jest więcej niż pewne.
Kontra Crowleya:
Mam po „Megalopolis” dysonans poznawczy wielkości ego Coppoli. Jaka to jest piękna katastrofa! Zasadniczo wszystko co napisał SithFrog jest prawdą. Ten film wygląda, jakby zrobił go średnio zdolny student. Fatalny montaż, statyczne zdjęcia, idiotyczny scenariusz pełen banałów wygłaszanych wierszem, (d)efekty specjalne sprzed dwóch epok, a mimo to… podobało mi się. Albo nawet nie tyle podobało, co byłem zafascynowany skalą porażki. Nie pamiętam, kiedy oglądałem w kinie coś gorzej nakręconego. Ale byłem też zafascynowany tym, jak Coppola nieświadomie (chyba) zrobił film o samym sobie. I nie chodzi o to, że Cesar jest jego personifikacją. Bardziej o to, że doświadczony reżyser próbował pokazać upadek nowoczesnej cywilizacji stosując „nowoczesną” narrację i wpadł we własną pułapkę. Bo z każdej sekundy „Megalopolis” wynika, że on nie ma pojęcia o nowoczesnej narracji. Kapitalna jest cała sekwencja wesela Wow i Crassusa, która atakuje uczestników ale i widza milionem obrazów i zdarzeń, a w czasie jej trwania, siedząc w fotelu kinowym, czułem się tak samo zagubiony, jak te leśne dziadki, nie rozumiejące, dlaczego dziewczyny się ze sobą całują. Mamy krytykę społeczeństwa kierowanego rękami obleśnych staruchów, obłapiających młode panny i licytujących się o ich dziewictwo, a przez praktycznie cały film Coppola kazał swoim aktorkom grać z biustem na wierzchu. Nie powiem, żeby mi się nie podobało, ale to jest tak niezamierzenie ironiczne, że nie wierzę, że nikt tego nie zauważył w trakcie produkcji.
Jestem też pewien, że większość aktorów kompletnie nie miała pojęcia, w czym gra. Dustin Hoffman bełkoce coś bez sensu, Jon Voigt udaje Robin Hooda ze wzwodem, Adam Driver mnie nie przekonał, ale chyba się starał, jest dziwny. I tylko wspomniana dwójka – LaBeouf (którego nie znoszę) i Plaza – gra w tę grę bez żadnych zasad. Może jeszcze Lawrence Fishburn w roli jednoosobowego chóru daje radę. Ale przede wszystkim tamta dwójka, która gra bez żadnych hamulców i ewidentnie skumała, że to trzeba przeszarżować. Gdyby reszta obsady zrobiła podobnie, to kto wie? Może wyszłoby z tego coś ciekawego. Powiem tylko, że scena miłosna pod koniec filmu to najbardziej odjechany „moment”, jaki widziałem od bardzo dawna.
Zresztą świetnych scen i fragmentów jest więcej. Występ dziewicy Vesty, zmieniającej skórę niczym Taylor Swift, okraszony wyścigami rydwanów, wrestlingiem i inscenizacją ataku na Kapitol przez zwolenników Trumpa to istne szaleństwo. Tak grubo ciosana i siermiężna satyra, że pozostaje tylko się śmiać. Ślicznie wygląda rozmowa Cesara z Julią na belkach wiszących pod niebem. Clodio krzyczy o bożkach, jakich sobie tworzymy, a w tle widzimy Hitlera i Mussoliniego. Ale tak po prawdzie, to coś w tym wszystkim jest. Owszem, Coppola stworzył niestrawnego kloca, a jego metafory są wysublimowane jak pociąg do Kutna, ale mimo to diagnozę stawia trafną: stoimy u kresu cywilizacji, jaką znamy. Tylko wydaje mi się, że on dochodzi to takich konkluzji będąc jednocześnie w mylnym błędzie. On po prostu nie rozumie, jak działa dzisiejszy świat i wieszczy jego upadek tylko dlatego, że nowoczesność go przeraża. Nie sięga głębiej, nie docieka, źródeł, widzi tylko skundlonych ludzi i niezrozumianych geniuszy. No to tym filmem na pewno nie sprawi, że ktokolwiek zrozumie jego geniusz.
Moja ocena to wypadkowa rzeczywistej jakości „Megalopolis” i moich kompletnie subiektywnych wrażeń z seansu. Ten film to taki arthouse’owy „The Room”, czyli dzieło stworzone tyleż z pasji, co z rozbuchanego ego twórcy. Jest to katastrofa monstrualnych rozmiarów, która mnie zafascynowała. Naprawdę siedziałem i rozkoszowałem się kolejnymi absurdami. To film tak zły, że aż dobry i nawet szkoda mi było banalnej końcówki. Na tle reszty filmu jest nijaka i nudna. „Megalopolis” za dwa tygodnie będzie już dostępny w VOD i szczerze polecam seans każdemu, kto chciałby zmierzyć się z tą filmową hydrą, ale tylko w ramach pewnego rodzaju gimnastyki umysłowej. No i dla naprawdę rewelacyjnej muzyki i kostiumów. Myślę, że za kilka lat będzie to lektura obowiązkowa w szkołach filmowych (a może i nie tylko).
Megalopolis (2024)
-
Ocena SithFroga - 2/10
2/10
-
Ocena Crowleya - 6/10
6/10
Ostatnie ciekawe (dla mnie) filmy od Coppoli to Wind (produkcja) i Dracula (reżyseria), oba z początku lat 90-tych. Przy czym oczywiście żadne z nich arcydzieła, po prostu fajne filmy w swoich kategoriach. Lista produkcji, przy których pracował Coppola to w znakomitej większości lista kolejnych porażek – artystycznych, kasowych albo jednych i drugich. Nie brakuje tam również i filmowych dziwactw. Jako twórca zawsze miał gigantyczny kredyt zaufania po tym co osiągnął w latach 70-tych, chociaż do tego poziomu nigdy nie powrócił. Od pierwszej wzmianki o Megalopolis większość ludzi przeczuwała spektakularna klapę. Paradoksalnie jednak, nawet gdyby starszy pan zrobił coś dobrego, to i tak za jakiś czas nikt by o tym nie pamiętał. A tak na finiszu swojej kariery znowu jest głośnym twórcą na ustach wszystkich. Cała otoczka wokół filmu, opinie jakie zbiera, kontrowersje jakie wywołuje, to wszystko w jakiś sposób całkiem zgrabnie podsumowuje jego filmową drogę. Oczywiście nie uważam, żeby to było intencjonalne, on naprawdę chciał stworzyć arcydzieło i na pewno jest swoim ostatnim filmem zachwycony 🙂
Jest coś w tym, że najlepsze filmy stworzył wtedy, gdy musiał walczyć z wytwórniami o dosłownie wszystko. Z jednej strony to wyzwalało jakieś pokłady twórczego geniuszu, a z drugiej widocznie on zawsze potrzebował bata nad głową, żeby nie stworzyć takiego Megalopolisa.
No, nie do końca. Do dzisiaj trudno jest wytłumaczyć jak to się udało, że taki młokos tak genialnie poskładał godfathera i apocalypse now. Wydaje mi się, że tych filmów nie przebije już nikt i nigdy. Zwłaszcza ten drugi to absolutny majstersztyk, niewyobrażalna i wybitna praca z ponad 200h surowego materiału.
Ale Coppola okupił to własną dusza. Od tamtego czasu nie jest już geniuszem, co najwyżej poprawnym rzemieślnikiem. On sam twierdzi, że praca nad apocalypse now zniszczyła go artystycznie – przypłacił ja załamaniem nerwowym i wieloletnią depresja.
Megalopolis to chyba był ostatni chwyt za brzytwę. Szkoda że się nie udało, ale i tak zamierzam obejrzeć i wyrobić sobie własna opinie.
Polecam, to jest takie nazwisko i tak głośny film, że zwyczajnie warto znać.
Zróbcie coś ze skryptami na stronie, bo nie można (przynajmniej w Firefoksie) złapać zaznaczonego tekstu i przenieść do nowego okna, żeby się wyszukał, a czasem człowiek chce coś na szybko sprawdzić (teraz np. chciałem sprawdzić czy Nathalie Emmanuel to to drewno o którym myślę i faktycznie to ta podróbka aktorki, ale żeby się tego dowiedzieć musiałem zrobić ctrl+c i ctrl+v 😉
Co dokładnie masz na myśli? Zaznaczyłem kawałek tekstu, dałem prawy klawisz myszy i 'search with google’ i otworzyło się w nowym oknie google z szukaną frazą. To to, czy coś innego?
Sprawdziłem w Chrome, Firefoxie i Edge. W tym ostatnim niestety szuka za pomocą binga, ale pewnie to można zmienić w opcjach.
Chodzi o zaznaczenie kawałka tekstu i przeciągnięcie tego zaznaczenia myszką na inną/nową kartę – nie da się tego zrobić, bo po kliknięciu robi się następne zaznaczenie. W komentarzach to działa, ale w artykułach nie.
O kurde, nie znałem tego ficzera, dzięki!
Działa nawet na tytuł, ale nie na treść, poszukamy przyczyny.
Lipa, to jest defaultowe ustawienie tego szablonu w wordpressie, raczej nie będziemy grzebać w tym, co jest pod maską. Ja jeszcze poszukam czy jest jakieś remedium, ale może być ciężko.