FilmyRecenzje Filmowe

Ministerstwo niebezpiecznych drani (2024)

Oddajcie nam Ritchiego!

Często powtarzam zdanie: „uwielbiam Guya Ritchiego”. Jednak ostatnio zacząłem się zastanawiać: „a za co właściwie?” Nie twierdzę, że nie ma za co. Wręcz przeciwnie, ale ewidentnie kariera brytyjskiego reżysera to klasyczna, wręcz podręcznikowa sinusoida. Spójrzmy na fakty – na dwóch krańcach mamy dwa arcydzieła gatunku, top topów: Przekręt (Snatch) oraz Dżentelmeni. Oba filmy są obłędnie dobre, przezabawne, mają swój niepowtarzalny styl. Oba dzieli 19 lat.

Przez ten czas Guy tworzył filmy powyżej średniej, ale także tragicznie słabe, szukał czegoś nowego; wziął się za Sherlocka (uwielbiam, ale nie czuć tutaj aż tak „ręki” Ritchiego), wziął się za Króla Artura (dobry, ale znów to nie jest ten Guy), ale dopiero Kryptonim U.N.C.L.E to tak naprawdę pierwsza zapowiedź późniejszych – tragicznych dla kina – wydarzeń. Jest jeszcze Aladyn (skok na kasę; podejrzewam, że niezależnie od osoby reżysera, box office by się zgodził).

Po Dżentelmenach nic nie jest już takie samo. Guy Ritchie nagle stawia sobie za punkt honoru odciąć się od komedii. Dwa poważne filmy „Jeden gniewny człowiek” i „Przymierze” – pierwszy jest znośny, drugi raczej mało strawny. Kariera reżysera ewidentnie regresuje. I w takim właśnie momencie wajcha zostaje przestawiona z powrotem na opcję „więcej humoru”. Gra Fortuny jest filmem ze wszech miar okropnym, serial Dżentelmeni to potworek próbujący żerować na sukcesie pierwowzoru. A potem nadchodzi ono, najprawdziwsze, najczystsze, najbardziej zamulone dno, po którym Guy Ritchie szoruje bez wdzięku, bez refleksji, bez zrozumienia tego, jak właściwie się tu znalazł. Wręcz przeciwnie, Brytyjczyk chyba jest z siebie zadowolony.

Guy Ritchie mówi: „Mamy Inglourious Basterds w domu”

To miała być spóźniona odpowiedź Guya Ritchiego na „Bękarty wojny” Tarantino. Ściganie się z absolutną legendą, geniuszem, który definiuje, czym jest miłość do kina i potrafi w niewiarygodny sposób ją pokazać, nie jest niczym złym. Przykładem filmu nawiązującego do twórczości Quentina jest chociażby polski „Kos”.

W „Ministerstwie niebezpiecznych drani” przenosimy się, a jakże, w czasy II Wojny Światowej. Śledzimy misję podobno prawdziwej tajnej jednostki brytyjskiego wywiadu. Niestety nic nie jest tutaj dobre. Humoru zaprawdę tutaj nie uświadczysz, podobnie jak jakiegoś większego sensu. Właściwie po co ten film powstał? Czym on jest? Jak bardzo prymitywna maszyna napisała ten scenariusz? Ten film wygląda jak zbiór wszystkich pomysłów, które powinno się odrzucić na etapie planowania. Wygląda to tak, jakby Guy Ritchie zamiast wziąć ten prawdziwy scenariusz duetu Amel-Johnson, wyjął z kosza na śmieci zapisane przez nich, a potem wyrzucone kartki. Przeczytał, doznał ataku pomroczności jasnej i podjął decyzję: „Robimy ten film, panowie! To będą nowe Bękarty wojny, jestem tego pewien”.

Aktorstwo top

Nie od dziś wiadomo, że jednym z hobby Guya Ritchiego jest rzeźbienie w drewnie (suchar godny SithFroga). Najbardziej lubi wyzwania typu: „zrobić ze Stathama aktora”. Jeden raz nawet mu się udało. Teraz chce to samo uczynić z Henrym Cavillem. Nie ma przypadku w tym, że filmy i seriale, w których on występuje, przeważnie okazują się klapą. Groteskowi Immortals, Dramat w DC, że o Wiedźminie nie wspomnę (nie można przez całą karierę jechać na tym, że było się jedyną wybijającą się postacią w gównianej produkcji). Ten „aktor” jeszcze nie tak dawno pojawiał się jako jeden z głównych kandydatów do roli Jamesa Bonda (daję czas na wyśmianie się), po Argylle i tańcu z Anną Duą Lipą Lewandowską stracił bezpowrotnie szansę na bycie 007.

No więc Henry Cavill próbuje być dobrym aktorem, ale jak to u niego zwykle bywa… nie udaje mu się. Jest sztywny, absolutnie nienaturalny, przerysowany w najgorszy możliwy sposób. Winę za ten fakt ponoszą na równi sam Cavill, reżyser oraz scenarzyści. To jest tak źle napisana postać, że ręce opadają.

Jeszcze większym ulubieńcem Ritchiego jest Cary Elwes (niezapomniany rajtuzowy Robin Hood). Szkoda tylko, że ten aktor w komediach zawsze gra tak samo. Literalnie 1 do 1 zawsze to samo. Można było wyciąć postać Elwesa z „Gry Fortuny” i wkleić go do „The ministry blablabla” i nie byłoby żadnej różnicy. Zachowując wszelkie proporcje, Tarantino kocha Christophera Waltza i potrafił zrobić z nim dwa filmy, gdzie Austriak gra dwa światy. Ritchie bierze Elwesa i mówi: „zagraj to jeszcze raz, Sam”.

O Alanie Ritchsonie nie ma co wspominać, to typowy ekranowy mięśniak i tego nikt ani nic nie zmieni. Kilka słówek należy się za to Eizie Gonzalez. Jej performance to kwintesencja tego, jak źle można grać. Aktorka niezamierzenie irytuje każdą swoją wypowiedzią, każdym gestem, każdą niepasującą do sytuacji miną. Scenariusz, a jakże, nie pomaga, ale chyba Eiza dostała go wcześniej do wglądu. I skoro to zaakceptowała, to niech nie będzie obrażona o to, w jak marnej produkcji gra.

(Prawie) Francuski Łącznik

Jest jeden punkt wspólny między tym filmem a Bękartami wojny. Ritchiemu udało się namówić do współpracy Sierżanta Hugo Stiglitza, czyli Tila Schweigera. I obsadza go w roli absolutnie zbędnej. Nazista, niby okrutnik, fetyszysta, oblech, prawdziwy szwarccharakter, o którym dużo się mówi, ale niewiele z tego widać na ekranie. Chyba najgorszy zły Niemiec, jakiego dane mi było oglądać. Ów Nazista/Niemiec nie wnosi do fabuły nic. Naprawdę mogłoby go nie być i nikt by tego nie zauważył, film byłby o jakąś godzinę krótszy (co wyszłoby wszystkim na zdrowie).

W ogóle gdyby powycinać wszystkie nonsensowne sidequesty, zostałby dziesięciominutowy dokument z akcji spisanej w brytyjskich aktach. Tyle w miarę porządnego materiału jest w tym filmie.

Powrócę jeszcze na chwilkę do Bękartów Wojny (już naprawdę ostatni raz, obiecuję). Quentin przedstawił tam komediową wersję Adolfa. Dla Guya to wydało się za łatwe, po co dokładać biednemu malarzowi, który finalnie przegrał wojnę? Można zrobić to lepiej. Można stworzyć wcale nie śmieszną, pierdołowatą, żenującą karykaturę Churchilla.

Kilka słów o „fabule”

Co prawda ciężko to nazwać prawdziwą fabułą, ale jednak. Liga niezwykłych dżentelmenów wyrusza na misję zniszczenia jakiegoś statku. W międzyczasie superszpiedzy muszą się dowiedzieć, czy w ogóle jest sens to robić. Sceny w pociągu to jest kpina. Kradzież walizki i odstawienie jej na miejsce w przedziale pełnym wesołych Niemiaszków. Nic tu się nie zgadza. Ekipa potrzebuje superinteligentnego nołnejma, tylko że on akurat dał się złapać. Niemniej jest on ekipie niezbędny, bo tylko on potrafi jako tako używać mózgu. Trzeba więc go uratować, ale oczywiście nie można zrobić tego po cichu. Ekipa robi rozpierduchę w oficjalnej bazie Nazioli, ale nikt po stronie niemieckiej nie potrafi łączyć kropek. Superszpiedzy tkają nieprawdopodobną sieć kłamstw i pułapek. Cóż za misterna robota. Szkoda, że ciężko cokolwiek z tego zrozumieć.

Jest jakieś kasyno; nie wiadomo, dlaczego dumni Teutoni pozwalają ludziom niewiadomego pochodzenia bogacić się ich kosztem i jeszcze beztrosko dzielą się z nimi poufnymi informacjami. Jest też wątek zdrajców ojczyzny. Brytyjscy oficerowie prędzej umrą, niż zaprzestaną walki o zaprzestanie walki z przyjacielem, całkowicie zrównoważonym i godnym zaufania Adolfem. Nie mówcie, że nie brzmi to jak cała seria świetnych pomysłów. A rzeczywistość jest jeszcze o wiele wiele gorsza.

Eiza Gonzalez okazuje się kobietą wielu talentów. Prawdziwie wyzwoloną superagentką, która niczym kameleon potrafi zmieniać kolor skóry (a może po prostu się przebiera, nie wiem). Udaje jej się oczywiście oczarować najważniejszego Nazistę w bazie, ale wykorzystuje do tego wszystkie punkty mocy, jakie miała do dyspozycji, przez co traci czujność w najważniejszym momencie.

Niemiec rozpoznający fałszywego Niemca po jakimś niepasującym szczególe? Gdzieś to już widziałem… (nie powiem gdzie, bo miałem już o tym filmie nie wspominać). Na szczęście Eiza tutaj nie zamawia piwa w sposób niegodny mieszkańca kraju, z którego wywodzi się zespół Rammstein. Zamiast tego wyśpiewuje podczas swojego reczitalu słowa, dzięki którym detektyw-nazista może ją zdemaskować i… właściwie to praktycznie nic nie robi ze zdobytą wiedzą. Niby zamyka szpiega pod strażą, ale tak naprawdę to nie za bardzo.

Bolesne podsumowanie

Ministerstwo głupich kroków (tak powinien brzmieć polski tytuł tego gniota) to produkcja w najlżejszych słowach nikomu niepotrzebna. To ogromne rozczarowanie dla fanów Guya Ritchiego i jeden z najgorszych filmów tego roku robionych przez poważne studia. Henry Cavill zalicza drugą z rzędu beznadziejną produkcję, która przynosi duże straty finansowe. W Polsce prawdopodobnie film nie trafi do kin, a i streaming niespecjalnie zabija się o ten produkt.

Jeśli nie lubicie cierpieć męczarni przed ekranem, nie włączajcie tego filmu. Ta produkcja nie mieści się nawet w ramach tzw. guilty pleasure, filmu tak złego, że aż staje się fenomenem i przynosi niespodziewany uśmiech na usta. Nie, ten film obraża inteligencję widza. Nie daje nic, nawet najmniejszego przebłysku wartości. To najczystsze, najgorszego rodzaju zło. Okrutny zjadacz cennego czasu. A jeśli wciąż zastanawiacie się, czy może jednak warto dać mu szansę, odpowiadam: nie, nie i jeszcze raz nie. Nie warto. Na Teutatesa, nie róbcie tego sobie. Na Ozyrysa i na Apisa, patrzcie na mnie uważnie: nie oglądajcie tego filmu, rozumiecie?

Ministerstwo niebezpiecznych drani (2024)
  • Ocena kuby - 1/10
    1/10

Related Articles

Komentarzy: 7

  1. O Bękartach Wojny mam swoje zdanie odrębne, jak mawiają członkowie nadzwyczajnej kasty, jakoś nigdy nie mogłem pojąć za co ludzie lubią ten film. Dla mnie to zdecydowanie najsłabszy film Tarantino. No ale nie o tym chciałem mówić. Zastanawiam się czy nie jesteś zbyt surowy dla Henry’ego Cavilla? W Tudorach moim zdaniem zagrał całkiem przyzwoicie. Zwłaszcza że wbrew pozorom nie była to łatwa rola. Łatwo zagrać nieobliczalnego despotę czy knującego szczurka, ale zagraj wiarygodnie uczciwego człowieka, który co chwila musi odwracać wzrok i gryźć się w język.

    1. „zagraj wiarygodnie uczciwego człowieka, który co chwila musi odwracać wzrok i gryźć się w język.”

      Jako Geralt był świetny 😉

    2. Bękarty wojny to kino wybitne. Dla mnie żaden inny film Tarantino nie dorasta mu do pięt. W zasadzie oglądałem Pulp fiction, Kill Billa czy Django i tylko monolog Di Caprio może dorównać niektórym scenom z tego filmu.
      Scena z pubu to absolutny majstersztyk aktorów.

      1. Jakbym chciał posłuchać oratorskich popisów to poczytałbym Cycerona, a nie oglądał film. Bękarty Wojny to beznadziejny badziew dla amerykańskich murzynków-półgłówków, a Tarantino niech się lepiej trzyma tematów o jakich ma jako takie pojęcie.
        Ale cóż, de gustibus. Twoje prawo. 🙂

          1. Nie jesteś, to tylko moje zdanie. Ja bym był, gdyby mi się podobał. 😀

            I nie chodzi, że Tarantino zmienił historię. W Pewnego razu w Hollywood też to zrobił, a film jest wspaniały. Chodzi o to, że facet nie ma bladego pojęcia o realiach, w których umieścił akcję filmu, a to jest niewybaczalne z profesjonalnego punktu widzenia. Mamy tu historyjkę w stylu „jak mały Johnny wyobraża sobie niemiecką okupację”. Festiwal żenady. Może gdyby to było coś w stylu Monty Pythona, to jeszcze, ale nie jest.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button