Skomplikowana anatomia ludzkiej duszy
Scenarzyści w duecie Kevin Armento i Stefanie Abel Horowitz po raz drugi próbują zainteresować widzów historią Fran, nieśmiałej introwertyczki z problemami. Za pierwszym razem nie wyszło za dobrze – krótkometrażowy film z 2019 roku przeszedł bez echa. Cztery lata później za projekt zabiera się reżyserka Rachel Lambert i tworzy obraz absolutnie niesamowity. Film „Czasem myślę o umieraniu” na pewno wielu osobom nie przypadnie do gustu. Nie ma tutaj efekciarstwa, nie ma muzyki, nie ma plenerów, autorzy nie mają się za czym schować. Jest tylko ich talent do przekazania ważnych treści, ich delikatność, nieprawdopodobna wrażliwość i umiejętność wyłapywania i przetwarzania niuansów. To podróż przez najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy i umysłu.
Jest takie oklepane i niewiele dziś znaczące określenie, że coś jest „jak u Hitchcocka”. Ludzie, którzy go używają, przeważnie nie obejrzeli ani jednego filmu tego reżysera. Od pewnego czasu czymś podobnym stało się porównywanie różnych produkcji do kultowego serialu „The Office”. Nie unikniemy tego, bo „Czasem myślę o umieraniu” jest jak kolejny odcinek brytyjskiej legendy, tyle że bez Rickiego Gervaisa. W tle „lecą” absurdalne i naprawdę żenujące rozmowy o tym, skąd się wziął statek w porcie i ile czasu może tam pozostać, o szukaniu kabla HDMI, podłączaniu wiatraka. Wszystko to wywołuje u widza autentyczne ciarki żenady. Ale to absolutnie nie jest wada – ta konwencja idealnie pasuje do tego filmu. Wszystko tu jest małe, niemal klaustrofobiczne i taki właśnie zabieg sprawia, że jeszcze lepiej rozumiemy główną bohaterkę. Nic nas nie rozprasza i możemy skupić się na głównym wątku.
Odgłosy małomiasteczkowe
Zanim przejdziemy do głównej bohaterki, chcę omówić jeszcze jeden fantastyczny zabieg. Coś, co jest bardzo popularne w dzisiejszej kinematografii: naturalność dźwięków. Uwielbiam tak udźwiękowione filmy, kiedy słyszany jest każdy krok postaci, to, jak oddychają, czy przejeżdżający w tle samochód. To wszystko sprawia wrażenie, jakbyśmy byli częścią powolnego życia małego miasteczka, gdzie nikomu się nie śpieszy i niewiele się dzieje. Całe misternie tkane tło jest małym arcydziełem. Takie detale, jak matka wysiadająca z samochodu, wypakowująca zakupy, z plączącymi się pod nogami małymi dziećmi, robią robotę. W ogóle całe miasteczko jest paralelą głównej bohaterki – wycofane, mające kompleksy, uważające się za całkowicie nieciekawe, wręcz depresyjne.
O tym, z jakim miasteczkiem mamy do czynienia, niech świadczy fakt, że na pytanie „gdzie mieszkasz?” pada odpowiedź: „za fioletowym domem”. I ludzie doskonale wiedzą, gdzie to jest. Ciężkie do uwierzenia. Miasto jest niemym, zbiorowym bohaterem, oddającym nastrój. Jest katalizatorem uczuć widza, drugim najważniejszym elementem filmu.
Studium depresji
Główna bohaterka, Fran (Daisy Ridley, znana z serii Skywalker) jest osobą zmagającą się z chroniczną depresją. Bardzo łatwo można było popaść tutaj w przerysowanie. Nie pamiętam filmu, w którym ktoś przedstawił tę chorobę tak, by kolorując ten obrazek nie wyjść za żadną linię. Tutaj się udało. Mamy chociażby taki drobiazg, jak posiłek. I nie chodzi tu bynajmniej o to, co taka osoba je, bo w okresie największych dołów nie ma to dla niej żadnego znaczenia. W tej scenie chodzi o fakt jedzenia na stojąco. Tak jakbyś nie zasłużył sobie na to, by usiąść i rozkoszować się posiłkiem. Zrób to szybko, bez emocji. Kolejnym elementem jest ciemność w mieszkaniu. Zasłonięte zasłony, tylko delikatna lampka i te towarzyszące myśli: „jesteś nic niewarta”, „nie zasłużyłaś na oglądanie świata zewnętrznego”, „nie zasłużyłaś na promienie słońca”, „to wszystko nie jest dla ciebie”. „Zamknij się szczelnie”, bo przecież tak każe ci twój wewnętrzny głos. Ten sam, który umniejsza każdy sukces i potęguje każdą porażkę.
Daisy Ridley paradoksalnie ma zadanie aktorsko dość łatwe i jednocześnie bardzo trudne. Zagrać speszenie, wycofanie, lęk. W zasadzie wygląda to tak, jakby aktorkę zjadał stres, jakby wstydziła się swojego występu przed kamerą. Owa trudność polega na tym, by nie przeszarżować. Daisy gra REWELACYJNIE, pierwsze niezbyt pewnie wypowiedziane przez nią słowo („yeah”) pada dopiero w 14 minucie filmu. Nie musi nic mówić, by było wiadomo, co czuje i co przeżywa, bo wszystko rysuje się na jej twarzy. W 30 minucie filmu po raz pierwszy się uśmiecha, ale co to jest za uśmiech! Jakże prawdziwy, ciepły i naturalny. Kto wie, czym jest depresja, ten w tym momencie musiał poczuć delikatne ukłucie w sercu i mokrość na powiekach. Niby błaha scena, a jak mocna. I tu znów kłania się reżyserka i scenarzyści ze swoją dbałością o niuanse.
Czy ludzie też śnią o elektrycznych owcach?
Sny i wizje głównej bohaterki – tu znów trzeba sięgnąć do clou samej depresji. Jak wyjaśnia nam Fran, myślenie o śmierci nie oznacza, że ona tej śmierci pragnie. Te wizje po prostu przychodzą do niej w losowych momentach. To nie jest tak, że ona jest zmęczona życiem. Myślenie o śmierci nie jest równoznaczne z myślami samobójczymi – o tym nie wolno zapominać. Kiedy przejeżdża pociąg i zastanawiasz się, jakby to było rzucić się pod jego koła, nie oznacza to, że chcesz to zrobić. To nie jest marzenie o śmierci, to jest wizja, przemyślenia typu: „ciekawe jak to jest umrzeć”.
Fran śni o lesie, robakach, wężu, o śmierci na plaży, o wiszeniu na dźwigu. I znów nie ma tutaj łopatologicznego obrazka. Zamiast tego szara, emocjonalnie neutralna, pozbawiona komentarza myśl, którą każdy może interpretować na swój sposób. Jest to jedna z największych zagadek filmu, na którą odpowiedzi nie zna nikt. Właściwie dlaczego czasem myślę o umieraniu? Co takiego się dzieje, że ta myśl do mnie przychodzi? W jednej chwili Fran rozwiązuje sudoku przy delikatnym świetle lampy, by za chwilę uciec myślami do swojej spokojnej, samotnej śmierci. Jeszcze raz warto wspomnieć, że to nie jest marzenie o ukojeniu.
Nie mogę sobie wyobrazić lepszego sposobu na przedstawienie tego zagadnienia. Zastanawiam się nad tym i zwyczajnie nic nie dało się zrobić tutaj lepiej.
Studium fobii społecznej
W 23 minucie dochodzi do pierwszego przełomu. Tyle czasu widz musi czekać na pierwsze pełne zdanie wypowiedziane przez Fran. Jest to moment, w którym w firmie głównej bohaterki pojawia się nowa postać. A jeśli ktoś nowy dołącza do ekipy, to trzeba się z nim zapoznać. Nie ma nic gorszego dla osoby z fobią społeczną, niż opowiadanie o sobie przed innymi ludźmi. Fran jakoś sobie z tym radzi, ale… no właśnie. Film nie idzie na skróty – on chce nam pokazać całość, każdą słabość Fran, każdy malutki kroczek robiony w kierunku wyjścia do ludzi lub ucieczki od nich. Kobieta jest cichą obserwatorką wydarzeń, w 26 minucie wypowiada dwa słowa (hi oraz yeah). Mamy więc za sobą niemal pół godziny, a skrypt dialogów Daisy Ridley jest naprawdę bardzo ubogi. Niemniej jednak tyle nam wystarczy, by zrozumieć, że wchodzimy w fazę filmu, kiedy staje się on dziwnym, nieoczywistym romansem.
Wracając do samej Fran. Przejawem wielkości i geniuszu scenarzystów jest to, jak wiele możemy wyczytać z didaskaliów. Chociażby jak główna bohaterka się ubiera. To nie jest strój osoby pewnej siebie, to jest ubiór mówiący „nie mam światu nic do zaoferowania”. Do tego dochodzi zgarbiona, wycofana postawa i sposób chodzenia. Każdym gestem, każdym oszczędnym zachowaniem Fran przeprasza, że żyje. Jej wewnętrzny recenzent każe jej to robić. Bo przecież ona na nic nie zasługuje. Tak wiele razy powtarza, że nie ma w sobie nic ciekawego.
Niesamowite jest to, jak zbudowano relację między Fran a Robertem, czyli nowym człowiekiem w biurze. Kobieta mija jego biurko bez słowa tylko po to, by usiąść przy swoim komputerze i przywitać się z nim poprzez komunikator. Dla wielu oglądających to będzie absurd, ale tak naprawdę to kolejny element doskonałego budowania postaci.
Nie wiem, w jaki sposób reżyserce udało się przenieść na ekran te wszystkie zapisane na kartach scenariusza drobiazgi. Kiedy Fran siedzi naprzeciwko Roberta w restauracji, widać jej wyrzuty sumienia, że nie umie przerwać ciszy, że nie ma nic do powiedzenia, nie potrafi podtrzymać konwersacji. Obwinia się o to, że nie jest ciekawym rozmówcą, martwi się tym, co myśli o niej mężczyzna, że pewnie uważa ją za nic niewartą.
Jeden krok do przodu, pięć kroków w tył
Depresja jest z człowiekiem całe życie. Czasem może ukrywać się gdzieś głęboko przez wiele, wiele lat i wyleźć na powierzchnię w najmniej oczekiwanym momencie. Twórcy „Czasem myślę o umieraniu” doskonale o tym wiedzą. Potrafią pokazać boleśnie realistyczny atak paniki, a właściwie atak depresji sensu stricto, spowodowany zbyt wielką samokrytyką. Ten film udowadnia, że człowiek w depresji jest swoim najgorszym przeciwnikiem, jest swoim nieodłącznym, niedającym się wyłączyć hejterem, który nie spocznie, dopóki takiej osoby nie zniszczy. Ten film chce także uświadamiać, jak wiele wsparcia i wyrozumiałości wymaga człowiek ze skłonnościami do depresji. Pokazuje, że chwila nieuwagi i wpada się w nicość, ciemność, nieprzebraną pustkę. Możesz czuć się dobrze przez całe lata, ale maleńka iskierka i dostajesz niezwykle groźnego napadu, który cofnie cię do stanu daleko sprzed dobrego okresu.
Mam ogromną nadzieję, że ludzie oglądający ten film spojrzą nieco głębiej, dobrną do niezbyt przecież głęboko ukrytego przekazu i zaczną się zastanawiać nad otaczającym ich światem, a depresja stanie się tematem mniej schowanym, wyśmiewanym czy bagatelizowanym.
Dwa tematy, zero moralizowania
„Czasem myślę o umieraniu” w końcówce porusza dwie ważne kwestie. Jednak, jak to ma w swoim zwyczaju, jest to tylko obrazek, pięknie namalowany, ze szczegółami i doskonałym doborem barw. Obrazek, który każdy widz musi interpretować po swojemu. Dostajemy na tacy wszystkie dane, ale bez narzucania, czy choćby sugerowania wyniku.
Pierwszą kwestią jest coś ala korporacyjne życie. Brzmi to dość dziwnie, zważywszy, że przedstawiona w filmie firma nie wygląda na wielkiego molocha. Chodzi jednak o pewien schemat. Jest taka piosenka zespołu Paktofonika „Nie ma mnie dla nikogo” i jeden wers „Wtłoczony w szablon monotonii jak w Diablo”. Przychodzenie do biura przez czterdzieści lat i robienie tych samych rzeczy, nie wiedzieć kiedy może stać się sensem istnienia człowieka. Taki zarażony wirusem monotonii człowiek powtarza sobie „byle do emerytury”, by potem na tejże emeryturze tęsknić za biurem i swoją pracą. My widzimy to z perspektywy jednej z pracownic i jej rodzinnych problemów, ale temat jest niezwykle uniwersalny.
I na sam koniec drugi motyw. Sedno depresji, niemal słownikowa definicja nieradzenia sobie z wewnętrznymi demonami i niemożnością akceptacji samego siebie. Osoba, która wpadła na pomysł ostatniej konwersacji Fran i Roberta albo jest geniuszem, albo sama zmaga się z podobnymi problemami i potrafi spojrzeć na nie z perspektywy trzeciej osoby.
Jedno zdanie definiuje cały ten film. Jedno zdanie zapada w pamięć, wyrywa się gdzieś w mózgu i pozostaje tam obecne na zawsze. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś tak mnie poruszyło, jak to jedno zdanie: „Żałujesz, że mnie poznałeś?” Oglądałem ten moment kilkukrotnie, za każdym razem nie wierząc w to, co właśnie usłyszałem. Jak można było wpaść na taki pomysł? Kto wyszeptał ten pomysł do ucha scenarzysty? Późniejsze wyznania Fran nie mają już żadnego znaczenia. Już wszystko wiadomo. Człowiek, w którego głowie powstało przeświadczenie, że ktoś może żałować poznania go, ma bardzo małe szanse na poprawę swojej samooceny.
„Czasem myślę o umieraniu” jest filmem niezwykle potrzebnym, stąpającym pewnie po bardzo cienkiej linie zawieszonej nad bardzo głęboką przepaścią. Nie popełniający błędów, niepokazujący tryumfu człowieka nad chorobą, nie oszukujący, że taki człowiek może nagle stać się bohaterem, duszą towarzystwa, że nagle znajdzie sobie wielu przyjaciół i każdy będzie chciał przebywać w jego towarzystwie. Jest chłodny, niemal wyzuty z uczuć, ale przez to właśnie tak bliski, tak rozbrajający i tak poruszający. Ten film nie kłamie, pokazuje prawdę nieprzerysowaną w żadną stronę. Suche fakty, z którymi widz zostaje po seansie. I albo zacznie się zastanawiać, albo odrzuci to wszystko i natychmiast bezrefleksyjnie wróci do normalnego funkcjonowania.
„Żałujesz, że mnie poznałeś?” – to zdanie dźwięczy mi w głowie. Obraz twarzy Fran, usta wypowiadające te słowa. Ta twarz, jest twarzą depresji, te usta są ustami depresji. To zdanie jest powtórzeniem zdania szeptanego do ucha przez depresję: „Na pewno żałuje, że cię poznał. Jesteś zerem. Nie jesteś nic warta”.
Czy ten film ma szansę coś zmienić w rozumieniu ogólnoświatowym? Mam wrażenie graniczące z pewnością, że nie. Wystarczy jednak, że zmieni jedno, dwa, trzy życia, że bliscy osoby z depresją zrozumieją, czym ta choroba właściwie jest. Bo o to tu chodzi, to jest wielkość tego filmu, że krok po kroku odkrywa przed nami wielką tajemnicę. Jakbyśmy oglądali skrupulatnie zapisywany pamiętnik żywej osoby. Niemal metafizyczna podróż przez nieprzebrany ocean ludzkiej psychiki.
Czasem myślę o umieraniu (2023)
-
Ocena kuby - 10/10
10/10
Dawno nic co przeczytałam nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Być może sama recenzja i emocje w niej zawarte były w stanie wywołać efekt nie mniejszy od tego jaki mogą odczuć ludzie oglądający ten film.
Podpisuję się. Naprawdę emocjonalny tekst, recenzja w stylu już nieuprawianym.
Gratulacje.
Film jest gdzieś dostępny? Dodałem do watchlisty.
Upflix mówi, że do wypożyczenia na Canal+
Dołączam się do przedmówców i wyrażam słowa uznania za recenzję.
O takie FSGK.pl nic nie robiłem 🙂
Widzę, że zostałem wyreczony przez przedmowcow, ale też dodam – szacunek za recenzje. Autor chyba sam zbadał dogłębnie temat depresji, bo takiego zrozumienia tego tematu można wywnioskować nie tylko z filmu, jak to świetnie przedstawił Kuba, ale także i od niego samego w tej emocjonalnej i doskonałej recenzji. Oby więcej takich tekstów.
Dziękuję za wszystkie miłe słowa 🙂